92. Leone Laura - Sekrety rodzinne, harlekinum, Harlequin Desire

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

LAURA LEONE

 

Sekrety rodzinne

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Adam Jordan westchnął ciężko. Miał przed sobą stronę zupełnie niezrozumiałego, fatalnie napisanego tekstu.

Nie uda mi się chyba przerobić tej pracy Verbeny na normalną, czytelną prozę, pomyślał zniechęcony.

Zwyczaj mniej rozprzestrzeniony, chociaż bez wątpienia łatwo usprawiedliwiany przez restrykcyjny kontekst społeczny, spowodowany niezrozumieniem wynikającym z niemal nie kończących się konfliktów militarnych obezwładniających te produktywne w normalnych okolicznościach społeczności rolnicze, które w poprzednich wiekach były bardziej postępowe intelektualnie, a nawet...

– O rany! – jęknął Adam. – Jeśli historyk nie może nic z tego zrozumieć, to jakim cudem mają pojąć to zwykli czytelnicy? Muszę z nią o tym znów porozmawiać, postanowił.

Wyjrzał przez okno. Dom Verbeny, w którym mieszkał od dwóch tygodni, znajdował się na wsi niedaleko Ithaki w stanie Nowy Jork. Miał ponad sto lat. Na jego trzech kondygnacjach znajdowało się mnóstwo przestronnych, wysokich pokoi z olbrzymimi oknami i dębowymi podłogami. Poza tym dom miał jeszcze piwnicę i ogromny strych. Większość ludzi uznałaby taką siedzibę za zbyt obszerną. Profesor Verbena McCargar potrzebowała jednak dużo miejsca na swoje zbiory biblioteczne. Była jednym z najwybitniejszych znawców średniowiecza w całym kraju i posiadaczką największego zbioru książek z tej dziedziny. Właścicielka domu i dwóch hektarów porośniętej drzewami ziemi stała właśnie na podwórku. Siwowłosa pani grzała się w promieniach letniego słońca.

Adam chciał natychmiast zejść na dół i powiedzieć jej, że znów nie może zrozumieć ani słowa z tekstu, który napisała, ale w ostatniej chwili zmienił zamiar. Wiedział, że starsza pani bardzo źle znosi krytykę, i nie chciał sprawić jej przykrości. Zwłaszcza dziś. Był to dzień wyjątkowy, bo syn i bratanica po dwuletniej nieobecności przyjeżdżali do domu na wakacje.

Adam od wielu lat znał Verbenę – historyka, ale prawie nic nie wiedział ojej życiu prywatnym. Używała nazwiska panieńskiego i nigdy nie wspominała o mężu. Dlatego przypuszczał, że jej syn Mordred jest nieślubnym dzieckiem, ale nigdy o to, oczywiście, nie spytał. Trochę więcej wiedział o Leah, bratanicy Verbeny. Starsza pani prawie co dzień rozwodziła się nad urodą i zdolnościami swojej wychowanki. Jej rodzice zginęli w wypadku samochodowym i od tamtej pory dziewczynka mieszkała u Verbeny, swojej najbliższej krewnej. Leah i Mordred mają teraz po dwadzieścia siedem lat, ale żadne z nich od dawna nie miało czasu na odwiedziny u Verbeny.

Adam postanowił, że dzisiaj nie będzie męczył starszej pani sprawami zawodowymi. Sam spróbuje poprawić jej okropny tekst.

– Adamie! – usłyszał wołanie Verbeny.

– Słucham. – Wychylił się przez okno.

– Zajmij się gośćmi, jeśli przyjadą – poprosiła. – Idę nad strumień nakarmić szopy.

– Dobrze. – Adam uśmiechnął się do siebie. Verbena miała na utrzymaniu co najmniej połowę stworzeń żyjących dziko w okolicach Finger Lakes. Po pożywienie przychodziły do jej domu szopy, oposy, jelenie, sarny, daniele i wiewiórki, a także przylatywały przeróżne ptaki.

Może jednak da się coś zrobić z tym tekstem, pomyślał Adam i z westchnieniem zabrał się do roboty.

Pisał szybko. Kartki pracy Verbeny, które udało mu się przetłumaczyć na język zrozumiały dla zwykłych śmiertelników, odkładał na bok. Szło mu nieźle. Był zadowolony z siebie.

Ktoś zadzwonił do drzwi i w tej samej chwili dom napełnił się nieopisanym jazgotem. Wszystkie obecne w nim zwierzaki zgodnym chórem witały gości.

Akurat teraz, kiedy tak dobrze mi szło, rozzłościł się Adam. Wyłączył elektryczną maszynę do pisania. Szybko zbiegł ze schodów, odsunął z drogi Makbeta, ciemnego owczarka collie, i otworzył drzwi.

Na przestronnym ganku stała młoda kobieta. To musiała być Leah McCargar.

– Cześć, Leah – powitał ją Adam na progu domu ciotki Verbeny. – Gdzie Mordred? – zapytał.

Zanim zdążyła się odezwać do nieznajomego, który najwyraźniej na nią czekał, Makbet, dwa syjamskie koty, Tristan i Izolda, oraz dwa niedawno przez Verbenę przygarnięte psy rzuciły się na nią, chcąc powitać gościa tak serdecznie, jak tylko umiały najlepiej.

– Daj walizkę! – zawołał mężczyzna próbując przekrzyczeć panujący jazgot. – Wchodź szybko, bo Królowa znów nam ucieknie.

– Jaka Królowa? Kim ty jesteś? – zapytała zdezorientowana Leah.

Wziął od niej walizkę, odsunął poniewierające się po podłodze psie zabawki i przeprowadził dziewczynę miedzy zwierzakami plączącymi się pod nogami.

– Mam na imię Adam – powiedział, jakby to wszystko wyjaśniało.

– Co tu robisz?

– O, nie! Tylko nie to! – krzyknął, rzucił walizkę i z szybkością godną mistrza olimpijskiego wypadł za drzwi.

Leah patrzyła za nim kompletnie zaskoczona. Zupełnie inaczej wyobrażała sobie powrót. Wprawdzie ten dziwny mężczyzna sprawiał miłe wrażenie, ale po długiej i męczącej podróży z Kalifornii wolałaby, żeby drzwi rodzinnego domu otworzył jej ktoś znajomy.

– Dzień dobry! – zawołała, usłyszawszy jakiś ruch w kuchni.

– Leah! Leah! Kochanie, czy to naprawdę ty? – rozległ się radosny głos ciotki.

– Tu jestem, ciociu. – Dziewczyna nie mogła się ruszyć, otoczona gromadą zwierząt.

Chwilę później do wielkiego, sklepionego holu weszła Verbena.

– Tak się cieszę, że znów cię widzę! – zawołała.

– Dlaczego nie chciałaś, żebym przyjechała po ciebie na lotnisko?

– Po ostatnich doświadczeniach uznałam, że będzie roztropniej dostać się tutaj taksówką – zaśmiała się Leah.

Wioząc ją dwa lata temu. Verbena była tak zaabsorbowana opowiadaniem nowinek, że z drogi zjechała do rowu. Na szczęście nikt nie doznał obrażeń.

– A gdzie Mordred? – zapytała Verbena.

– Dziś rano zadzwonił do mnie z Los Angeles i powiedział, że trochę się spóźni. – Z twarzy dziewczyny zniknął uśmiech.

– Spóźni? – Verbena wyraźnie posmutniała. – Więc kiedy przyjedzie?

– Wkrótce, ciociu. Przyrzekł mi to – zapewniła Leah.

Szczerze mówiąc, Mordred niczego takiego nie obiecywał. Zadzwonił i głosem, w którym wyczuwało się lęk, oznajmił, że nie może się z nią spotkać na lotnisku. Prosił, żeby wytłumaczyła go jakoś przed matką. Obiecał Leah, że się z nią skontaktuje, gdy tylko będzie to „bezpieczne”. Ani treść, ani ton tej dziwnej rozmowy nie podobały się Leah. Od razu zadzwoniła do Mordreda, żeby dowiedzieć się czegoś więcej, ale nikt nie odebrał telefonu. Będzie więc musiała poczekać na wiadomości, a do tego czasu postara się, żeby Verbena nie zamartwiała się nieobecnością syna.

– Wiesz przecież, jak on dużo pracuje – przypomniała ciotce.

– Tak, tak. Rzeczywiście. – Verbena próbowała nie okazywać rozczarowania. Uśmiechnęła się i jeszcze raz uścisnęła bratanicę. – Przynajmniej mam ciebie. To ogromna radość. Po tylu miesiącach...

– Przepraszam, ciociu, że tak długo nie przyjeżdżałam, ale...

– Wiem, wiem. Życie bywa trudne dla młodych, ambitnych kobiet. Jesteś pewnie bardzo głodna, kochanie. Przygotowaliśmy wspaniałą, gorącą kolację... – Verbena urwała nagle i rozejrzała się. – A gdzie się podział Adam?

– Wpuścił mnie, coś krzyknął i jak oparzony wypadł na dwór – wyjaśniła Leah.

– Och, to znów Królowa.

– Tak właśnie powiedział. Kto to jest Królowa?

– Nasza fretka. Zeszłej jesieni kupiłam ją w sklepie zoologicznym. Była taka słodka i zawsze ze wszystkiego zadowolona. Dopiero niedawno coś jej się stało i korzysta z każdej okazji, żeby tylko uciec z domu. Zawsze może sobie wychodzić kuchennymi drzwiami, bo podwórko jest ogrodzone, ale drzwi frontowe wydają się bardziej atrakcyjne. Pewnie dlatego, że nie wolno jej się do nich zbliżać.

– Ciociu – spytała Leah – kim jest ten człowiek?

– To Adam, kochanie. Czy chciałabyś się trochę odświeżyć?

– Co on tu robi? Pomaga ci w domu?

– Raczej nie – odezwał się miły męski głos...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl
  • Podstrony