914. Palmer Diana - W pogoni za szczęściem -Long Tall Texans40, harlekinum, Harlequin Gorący Romans

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

Palmer Diana

Long Tall Texans

W pogoni za szczęściem

 

Alice Jones, wybitna kryminolog, przyjeżdża do Jacobsville, by rozwiązać tajemnicę morderstwa. W trakcie prowadzenia śledztwa poznaje przystojnego ranczera Harleya Fowlera. Z właściwym sobie poczuciem humoru z miejsca mu się oświadcza, a potem ponawia swoją propozycję każdego dnia. To miał być tylko żart, jednak Harley coraz poważniej zaczyna myśleć o poślubieniu Alice. Tymczasem w sprawę, którą ona prowadzi, zamieszana jest rodzina Fowlerów...

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Idąc w stronę sklepu z narzędziami w JacobsviIle w Teksasie, Harley Fowler tak intensywnie wpatrywał się w listę spraw do załatwienia, że wpadł prosto na młodą brunetkę. Zaskoczony podniósł głowę i zobaczył, jak leci na ścianę.

- Słyszałam o mężczyznach, którzy zatracają się w swojej pracy, ale to już przesada - powiedziała z wyrzutem.

Przygładziła krótko przystrzyżone włosy. Jej głęboko błękitne oczy popatrzyły prosto w jego jasnoniebieskie. Zauważyła, że był szatynem i nosił czapkę bejsbolówkę, w której było mu do twarzy. Wyglądał seksownie.

- Nie pracuję - odparł oschle. - Staram się właśnie wrócić do pracy, ale nie mogę, bo muszę zrobić zakupy.

- Ale to nie tłumaczy, dlaczego atakuje pan kobiety drzwiami, prawda?

W jego oczach widać było wzburzenie.

- Wcale cię nie atakowałem. Gapiłaś się w jakiś papier tak, że nie zauważyłabyś nawet pociągu.

Zerknęła przez ramię na jego listę.

- Nożyce ogrodowe? Grabie? - Wydęła usta, wpatrując się w niego. - Jesteś ogrodnikiem? - spytała, spoglądając na jego ubłocone buty i bejsbolówkę.

- Nie jestem żadnym ogrodnikiem - odpowiedział oburzony. - Jestem kowbojem.

- Wcale nie jesteś!

- Słucham?

- Nie masz konia ani kapelusza. - Znów spojrzała na jego nogi. - Nie masz nawet kowbojek!

Wpatrywał się nią z otwartymi ustami.

- Urwałaś się z jakiejś terapii psychologicznej?

- Nie chodzę na żadną terapię. Moje dziwactwa są tak wyjątkowe, że nie ma ich nawet w najnowszym spisie chorób psychicznych, a co dopiero mówić o terapii!

Nie miał pojęcia, o czym mówiła.

- A może potrafisz śpiewać?

Był szczerze zaskoczony.

- Dlaczego miałbym śpiewać?

- Kowboje śpiewają. Czytałam o tym w książce.

- To ty umiesz czytać?

- A dlaczego miałabym nie umieć? - żachnęła się.

Wskazał głową na tabliczkę na drzwiach, na której dużymi literami było napisane „ciągnąć". Ona zaś próbowała je popchnąć.

Puściła drzwi.

- Widziałam to - oznajmiła, ani na chwilę nie tracąc rezonu. - Chciałam jedynie sprawdzić twoją spostrzegawczość. Masz może linę?

- Czemu pytasz? Chcesz się powiesić?

Westchnęła zniecierpliwiona.

- Kowboje noszą liny.

- Po co?

- Żeby wiązać bydło! 

- Nie widzę w tym sklepie zbyt wiele rogacizny - wymamrotał, teraz już bardziej pewny siebie.

- Ale gdyby się napatoczyła jakaś krowa, to jak ją złapiesz?

- Jeżeli już, to byk. Hodujemy byki rasy santa gertrudis na ranczu pana Parksa - poprawił ją.

- I nie masz żadnych krów? - Zrobiła dziwną minę. -W takim razie nie hodujesz cieląt.

Oburzył się.

- Oczywiście, że hodujemy cielęta. Mamy też krowy. Po prostu nie przyprowadzamy ich do sklepów z narzędziami! - Otworzył drzwi. - Wchodzisz czy będziesz tak stała? Mam parę rzeczy do załatwienia.

- A niby co takiego? Znokautować inne Bogu ducha winne kobiety tymi drzwiami?

Zniecierpliwionym wzrokiem obrzucił jej eleganckie spodnie, wełnianą marynarkę i torebkę.

- Wchodzisz do tego sklepu czy nie? - spytał, zmuszając się do uprzejmego tonu i przytrzymując drzwi.

- Właściwie to tak. - Podeszła bliżej. - Potrzebuję taśmę mierniczą, mocny klej, zapałki, kredę, pinezki, kolorowy sznurek i taśmę klejącą.

- Nie mów - powiedział przeciągle - że prowadzisz firmę budowlaną.

- Och, to coś znacznie ciekawszego - rzucił szef policji Cash Grier, który właśnie wszedł do sklepu. - Co tam u ciebie, Jones?

- Jestem zawalona pracą, Grier - odpowiedziała, krzywiąc się. - Może chcesz mi pomóc?

Podniósł ręce w geście protestu.

- Nie zajmujemy się tutaj poważnymi zabójstwami. I chcę, żeby tak już zostało.

Spojrzał na nią spode łba.

- To chyba nie jest twoje terytorium, prawda?

- Masz rację. Szeryf Hayes Carson poprosił mnie o pomoc. Pracuję na miejscu zbrodni dla lekarzy sądowych hrabstwa Bexar, ale nie wzięłam ze sobą wszystkich potrzebnych rzeczy. Mam nadzieję, że zaopatrzę się tutaj. Trudno byłoby wracać do San Antonio, kiedy już prowadzę sprawę.

- Sprawę? - spytał zdumiony Harley.

- Tak, sprawę - prychnęła. - W przeciwieństwie do ciebie niektórzy z nas mają normalne zawody.

- Znasz go? - zapytał Cash. Szybko rzuciła okiem na Harleya.

- Niezupełnie. Wchodził tutaj i uderzył mnie drzwiami. Mówi, że jest kowbojem - powiedziała, ściszając głos. - Ale tak prawdę mówiąc, myślę, że kłamie. Nie ma konia ani lassa, nie ma kowbojskiego kapelusza ani butów, mówi, że nie umie śpiewać, i uważa, że byki biegają po sklepach z narzędziami.

Harley wpatrywał się w nią ze zdumieniem, jakiego nie doświadczył od wielu lat.

Cash zakrztusił się ze śmiechu.

- No cóż, właściwie to on jest kowbojem - stanął w obronie Harleya. - To Harley Fowler, nadzorca rancza Cya Parksa.

- Kto by pomyślał! - wykrzyknęła. - Jaką plamą na wizerunku Teksasu byłoby, gdyby jakiś turysta zobaczył go w takim ubraniu! - Pokazała palcem na strój Harleya. - Jeżeli ludzie zaczną zaganiać bydło w bejsbolówkach, to przestaną nazywać nas kowbojską stolicą świata. Ale będzie wstyd!

Cash powstrzymywał się od śmiechu. Harley wyglądał, jakby miał zaraz eksplodować.

- Lepiej być kowbojem bez konia, niż prowadzić firmę budowlaną z takim podejściem jak ty! - odparował Harley. - Zdziwiłbym się, gdyby ktokolwiek z ludzi, którzy się tu kręcą, powierzył ci cokolwiek do zbudowania.

Popatrzyła na niego z wyższością.

- Ja nic nie buduję, chociaż mogłabym.

- Ona naprawdę nie zajmuje się budownictwem - potwierdził Cash. - Harley, to jest Alice Mayfield Jones - przedstawił ją. - Jest specjalistą w dziedzinie kryminalistyki i pracuje dla zakładu medycyny sądowej w hrabstwie Bexar.

- Zajmuje się umarlakami? - wykrzyknął Harley i cofnął się parę kroków.

- Konkretnie ciałami denatów - odpowiedziała Alice, widząc obrzydzenie w jego oczach. - I jestem w tym cholernie dobra. Spytaj jego. - Kiwnęła głową w stronę Casha.

- To prawda, ma niezłą reputację - przyznał Cash. Jego oczy się zaświeciły. - Ma też specjalną ksywkę...

- Gadałeś z Markiem Brannonem - powiedziała z wyrzutem.

- Pomagałaś mu przy jakiejś sprawie, kiedy jeszcze służył w Texas Rangers - zauważył.

- Teraz mają tam jakiegoś nowego faceta, przeniesionego z Houston - westchnęła. - Niesympatyczny, w ogóle nie ma poczucia humoru. - Skrzywiła się. - Trochę tak jak ty w czasach, gdy pracowałeś w biurze prokuratora okręgowego.

- Och, zmieniłem się - zaprotestował. - Żona i dziecko potrafią każdego zmienić na lepsze.

Uśmiechnęła się.

- Poważnie? Jak będę mieć czas, chętnie zobaczę tę małą dziewczynkę, o której tyle słyszałam. Czy jest tak ładna jak jej mama?

Przytaknął.

- O tak. W każdym calu.

- Czy możecie przestać mówić o dzieciach? - zirytował się Harley. - Bo nie wytrzymam.

- Jesteś na nie uczulony? - zdziwiła się Alice.

- Jestem uczulony na kwestię małżeństwa - sprecyzował, patrząc wymownie.

Uniosła brwi.

- Przepraszam, czy może liczyłeś na to, że zaproponuję ci małżeństwo? Cóż, wyglądasz nie najgorzej, ale mam wysokie wymagania co do potencjalnych narzeczonych. Szczerze - powiedziała, mierząc go wzrokiem - gdyby sprzedawali cię w sklepie z narzeczonymi, na pewno bym cię nie wybrała.

Miał wrażenie, że się przesłyszał. Cash Grier musiał się odwrócić, bo jego twarz zrobiła się purpurowa.

Drzwi sklepu otworzyły się i wszedł przez nie wysoki, ciemnowłosy, ponury mężczyzna.

- Jones? Co ty tu robisz, do diabła? Prosili o Longfellow!

Spojrzała na niego.

- Longfellow schowała się w toalecie i nie chciała wyjść - powiedziała wyniośle. - Więc przysłali mnie. A dlaczego interesujesz się sprawą szeryfa Carsona? Przecież jesteś agentem?

Kilraven przytknął palec do ust i rozejrzał się podejrzliwie dookoła.

- Jestem policjantem i pracuję dla miasta - odparł krótko. Alice uniosła obie ręce w geście protestu.

- Przepraszam! Trudno jest pamiętać o tych wszystkich tajemnicach!

Kilraven spojrzał na szefa i ponownie na Alice.

- Jakich tajemnicach?

- No, mamy tutaj kowboja bez konia - wskazała na Harleya - i ten trup nad rzeką...

Oczy Kilravena zrobiły się wielkie.

- Nad rzeką? Myślałem, że to było w mieście. Nikt mi nie powiedział!

- Właśnie ci mówię - powiedziała Alice. - Ale to tajemnica. Nie powinnam jej zdradzać.

- Jestem stróżem prawa. Mnie możesz powiedzieć. Kto to jest?

Spojrzała na niego łaskawszym wzrokiem.

- Widziałam go tylko przez dwie minuty, bo stwierdziłam, że będę potrzebowała paru rzeczy do oględzin. Nie ma żadnych dokumentów, jest nagi i myślę, że matka nie rozpoznałaby jego twarzy.

- Dane stomatologiczne... - zaczął Kilraven.

- Ale do tego trzeba by mieć zęby - zauważyła Alice z uroczym uśmiechem.

Harley pobladł. Spojrzała na niego.

- Zemdliło cię? - spytała. - Dokąd idziesz?

Harley ruszył najkrótszą drogą w głąb sklepu.

- Pewnie do łazienki. - Grier rzucił Kilravenowi znaczące spojrzenie, a ten się zaśmiał.

- Zajmuje się hodowlą bydła i ma tak słaby żołądek? - spytała rozbawiona Alice.

- To nie było miłe - pouczył ją Kilraven. - Każdy ma swój czuły punkt, Jones. Nawet ty.

- Ja nie mam słabych punktów - zapewniła go. Obaj mężczyźni roześmiali się. - Muszę się zabrać do roboty - powiedziała, poważniejąc. - To jest dziwna sprawa. Nikt nie wie, kim jest ten facet ani skąd przyjechał. Ktoś też się postarał, żeby nie można go było zidentyfikować. Jeżeli nie miał przeszłości kryminalnej, będzie nie do odszukania w żadnych aktach.

- Przynajmniej takie przypadki nie zdarzają się za często - stwierdził cicho Kilraven.

Jones uśmiechnęła się.

- Dlaczego wróciłeś do San Antonio? - spytała. - Rozwiązałeś sprawę porwania Pendletona i pomogłeś przymknąć sprawców?

- Dopiąć kilka szczegółów - odpowiedział. Ukłonił się jej i szefowi. - Wracam na patrol.

Alice wpatrywała się w przystojnego oficera.

- Niezłe ciacho. Ale czy się tu za bardzo nie zasiedział? - spytała Casha.

- Winnie Sinclair pracuje dla centrum operacyjnego. Mówią, że on się w niej podkochuje i dlatego szuka wymówek, żeby nie wyjeżdżać.

Alice wyglądała na zmartwioną.

- Facet ma za sobą taki tragiczny wypadek. Udaje, że to się nigdy nie zdarzyło.

- Może musi.

Przytaknęła.

- To było straszne. Jedna z najgorszych spraw, nad jaką pracowałam. Biedaczysko. - Posmutniała. - Wiesz, nigdy tego nie rozwikłali. Sprawca wciąż jest na wolności. To musiało doprowadzać jego i jego brata, Jona Blackhawka, do szału, kiedy się zastanawiali, czy to była jedna z tych osób, które aresztowali.

- Ich ojciec był agentem FBI z San Antonio, ale po morderstwach zapił się na śmierć. Jon wciąż jest agentem - przypomniał Cash. - Może ten morderca chciał się zemścić, bo któryś z nich trzech prowadził kiedyś jego sprawę?

- Mogło tak być - zgodziła się. - To musiało ich prześladować. Nie dosyć, że mają poczucie winy, to nie chcieliby, żeby to się jeszcze kiedyś powtórzyło. Więc nie wiążą się, a nawet unikają kobiet. Szczególnie Kilraven.

- Na pewno nie chciałby znowu przez to przechodzić - powiedział Cash.

- A ta Sinclair coś czuje do Kilravena?

Cash uśmiechnął się przyjaźnie.

- Nie jestem plotkarzem...

- Akurat...

Zaśmiał się.

- Szaleje za nim. Ale jest jeszcze bardzo młoda.

- Na dłuższą metę wiek nie ma znaczenia - powiedziała Alice, patrząc gdzieś w dal. - Przynajmniej na ogół tak jest.

Otworzyła drzwi.

- To do zobaczenia, Grier.

- Na razie, Jones.

Weszła do sklepu. Przy ladzie stał pobladły Harley. Patrzył na nią podejrzliwie. Uniosła ręce do góry.

- Nie byłam przecież zbyt dosadna - powiedziała, próbując się bronić. - Jak z takim żołądkiem udaje ci się znakować bydło?

- Zjadłem coś, co mi zaszkodziło - powiedział chłodno.

- W ogóle chyba często coś ci szkodzi.

Alice uśmiechnęła się do sprzedawcy.

- Ma pan może kredę i kolorowy sznurek? - spytała. - Potrzebuję też dwie baterie AA do aparatu i jakiś antybakteryjny płyn do mycia rąk.

Sprzedawca wyglądał na zagubionego. Harley uśmiechnął się. W przeciwieństwie do Alice znał go dobrze.

- Hej, John, to jest najprawdziwszy na świecie spec od kryminalistyki - tłumaczył młodemu sprzedawcy. - Pracuje dla zakładu medycyny sądowej w San Antonio!

Poczuła ucisk w brzuchu, gdy dostrzegła w oczach sprzedawcy błysk fascynacji. Cała jego twarz się ożywiła.

- Naprawdę? Hej, oglądałem sporo odcinków CSI - powiedział z entuzjazmem. - Wiem o profilach DNA. Wiem też, jak ocenić stopień rozkładu ciała po robakach, jakie się pojawiają!

- Miłego dnia pani życzę - wtrącił Harley w trakcie wylewnego monologu sprzedawcy.

Spojrzała na niego.

- Och, dziękuję.

Przyłożył palce do daszka wymiętej czapki.

- Do zobaczenia, John - rzucił do sprzedawcy. Zabrał zakupy i uśmiechając się, zadowolony ruszył w stronę wyjścia. John pomachał mu ręką, nie przestając wpatrywać się w Alice.

- W każdym razie, jeżeli chodzi o te robaki... - zaczął podekscytowany.

Alice ruszyła za nim po sklepie w poszukiwaniu potrzebnych rzeczy, wzdychając, podczas gdy on nie przestawał mówić. Nigdy nie brakowało ludzi, którzy chcieli jej tłumaczyć, jak powinna wykonywać swoją pracę, głównie dzięki spopularyzowaniu kryminalistyki w serialach telewizyjnych. Próbowała tłumaczyć, że w większości laboratoriów kryminalistycznych brakuje pracowników, budżet jest niewystarczający, a wyniki badań nie są gotowe w ciągu godziny nawet w takim ośrodku jak jej, podlegającym pod uniwersytet stanowy w Teksasie, o doskonałej reputacji. Ograniczyła się więc do słuchania samozwańczego eksperta, zmuszając się do uśmiechu. Nie chciała robić sobie tu wrogów, przecież będzie jeszcze miała do czynienia z tymi ludźmi. Pomyślała też, że przy najbliższej okazji postara się jakoś dogadać z tym zadufanym w sobie kowbojem.

 

Na nabrzeżu kłębiły się tłumy funkcjonariuszy. Alice westchnęła, kiedy zbliżyła się do nieszczęsnego ciała i rozpoczęła pomiary. Młody funkcjonariusz policji w Jacobsville odgrodził miejsce zbrodni żółtą taśmą. To jednak nie powstrzymywało ludzi od przechodzenia przez nią.

- Proszę tu nie wchodzić - warknęła Alice do dwóch mężczyzn w mundurach zastępcy szeryfa. Na dźwięk jej głosu obydwaj zamarli z jedną stopą w powietrzu. - Nie wchodzi się na miejsce zdarzenia. Po to rozwiesiliśmy żółtą taśmę.

- Przepraszam - bąknął jeden z nich z zażenowaniem i obaj cofnęli się za taśmę. Alice odgarnęła z czoła spocone włosy wierzchem dłoni w lateksowej rękawiczce, mamrocząc coś pod nosem. Zbliżało się Boże Narodzenie, ale pogoda zwariowała i było naprawdę gorąco. Zdjęła już wełniany żakiet i włożyła fartuch, ale wciąż miała na sobie wełniane spodnie i myślała, że się ugotuje. Nie mówiąc już o tym, że ten facet leżał na brzegu co najmniej dobę i zaczął się rozkładać. Potarła sobie nos maścią mentolową, ale to niewiele pomagało.

Po raz setny zaczęła się zastanawiać, dlaczego wybrała tak śmierdzący zawód. Ale moment, gdy dzięki jej pracy udawało się schwytać mordercę, a zdarzyło się to już wiele razy, był wciąż satysfakcjonujący. Ta praca nie miała jej zastąpić rodziny, ale większość mężczyzn jej zawód przerażał. Czasami starała się więc do niego nie przyznawać. Jednak kiedy w telewizji był film albo serial o pracy ekspertów kryminalistyki, Alice nie potrafiła się powstrzymać, żeby nie skrytykować błędnych informacji tam podawanych. Często robiła to w sposób drastyczny, tak jak w obecności tego kowboja ze sklepu z narzędziami.

Potem zmuszała się do uśmiechu, przeprosin. I tak to wyglądało. Zwykle pod koniec pierwszej randki.

- Założę się, że jestem jedyną dwudziestosześcioletnią dziewicą w całym cholernym Teksasie - powiedziała do siebie.

- Słucham? - wykrzyknęła zaszokowana stojąca obok niej policjantka.

- Tak po prostu jest. Dlaczego patrzysz na mnie, jakbym spadła z księżyca? - mruknęła Alice, nie przerywając pracy. - Wiem, że to anachronizm.

- Nie o to mi chodziło - powiedziała policjantka, śmiejąc się. - Posłuchaj, jest wiele kobiet w naszym wieku z takim podejściem. Nie chcę złapać czegoś od faceta, który szlaja się tu i tam. Myślisz, że oni się przyznają do tego, że coś mają?

Alice rozpromieniła się.

- Lubię cię.

- Dzięki - zachichotała. Zniżyła głos. - Widzisz tam Kilravena? - spytała, wskazując na kolejnego kręcącego się gliniarza, chociaż Alice wiedziała, że w rzeczywistości jest on agentem federalnym. - Mówią, że jego brat, Jon Blackhawk, nigdy jeszcze nie był z kobietą. A my mamy siebie za takie świętoszki!

- Też tak słyszałam - zaśmiała się Alice. - Wrażliwy facet!

- Bardzo - policjantka zbierała każdy papierek i niedopałek z ziemi, pakując je do osobnych torebek jako dowody. - A czy tę szmatę też powinnam zapakować? - spytała. - Jest na niej jakaś rdzawa plama.

- Tak - odpowiedziała Alice. - Myślę, że to już jest tutaj od jakiegoś czasu, ale jest na tym ślad. Nie dotykaj tej plamy.

- To krew, prawda?

- Niezła jesteś - gwizdnęła Alice.

- Przyjechałam tu z policji w Dallas - odpowiedziała. - Miałam już dosyć przestępczości wielkich miast. Tutaj sprawy nie są takie wykańczające. Właściwie, to moje pierwsze zwłoki, od kiedy dołączyłam do wydziału szeryfa Carsona.

- Wiem coś o tym, to prawdziwa odmiana - westchnęła Alice. - Pracuję poza San Antonio. To nie jest najspokojniejsze miejsce, zwłaszcza w weekendy.

Kilraven przeszedł przez taśmę i podszedł do ciała.

- Co ty robisz? - wykrzyknęła Alice. - Kilraven!

- Popatrz - powiedział, wpatrując się w trawę koło dłoni denata, która była zaciśnięta i wepchnięta w błoto. - Tu jest coś białego.

Alice popatrzyła w to miejsce. W pierwszej chwili nic nie dostrzegła. Z jej pozycji miejsce było zacienione. Ale kiedy tylko się podniosła, w słońcu od razu zobaczyła: mały skrawek papieru wystawał spod kciuka mężczyzny. Sięgnęła tam ręką i pogrzebała w trawie. Wyczuła głęboki dołek w błotnistej ziemi tuż obok jego dłoni, być może odcisk buta.

- Zanim to ruszę, potrzebuję aparatu - powiedziała, wyciągając rękę.

Policjantka wyjęła cyfrową lustrzankę z pokrowca i wręczyła ją Alice, która udokumentowała znalezisko i odznaczyła je na diagramie miejsca zdarzenia. Potem oddała aparat i delikatnie, za pomocą ołówka, odsunęła dłoń denata, odsłaniając papierek. Później wyjęła z kuferka pęsetę i ostrożnie wyciągnęła nią papier z zaciśniętej dłoni.

- To mały zgnieciony skrawek papieru - wyjaśniła. - I dzięki Bogu nie padało.

- Amen - zgodził się Kilraven, zerkając na papierek

- Sokole oko - dodała z uśmieszkiem. Odwzajemnił uśmiech.

- To krew Lakotów. Tropienie mam w genach. Mój pra-prapradziadek walczył pod Little Bighorn.

- Nie zapytam, po czyjej stronie - odpowiedziała teatralnym szeptem.

- Nie mam się czego wstydzić. Należał do bandy Szalonego Konia.

- Hej, czytałam o tym - ożywiła się policjantka. - Podobno ci goście od Custera dostali nieźle po tyłku.

- Jeden z Czejenów mówił potem, że biały oficer został zabity nad rzeką w pierwszej potyczce - ciągnął Kilraven. - Podobno jego ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl
  • Podstrony