90. Donald Robyn - Nie umkniesz przed miłością, harlekinum, Harlequin Romance(1)

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

Robyn Donald

 

Nie umkniesz przed miłością

 

 

 Rozdział 1

 

Simone Atkinson oparła wysmukłą dłoń na jednym z filarów werandy saloonu „Silver Dollar”. Długie rzęsy ocieniały jej błyszczące, zielone oczy. Wystudiowanym ruchem odrzuciła z czoła kaskadę płomiennorudych włosów. W jej niewinnych z pozoru gestach czaiła się ukryta zmysłowość. Przez stłoczoną w pobliżu gromad­kę przemknął stłumiony pomruk uznania.

– Doskonale, Simone. Włóż rękę do kieszeni, o, właśnie tak... Wyprostuj się – dobrze. A teraz jeszcze twój firmowy uśmiech...

Nowozelandzki akcent fotografa brzmiał trochę dziwnie tutaj, pośrodku Nevady, w malutkim miastecz­ku Virginia City. Natomiast język Simone nie raził nikogo. Dziewczyna od dziesięciu lat podróżowała po świecie i wszędzie czuła się jak u siebie w domu.

Z bezchmurnego nieba lał się bezlitosny żar połu­dnia. Mimo skwaru Simone promieniowała wdziękiem i dyskretną zalotnością, którym w codziennym życiu zawdzięczała opinię dziewczyny tak niezwykle pocią­gającej. Była skupiona. Nie zwracała uwagi ani na tłum, ani na kropelki potu nieprzyjemnie spływające po plecach. Cały świat przestał dla niej istnieć; ważne były tylko krótkie polecenia fotografa i własne, subtelne wyczucie prezentowanych strojów.

Dlaczego jest tak piekielnie gorąco? W jej rodzinnych stronach, na północnym wybrzeżu Nowej Zelandii, także zdarzały się podobne upały, ale tam zawsze łagodziły je gwałtowne wichry, wiejące to ze wzburzo­nego Morza Tasmana, to znów z bezkresnych prze­strzeni Pacyfiku. Fala tęsknoty za domem musnęła przelotnie pełną wyrazu twarz dziewczyny.

– Ślicznie – zapiał fotograf – doskonale, cudownie! Wytrzymaj tak przez chwilę...

Simone wyprostowała się. Znużonym gestem prze­jechała dłonią po czole i wydęła policzki tłumiąc rozdrażnienie.

– Zaraz umrę, jeśli nie dostanę czegoś do picia – jęknęła.

Natychmiast w ręku jednego z asystentów pojawiła się oszroniona butelka wody mineralnej. Z niemym westchnieniem ulgi Simone wypiła duszkiem ponad połowę. Następnie, przyciskając zimną butelkę do rozgrzanej skroni, ruszyła w kierunku czekającego na nią wynajętego samochodu.

Wewnątrz panował miły chłód, słychać było delikat­ne brzęczenie klimatyzacji. Skinąwszy głową kierowcy, który otworzył jej drzwi, Simone wyciągnęła się na tylnym siedzeniu, oddzielona zaciemnioną szybą od niepożądanych spojrzeń ciekawskich.

Próbowała się odprężyć, ale w pamięci wciąż miała natarczywy wzrok mężczyzny, który krył się podczas zdjęć w cieniu jednego z budynków, śledząc każdy jej ruch. W czasie swojej kariery spotkała wielu natrętów usiłujących się do niej zbliżyć. Nauczyła się ich znosić. Ale w tym spojrzeniu tkwiło coś szczególnego. Coś, co wprawiało ją w zakłopotanie i jednocześnie napełniało niepokojem. Jakaś dzika, pierwotna siła tego wzroku targnęła każdym nerwem Simone.

Coś jeszcze zwróciło jej uwagę. To nie był Amery­kanin, dostrzegła to od razu. Amerykanie, choć zróż­nicowani jak niewiele innych nacji, są zarazem dość łatwi do rozpoznania, zwłaszcza dla wyczulonej na te sprawy modelki. Nie, ten wysoki, bardzo ciemny męż­czyzna nie był ubrany jak Amerykanin. Przed oczyma miała wciąż jego ostrą, nieruchomą twarz i przeciągłe, przenikliwe spojrzenie.

Tkwiło w niej przekonanie, że już kiedyś musiała widzieć te zacięte, niepokojące rysy. Zdecydowane, nieco aroganckie usta i tajemnicze, hipnotyzujące oczy wydawały jej się dziwnie znajome. Była niemal pewna, że mężczyzna ten, podobnie jak ona, pochodzi z Nowej Zelandii.

Właściwie nie byłoby w tym nic dziwnego. Choć rodaków Simone jest zaledwie parę milionów, są oni zawziętymi podróżnikami. Bez trudu można ich spot­kać we wszystkich zakątkach świata.

Ponownie poczuła, jak pełen napięcia dreszcz i fala gorąca przeniknęły jej ciało. Simone otrząsnęła się; wrażliwa na głos natury nigdy nie traciła zdolności do logicznego myślenia. Ta rzadka umiejętność pozwoliła jej odnieść zawodowy sukces.

Gdy obsługa pakowała sprzęt, Simone próbowała dociec, dlaczego ten nieznajomy zrobił na niej takie wrażenie. Czy to z powodu wzrostu? Z pewnością przewyższał o głowę przeciętnego mężczyznę... Kiedy powoli znikał jej z oczu, kocia zwinność jego ruchów przywodziła na myśl najemnika, oswojonego z mrocz­nym światem walki, przemocy i śmierci.

Nie był przystojny. Widziała go tylko przez krótką chwilę, skoncentrowana bez reszty na swej pracy, ale pamiętała dokładnie każdy rys jego twarzy.

Zdecydowana, tajemnicza, z wystającymi kośćmi policzkowymi i brązową opalenizną, czyniła zeń niemal antyczne uosobienie siły i męstwa. Lekko układające się włosy miały ciemnobrązowy odcień, ściągnięte brwi czerniały ponad oczami zwężonymi od słonecznego blasku. Nie zdołała dostrzec ich koloru. Mężczyzna miał prostą, ostro zarysowaną linię nosa, szerokie usta bez cienia jakiejkolwiek serdeczności, jedynie śmieszny dołek w brodzie nadawał mu odrobinę łagodności.

A jednak tym, co zwróciło uwagę Simone, nie było jego spojrzenie, choć na początku tak właśnie myślała. Do głębi poruszyła ją promieniująca z tej postaci tajemnicza energia, stłumiona niczym płomień skryty pod kamienną opoką, jak gorący strumień lawy tętnią­cy pod bazaltową skałą. Siła ta onieśmielała, ale i pociągała zarazem. Mężczyzna o tak uderzającym wyglądzie musiał zapadać w pamięć.

Wspomnienie tej twarzy napełniało Simone jakąś dziwną obawą. Próbowała o nim nie myśleć; nie znała tego człowieka i była przekonana, że nie zobaczy go nigdy więcej.

– Czy wracamy do hotelu, proszę pani?

– Tak, dziękuję, Brett.

Uśmiechnęła się do kierowcy. Ten słynny, przeciągły uśmiech, na wpół zalotny, na wpół kpiący, otworzył jej kiedyś drogę do nowojorskiej agencji modelek, a potem na strony najlepszych żurnali. Simone na początku nie rozumiała, dlaczego jej agent tak się nim zachwycił – po prostu zawsze w ten sposób wyrażała swoją radość. Od tamtego czasu usłyszała już tyle komplementów i po­chwał, że przywykła uważać je za coś naturalnego.

Kiedy samochód przemierzał główną ulicę, Simone spoglądała przez przyciemnione szyby na stare sklepy, saloony i kłębiący się wszędzie różnobarwny tłum turystów. To małe miasteczko w Nevadzie przetrwało w niezmienionym kształcie od czasów ostatniej go­rączki złota w zeszłym stuleciu. Któregoś dnia, pomy­ślała walcząc ze zmęczeniem, wróci do Virginia City, żeby dokładnie zobaczyć te wszystkie cuda, na które brak jej teraz czasu.

Jeszcze jeden ciężki, pracowity dzień tutaj, następne dwa w San Francisco, a potem będzie już wolna. Przed sobą miała wrzesień w Nowej Zelandii – zwykłe najbardziej mokry, a często i najzimniejszy miesiąc w Northland.

– Jesteś szalona – zawyrokował zgodnie chór jej współpracowników, kiedy powiedziała, że wraca razem z nimi do Nowej Zelandii. Chciała ten czas spędzić z matką. Poza tym lubiła to oporne rozkwitanie wiosny: dzikie wiatry i deszcze przeplatane dniami łagodnego słońca – zapowiedź budzącej się przyrody, pierwszych żonkili i kwitnienia wiśni.

W październiku czekały ją kolejne zdjęcia, plan zajęć na cały następny rok był wyjątkowo napięty. Dla siebie udało jej się wykroić jedynie trzy pojedyncze tygodnie, które zarezerwowała na spotkania z matką. Chciałaby z nią spędzać więcej czasu, westchnęła wpatrując się w szybę. Chociaż teraz, kiedy Elizabeth Atkinson nawet nie była w stanie jej rozpoznać, nie były to radosne spotkania.

Za rok, myślała, chłodnym okiem taksując swoje długie nogi, za rok znajdzie się już w domu na dobre. Będzie miała dość pieniędzy, aby nigdy więcej nie troszczyć się o przyszłość, i mnóstwo czasu na zreali­zowanie wszystkich marzeń.

W wieku dwudziestu pięciu lat Simone Atkinson nie miała powodów uskarżać się na los. Prowadziła życie dobrze zorganizowane, wystarczająco trudne, by mieć miłe chwile emocji, wystarczająco spokojne, by nie kłopotać się zanadto. Miała pogodną naturę. Nie należała do osób wiecznie rozpamiętujących porażki i krzywdy. Robiła, co mogła, żeby ominąć przeciwności losu, ale kiedy nie była w stanie nic zmienić, przyj­mowała je ze spokojem i odwagą.

Tak właśnie przyjęła wiadomość o śmiertelnej choro­bie matki. Miała jednak odtąd w sercu dotkliwą ranę. Pogodzona z nieubłaganym wyrokiem przeznaczenia, Simone starała się, żeby ostatnie lata życia chorej upłynęły tak spokojnie, jak tylko to było możliwe. A jeśli czasem, pośród nocy, bezradnie szlochała w po­duszkę, to nawet chłodne oko aparatu fotograficznego nie znajdowało następnego ranka śladów łez na jej twarzy.

Hotel był mały, ale czysty i schludny, położony malowniczo na wzgórzu, powyżej starej kopalni. Kiedy samochód zatrzymał się przed wejściem, kie­rowca wyskoczył z wozu i prężąc się, otworzył drzwi przed Simone. Ta, uśmiechając się w podziękowaniu, uniosła głowę i nagle wzrok jej napotkał oczy męż­czyzny, który poruszył ją tak bardzo podczas pracy na planie.

– O, jest i Simone, na którą czekaliśmy – zaszczebiotała stojąca u wejścia kobieta.

Redaktorka magazynu mody, Julia Parr, nienagan­nie ubrana pomimo nieznośnego upału, wpatrywała się w twarz stojącego przy niej mężczyzny wzrokiem za­uroczonej owcy.

– Oto jeszcze jeden Nowozelandczyk, Simone. Po­znajcie się – Julia wskazała na mężczyznę. – To Angus Grey, który przyjechał tutaj w interesach; a to Simone. Urodziła się na północ od Auckland, ale teraz jest raczej obywatelką świata. Czy pójdziesz z nami na drinka, Simone?

– Po prostu Simone...? – zapytał Angus. Jakaś odpychająca nuta brzmiała w jego głosie.

Uścisnął jej wyciągniętą rękę. Chłód tego dotyku przenikał do szpiku kości. Simone ostentacyjnie przyj­rzała się surowym rysom jego twarzy, po czym utkwiła spojrzenie w oczach. Miały intensywnie niebieski kolor, bliski odcieniowi lapis lazuli.

– Po prostu Simone – odpowiedziała niespiesznie. Nie sądziła, aby warto było przedstawiać się pełnym nazwiskiem. Nie miała ochoty na żadną bliższą zna­jomość.

Zrozumiał jej intencje. Zdusił w sobie odruch urażo­nej dumy.

– W takim razie nazywaj mnie Angus – odrzekł spokojnie.

Szerokie usta wydął w pozbawionym wesołości uśmiechu. Simone odwzajemniła się tym samym.

– Oczywiście – powiedziała z wyższością, jakby mu wyświadczała przysługę.

Widząc, że Simone zachowuje się niczym primadonna, Julia zachmurzyła się.

– Chodź na drinka – powtórzyła, próbując roz­ładować wiszące w powietrzu napięcie.

Simone już otwierała usta, żeby powiedzieć „nie”, ale zawahała się. Co ja robię – pomyślała. Nie zamie­rzała rezygnować z drinka z powodu jednego gbura.

– Zaraz do was przyjdę, przebiorę się tylko. Będę za pięć minut – odpowiedziała.

Odeszła w stronę pokoju, w którym zgromadzone były rekwizyty i stroje potrzebne do kilkudniowej sesji zdjęciowej. Czuła na sobie ciężar nieprzyjaznego spojrzenia błękitnych oczu.

– Widziałaś go? – Paula Bishop wyjęła szpilki, które trzymała w ustach, i obrzuciła Simone badawczym spojrzeniem. – Niezły, co?

– Zdaje się, że Julia tak uważa.

Paula zachichotała i pomogła jej wydostać się z dżin­sowej kurtki, satynowej bluzki, która po całym dniu zdjęć wyglądała wcale nie najgorzej, i podkreślających długość nóg dżinsów.

– Na Julii niełatwo zrobić wrażenie. A ty, co o nim myślisz?

Simone wzruszyła ramionami. Przeczesała ręką nie­sforne płomiennorude włosy, odsłaniając na moment jasną jak kość słoniowa skórę szyi.

– Wygląda na człowieka, który zawsze bierze to, co chce – odpowiedziała z niechęcią.

– Czyżbyś nie miała na niego ochoty?

– Nie znam go – rzuciła oschle Simone. – A wbrew temu, co o mnie mówią, nie mam zwyczaju chodzić do łóżka z obcymi facetami.

Włożyła szorty w kolorze khaki i zwiewną beżową bluzkę. Dookoła kostek zawiązała rzemyki zgrabnych, brązowych sandałów, zdecydowanie odrzucając myśl o nałożeniu spódnicy. Nagle, pomimo że nosiła ten strój wiele razy, wydało jej się, że za bardzo odsłania długie, lśniące złotą opalenizną nogi.

– Nie dajesz zbyt wielu powodów do plotek – po­wiedziała Paula, wieszając ubrania. – Ale jeśli choć trochę znam się na mężczyznach, to sądzę, że Angus Grey uznał cię za smaczny kąsek. Wystarczyło po­patrzeć, jak Julia was przedstawiała. Nie zwracał na nią najmniejszej uwagi, a w ciebie wgapiał się jak w obraz. Zdaje się, że nie przywykł do kobiet, które go lekceważą.

– Znasz go?

 

– Nie, za to znam jego byłą żonę, nawet trochę do ciebie podobną. Ona również była modelką, ale nigdy nie zrobiła wielkiej kariery. Czegoś jej brakowało. Była jakaś... dzika, tak, to najlepsze słowo, żeby ją opisać. Wydaje mi się, że poślubiła go dla pieniędzy, ale w jakiś dziwny sposób uzależniła się od niego. Poza tym chyba się go bała. Ciągle niepokoiła się, co powie Angus i jak ją oceni. Myślę, że była trochę zwariowana. W końcu go rzuciła.

Lekki chłód przemknął po ciele Simone. Nie ob­chodził jej ani Angus Grey, ani jego przeszłość, ale nie umiała przestać o nim myśleć. Nawet jeśli żona wyszła za niego dla pieniędzy, Greya otaczała aura siły i takiej pewności siebie, że chyba żadna spotkana kobieta nie umiała mu się oprzeć. Musiał być namiętnym kochan­kiem.

– Samiec pierwszej klasy – stwierdziła lekceważąco Simone zdejmując kolczyki i podając je Pauli. Nie interesowali jej samcy, którzy patrzyli na nią ze źle skrywanym pożądaniem.

– Idziesz? – spytała Paulę, siląc się na obojętność.

– Pewnie – przytaknęła dziewczyna. – Za żadne skarby nie straciłabym takiej okazji. To prawdziwe spotkanie tytanów.

Spojrzała na Simone idącą w kierunku drzwi i dodała przewrotnie:

– Przynajmniej będziesz mogła nosić przy nim szpil­ki. Ma ze dwa metry wzrostu.

– Przestań, Paula – Simone uśmiechnęła się mimo woli.

W gruncie rzeczy dziewczyna była jej ogromnie oddana, w odróżnieniu od inteligentnej, ale niezbyt sympatycznej Julii. Przekomarzając się, opuściły gar­derobę.

W pokoju Julii byli już wszyscy. Chris Simpson, dobrze zapowiadający się fotograf, a przy tym nie­strudzony kompan, jego asystent, dwójka stylistów i mistrz sztuki fryzjerskiej, Philippe, oraz Trish Stevens, ekspert od makijażu. Julia przysiadła roześmiana na krawędzi łóżka, wpatrując się w Greya, który zresztą skupiał na sobie uwagę całego towarzystwa. To dlatego, że jest taki wielki – pomyślała nieszczerze Simone, starając się nie wyróżnić go ani jednym spojrzeniem.

Poczuła jednak dziwny dreszcz. Niech go diabli! Co tkwiło w tym człowieku, że nie mogła nawet spokojnie przebywać z nim w jednym pokoju?

– Chcesz się napić, Simone? – Chris machał w jej kierunku puszką piwa.

– Nie, dziękuję – uśmiechnęła się. – Wolałabym wodę mineralną, a jeśli nie ma, to zwykłą wodę z lodem.

– Zawsze się tak pilnujesz, Simone – mruknęła Sandy Heron, stylistka, rzucając przy tym spojrzenie w stronę krzesła, na którym usadowił się Angus Grey.

Sandy miała lekką nadwagę i z zazdrością patrzyła na wszystkich, którzy potrafili dbać o linię bez nad­miernych wyrzeczeń.

– To mnie nic nie kosztuje – wzruszyła ramionami Simone. – Po prostu taka jestem i już. A mocne trunki tylko mnie ogłupiają.

– Ty to masz szczęście – westchnęła Sandy, spog­lądając na jej zgrabną figurę.

– Szczęście nie ma z tym nic wspólnego – włączył się Chris szykując szklankę z wodą mineralną. – Simone pilnie nad sobą pracuje, choć trzeba przyznać – spojrzał z lubością na wysmukłą sylwetkę dziewczyny – że natura jej nie skrzywdziła.

Simone uniosła brwi w niemym rozbawieniu i irytacji zarazem; nic jednak nie powiedziała. Chris chwiejąc się lekko, wzniósł w górę szklankę.

– Za zdrowie najpiękniejszej kobiety, z którą kiedy­kolwiek pracowałem – oświadczył bełkotliwie – a także najłatwiejszej.

– Najłatwiejszej?! – podchwycił asystent Chrisa, młody chłopak, który zwykł myśleć w dziesięć sekund po tym, jak coś powiedział. – Freudowskie przejęzycze­nie, Chris? – uśmiechnął się szeroko do Simone sado­wiącej się właśnie z gracją na sąsiednim łóżku.

Chris roześmiał się, nie miał nic przeciwko temu, żeby uchodzić za kochanka Simone. Ale dziewczyna tylko wzruszyła ramionami, odmawiając udziału w tej grze. Jednym haustem opróżniła do połowy szklankę. Smakując chłód wody poczuła, jak opuszcza ją wysu­szające, piekące pragnienie.

Po drugiej stronie pokoju dostrzegła zagadkowe spojrzenie Angusa Greya. Siedział skupiony. Jego spię­ta sylwetka przypominała szykującego się do łowów drapieżnika. Pił piwo i obserwował ją badawczo. Na moment krawędź puszki przysłoniła niebieskie oczy. Miał piękne, kształtne ręce o długich, opalonych pal­cach odcinających się wyraźnie od jasnego, zimno połyskującego aluminium. Pewny chwyt znamionował siłę i zdecydowanie.

Było coś dziwnego w sposobie, w jaki na nią patrzył. Coś milcząco nieprzyjaznego, co wytrącało ją z równo­wagi. Niejasne przeczucie ostrzegało ją przed tym człowiekiem.

Postawił puszkę na stole i teraz przyglądał się jej całkiem otwarcie. W niebieskich, niemal szafirowych, oczach drgały szydercze ogniki. Musiał wiedzieć, co czuła i wyraźnie go to bawiło. Simone wzdrygnęła się i uniosła głowę w niemym wyzwaniu. W tych skupio­nych źrenicach tkwiło coś zniewalającego. Poczuła, jak jej puls przyspiesza w gorączkowej gonitwie. Serce waliło jak młotem.

Kiedy nagły wybuch śmiechu rozległ się w pokoju, Simone trwożnie uciekła spojrzeniem. Zatrzepotała powiekami próbując ukryć zmieszanie. Chris, niestru­dzony gawędziarz, rozpoczynał kolejną opowieść, tym razem o tym, jak podczas zdjęć Simone została zaata­kowana przez złośliwego muła. To była zabawna historyjka, a za każdym razem, kiedy Chris ją opowia­dał, stawała się coraz śmieszniejsza. Simone czuła jeszcze niespokojne bicie tętna, ale powoli i jej zaczął udzielać się nastrój rozweselonego towarzystwa. Zaba­wa rozkręcała się na dobre.

– Co cię przywiodło w te strony, Angus? – spytała nagle Julia.

– Jestem tu w interesach – odparł krótko i zdecy­dowanie. Jego ton zdradzał, że nie ma ochoty na bardziej precyzyjne wyjaśnienia.

Simone raz po raz rzucała w jego stronę ukradkowe spojrzenia, próbując przyjrzeć się dokładniej jego su­rowo ciosanej twarzy. Nie był przystojny, ale nie można również powiedzieć, żeby był brzydki. Jego uroda zupełnie nie mieściła się w powszechnie przyjętych kanonach. Kombinacja aroganckiej męskości i nie­zwykłych oczu z długimi rzęsami, których pozazdrościć mogła niejedna kobieta, wydawała się fascynująca, ale i niepokojąca zarazem. Musiał być tego świadomy.

Oczy Simone spoczęły na jego ustach, zaciętych, lecz jednocześnie pełnych i zmysłowych. Nagle, ku włas­nemu przerażeniu, zorientowała się, że myśli o długim, namiętnym pocałunku... Otrząsnęła się i szybko sięg­nęła po następną szklankę wody, by skryć zalewający policzki rumieniec. Z uwagą wsłuchiwała się w jego słowa.

– Zajmuję się wynajdywaniem różnych rzeczy – od­powiadał na dociekliwe pytania Sandy.

– Jakich rzeczy? – dopytywała się Julia, mimo że Grey wyraźnie nie zamierzał wdawać się w rozmowę.

– Och, najprzeróżniejszych. Teraz na przykład ja i mój szwagier interesujemy się energią słoneczną.

– A więc jeszcze jeden wynalazca! – rzuciła Sandy.

– A może i twoja żona zajmuje się wynalazkami?

Angus uniósł groźnie czarne brwi, ale jego głos był spokojny.

– Nie jestem żonaty. Szwagier to mąż mojej siostry i bardziej niż wynalazki zajmuje go robienie pieniędzy.

Zaintrygowana Simone przyglądała mu się bacznie. Coś wydawało jej się nie w porządku. Głęboki, opa­nowany ton nie zdradzał zdenerwowania, ale zauwa­żyła, jak w jednej chwili Grey sprężył się cały i lekko wyprostował. Czy to uwaga o żonie tak podziałała na niego? Bo jeśli chodzi o robienie pieniędzy, to widać było od razu, że do biednych nie należał.

– Rozumiem – potakiwała zachwycona Julia. – Pra­cujesz nad ulepszeniem elektrowni słonecznej, tak?

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl
  • Podstrony