8944, Big Pack Books txt, 5001-10000

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Max MccoyIndiana Jones i Kamień filozoficznyPrologMiasto umarłychHonduras Brytyjski, 21 marca 1933 rokuSłońce, przypominajšce dysk koloru płynnego żelaza, pojawiło się w szczelinie pomiędzy dwoma ciemnymi i bezimiennymi szczytami gór Majów i skšpało leżšcšu ich stóp, spowitš mgłš dolinę w upiornym półcieniu. Indiana Jones patrzył, j ak z oparów wyłaniajš się kontury miasta. Zlepek przysadzistych, kredowobiałych budynków otaczał imponujšcš, czworobocznšpiramidę schodkowš i przylegajšcy do niej akropol.- Zaginione miasto Cozan - szepnšł Indy bardziej do siebie niż do towarzyszšcego mu gwatemalskiego przewodnika. - Ostatnio oglšdał je sir Richard Francis Burton w tysišc osiemset szećdziesištym siódmym roku, a póniej znów pochłonęła je dżungla. Burton się wydostał, ale jego przyjacielowi, Tobiasowi, się nie udało.- To złe miejsce - odezwał się Bernabe.- Wszystkie te miejsca sš złe - odparł Indy.Promienie słońca przelizgiwały się już ponad akropolem i padały na wištynię Węża stojšcš na szczycie piramidy, ponad powłokš mgły. wiatło przefiltrowane przez stele - pionowe płyty kamienne zdobione hieroglifami upamiętniajšcymi ważne daty i władców - malowało na szczycie schodów z boku piramidy falisty wzór, łudzšco przypominajšcy węża, który zaczyna zsuwać się po Wielkich Schodach ku więtej Studni. Zgodnie z legendš, gdy wšż dotrze do podstawy piramidy, zostanie wyjawiona kryjówka bogini mierci.- Chod - powiedział Indy, przedarł się przez resztki poszycia dżungli i wkroczył na teren miasta. - Pozostało nam dziesięć, może7dwanacie minut do chwili, gdy wšż dotrze do podnóża piramidy. Pospiesz się.Bernabe podšżył za nim niechętnie. Żałował, że przyjšł od tego gringo pienišdze za doprowadzenie go do zakazanego miasta swoich przodków; żałował, że nie pozostał w wiosce ze swojš żonš o pyzatej twarzy i z trójkš dzieci. Ciarki przeszły mu po plecach na myl, że może ich już nigdy więcej nie zobaczyć.- Seńor! - zawołał. - Czy nie zapomniał pan o naszej umowie, że nie będę schodził pod ziemię...Nawet jeli Indy go usłyszał, nie dał tego po sobie poznać.Aby dotrzeć do tej zapomnianej doliny, przez dwa tygodnie wędrowali przez gęstš dżunglę po sacbobie, starożytnych drogach Majów brukowanych białymi kamieniami. Wczeniej Indy spędził wiele miesięcy prowadzšc badania naukowe i wydał pokanš kwotę z pieniędzy muzeum na łapówki dla archiwistów i latynoamerykańskich urzędników. Teraz pozostało mu zaledwie kilka minut. Nie było czasu, żeby działać zgodnie z jakimkolwiek planem. Należało po prostu ić tam i mieć nadzieję, że się uda... albo czekać trzydzieci trzy lata na przesilenie wiosenne w 1966 roku.Gdy szli spiesznie Ulicš Umarłych, głównš arteriš miasta, Indy pomylał o tysišcach ludzi, którzy żyli i umierali w tych ponurych, kamiennych budynkach; zakładali rodziny, czcili swoich bogów w cieniu piramidy i patrzyli, jak ich krew spływa z kamiennego ołtarza na jej szczycie. Trzykrotnie w cišgu każdego stulecia widzieli, jak bóg-wšż schodzi po schodach piramidy, tak jak on obserwował to teraz. Aż pewnego dnia przepadli. Cała cywilizacja po prostu zniknęła, a pozostały jedynie... duchy?Indy zatrzymał się.Na cianach piramidy, na dachach innych budynków i na dziedzińcu co się poruszało. Słychać było szepty i ciche pomrukiwania, a od czasu do czasu poranne powietrze przeszywał pisk przypominaj šcy szczeknięcie jaguara. Wšż pokonał jednš trzeciš długoci schodów piramidy i miasto ożyło ponownie.Bernabe dogonił Indy'ego i przeżegnał się.- Dusze moich przodków - powiedział z czciš. Indy rozemiał się. Wyjanienie było proste.- O ile twoi przodkowie to małpy - stwierdził, przedzierajšc się dalej. - To tylko wyjce.- Małpy-wyjce to jeszcze gorzej - odparł Bernabe. - One sš bogami pisma i strażnikami bram wiata podziemnego. Dusze naszych kapłanów powracajš pod postaciš wyjców.Wyszli z dżungli na szerokie, kamienne płyty dziedzińca. Małpy wycofały się, zerkajšc za siebie, obnażajšc kły i wydajšc ostrzegawcze piski. Po chwili nie było już ani jednej wyjca.- Nie sš zbyt odważne - stwierdził z pogardš Indy.Bez ostrzeżenia jedna z małp skoczyła z drzewa i zatopiła zęby w szyi Bernabe. Przewodnik wrzasnšł z przerażenia i odwrócił się zamaszycie, na próżno usiłujšc stršcić z pleców srebrzystego potwora. Małpa odrzuciła głowę do tyłu i zawyła ponuro, obnażajšc zakrwawione kły.Bernabe był tak przerażony, że nie mógł wykrztusić słowa, ale jego oczy błagalnie patrzyły na Indy'ego.- Nie ruszaj się - rozkazał Indy. Jednym ruchem rozwinšł swój bat i trzasnšł nim. Końcówka, z odbijajšcym się echem planięciem, przecięła powietrze w pobliżu głowy małpy i zwierzę spadło z pleców mężczyzny, oszołomione, ale nietknięte.Bernabe chwycił się za krwawišcš szyję.- To tylko zadrapanie - zapewnił go Indy.Przewodnik zwrócił się do małpy znikajšcej w koronach drzew:- Dziadku, to jego powiniene był ugryć. To on cię obraził. Jones spojrzał ponownie na piramidę.Wšż pokonał połowę długoci schodów.Indy przyklęknšł na kamiennej płycie i spojrzał wzdłuż wycišgniętej ręki, usiłujšc wyobrazić sobie dalszš drogę węża do podstawy piramidy. Ku któremu z pięciu wejć podšża? Wszystkie wyglšdały identycznie, ale tylko j edno z nich wiodło do więtej Studni. Pozostałych należało się strzec.- Denerwujšce jest to -powiedział Indy, bardziej do siebieniż do Bernabe - że nie można czekać, aż cień dotrze na sam dół, bo wtedy będzie za póno, bogini już zostanie odkryta. - Podrapał się po pokrytej zarostem brodzie. - I nie można liczyć na to, że wybierze to samo wejcie, które już kiedy wykorzystał, ponieważ za każdym razem to się zmienia.Z obserwacji wynikało, że zsuwajšcy się wšż zdšża prosto do rodkowego wejcia. Jednak, gdy Indy przyjrzał się przez chwilę uważnie, odkrył, iż zbacza on ku północy. To musiało być które z dwóch wejć po prawej stronie. Pozostawało przynajmniej pięćdziesišt procent szansy.Indy zdjšł ważšcy prawie trzydzieci kilogramów plecak, który niósł przez ostatnie trzy dni. Odwišzał klapę, wyjšł stupięćdzie-sięciometrowy zwój liny i przewiesił go sobie przez ramię, oraz odnalazł lampę karbidowš. Potrzšsnšł niš, żeby się upewnić, czy jest wypełniona paliwem i wodš, po czym kilka razy potarł krzesiwo. Lampa nie chciała się zapalić. - Do licha - zaklšł pod nosem -dlaczego nie wzišłem lampy na baterię? - Odetchnšł głęboko, rozlunił się i spróbował jeszcze raz, tym razem pocierajšc krzesiwo powoli i dokładnie. Palnik zapłonšł jasnym płomieniem.Indy umiechnšł się.- Chcę teraz swojš premię - powiedział Bernabe.- O nie - odparł Indy. - Dostaniesz premię dopiero, gdy stšd wyjdę. Nie wczeniej. - Wyraz twarzy przewodnika wiadczył0 tym, że stracił on nadzieję na dodatkowe wynagrodzenie.Jones położył palec na piersi Bernabe.- Poczekaj tutaj. Miej oczy i uszy otwarte - wydaje mi się, że od wczorajszego popołudnia kto nas ledzi. I licz na to, że wyjdę, bo jeli nie, to powiem twoim przodkom w podziemnym wiecie, jak le traktowałe ich małpy.Indy odwrócił się w stronę piramidy.- Senor, niech pan poczeka - odezwał się Bernabe, ponuro przyglšdajšc się pięciu portalom. -Nie wolno panu wejć do więtej Studni. To bardzo złe. Wisi nad niš przekleństwo.- Zawsze jest jakie przekleństwo.Jones spojrzał na zegarek i ponownie przeniósł wzrok na węża. Gad pokonał już nieco ponad połowę drogi w dół, mniej więcej szećdziesišt procent, co znaczyło, że pozostało pięć, może szeć minut.Indy poprawił filcowy kapelusz, obcišgnšł skórzanš kurtkę1 wybrał drugi portal po prawej. Po chwili spowiły go ciemnoci. Korytarz był zimny i wilgotny, a powietrze ciężkie od zapachu saletry. Podłoga chyliła się stromym ukosem w dół. Szedł najszybciej jak mógł, rękš cišgajšc pajęczyny z twarzy. W wietle lampy karbidowej dostrzegał, że korytarz jest solidnie wykonany. Gdyby kto chciał wetknšć ostrze noża pomiędzy kamienne bloki, musiałby się niele natrudzić. Na cianach nie było hiero-glifów ani dekoracji, jedynie podłogę pokrywał dziwny, jasnozielony mech.Indy zdšżył wejć na jakie dziesięć metrów w głšb korytarza, gdy jego prawa stopa osunęła się i wylšdował na siedzeniu. Wstał,10wykonał kilka dalszych, ostrożnych kroków, znów się omsknšł i zdał sobie sprawę, że mech na podłodze korytarza stał się liski j ak lód. Odwrócił się, usiłuj šc wej ć z powrotem pod górę, ale nadaremnie. Zsuwał się w dół korytarza. Usiłował zaprzeć się rękami, jednak nie zdołał sięgnšć obydwu cian naraz. Pomylał o bacie, ale ten miał jedynie trzy metry długoci. Lina była wystarczajšco długa, lecz jak jš wyrzucić na zewnštrz?Bernabe stał u stóp piramidy i przypatrywał się z przerażeniem wężowi wiatła i cienia. Gad zszedł już na tyle nisko, że było widać wyranie, iż zdšża w stronę najdalszego portalu z prawej strony - nie tego, który wybrał Indy. W stronę wejcia wybranego przez Indy'ego zmierzał ogon tej największej anakondy, jakš Bernabe kiedykolwiek widział.Indy patrzył, jak kamienne bloki cian coraz szybciej przesuwajš mu się przed oczami. Przekręcił się na lewy bok i usiłował chwycić cianę palcami, jednak udało mu się jedynie złamać paznokieć, aż zaklšł. Nabierał rozpędu i wiedział, że niezależnie od tego, dokšd wiedzie ten korytarz, nie czeka go tam nic dobrego. Przypuszczenia te potwierdziły się, gdy spojrzał ponad czubkami butów. W migotliwym wietle lampy karbidowej zobaczył, iż korytarz kończy się czeluciš, a ciany sš tak dopasowane, że gdyby kto chciał wetknšć pomiędzy kamienne bloki ostrze noża...- Ostrze noża! - wykrzyknšł Indy.W okamgnieniu wycišgnšł nóż myliwski i cišgnšł jego ostrzem po cianie, zostawiajšc za sobš snopy iskier. Końcówka noża natrafiła na szczelinę, znieruchomiała na chwilę i zaczęła dalej sunšć po murze. Pozostały jedynie dwa bloki. Indy przekręcił nóż, żeby uzyskać lepszy kšt nachylenia. Ostrze weszło mo... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl
  • Podstrony