8948, Big Pack Books txt, 5001-10000

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
PrologDelfy, Grecja - 1922Indy wisiał w ciemnoci jak rogal księżyca, podtrzymywany przez linę, która wpijała mu się w pachy i klatkę piersiowš. Z góry dochodziły go krzyki, ale nie mógł zrozumieć ani słowa. Odchylił głowę do tyłu. Otwór wysoko nad nim dawał tyle wiatła, ile migoczšca na niebie gwiazda.- Dorian! - wrzasnšł. - Daj mi jeszcze jednš pochodnię! Jego głos odbił się echem od cian szczeliny. Nie wiedział, czygo usłyszała. Otarł policzek o ramię i zerknšł w dół. Wokół była ciemnoć, czarna zasłona, która dezorientowała go, oszałamiała. Zakręciło mu siew głowie. Zamknšł oczy i mocniej chwycił linę. Zdawało mu się, że zaraz poleci w lad za swojš pierwszš pochodniš w bezkresnš ciemnoć poniżej.Nie było przestrzeni ani czasu, tylko siła grawitacji i wcišgajšca pustka. Minęło dopiero kilka minut, a jemu wydawało się, że wisi już od paru godzin czekajšc, aż przylš mu wiatło.- Jones! - krzyknęła Dorian.Jej głos rozbrzmiał w otaczajšcej ciszy. Spojrzał w górę i dostrzegł migoczšcy odblask zmierzajšcy w jego stronę. Lina wiła się jak wšż z ognistym językiem. Indy uchylił się, gdy pochodnia przelatywała obok jego głowy. Złapał linę i przycišgnšł pochodnię.Uchwycił jš i odetchnšł z ulgš. Spojrzał na cianę przed sobš. Nie był już pewien, czy to właciwa ciana. Może znajdował się zbyt głęboko. Szarpnšł linę dwukrotnie i Doumas, asystent Dorian, opucił go o kolejne dwie stopy. Wreszcie znalazł się naprzeciwko tablicy. Wystawała z kamiennej ciany jak płyta z nagrobka i była lekko nachylona ku dołowi.7Wycišgnšł z plecaka metalowy uchwyt i przybił go młotkiem do ciany. Już miał umiecić w nim pochodnię, gdy co zwróciło j ego uwagę. Przystawił pochodnię do tablicy i nachylił się, by lepiej widzieć.Powiedziano mu, że napis będzie pokryty brudem, i że trzeba go oczycić po wydobyciu tablicy na powierzchnię. On natomiast spoglšdał na równe rzędy hieroglifów, które nie tylko były łatwo rozpoznawalne, ale i napisane starożytnš grekš. Językiem, który rozumiał.Przeskakiwał wzrokiem po słowach, połykał je. Wypełniło go podniecenie. Umiecił pochodnię w uchwycie na cianie i wycišgnšł notes z bocznej kieszeni plecaka. Popiesznie zapisał tłumaczenie. Nie mógł uwierzyć. Mieli rację. Ci szaleni dranie dobrze wiedzieli, o czym mówiš.Chciał krzyknšć do góry, ale zdecydował się oszczędzać energię. Schował notes i wycišgnšł siatkę. Okrył niš dokładnie tablicę i przyczepił do haka na końcu liny.Miał włanie zaczšć wycišgać tablicę ze ciany, gdy poczuł nagłe szarpnięcie. Zsunšł się o kilka cali; lina zacisnęła się pod jego ramionami.- Hej, co tam się, do cholery, dzieje?Jego głos zabrzmiał echem w szczelinie. Znajdował się dokładnie pod tablicš. Dostrzegł wyrane lady dłuta. Kto nie tylko oczycił napisy, ale próbował też wycišgnšć tablicę. Ale kto?Lina znów zadrgała. W szczelinie rozległo się dziwne skrzypienie i Indy wiedział, co to było. To pękała jego lina. Chwycił pochodnię i uniósł jš do góry.- O, Chryste! - Tylko spokojnie - pomylał. Wsadził pochodnię między zęby i sięgnšł po linę ponad miejscem, w którym się urywała. Usłyszał trzask, ostry dwięk odbijajšcy się od cian szczeliny. Chwycił palcami linę.Wisiał na jednej ręce, oderwany kawałek sznura zsunšł mu się po przegubie dłoni. Pochodnia przypaliła włosy na ramieniu. Z wielkim trudem wycišgnšł rękę ponad głowę. Obfity pot wystšpił mu na czoło, zalewajšc oczy.Poczuł silne szarpnięcie z góry i lina wylizgnęła mu się z dłoni. Z desperacjš sięgnšł drugš rękš ale jego pięć zacisnęła się w powietrzu.Spadał.1. Szkolni kawalarzeChicago dwa lata wczeniejNoc była spokojna i cicha. Dwaj mężczyni wolno posuwali się wzdłuż wšskiej uliczki. Każdy z nich niósł przerzucone przez ramię bezwładne ciało. Wiosenny deszcz utworzył kałuże w nierównociach ukrytych w cieniu wysokich budynków. Zbliżali się do zakrętu, za którym znajdował się ich cel, duży trawnik.Jeden z mężczyzn był wysoki i szczupły. Wcišż podskakiwał, jak gdyby poprawiajšc ułożenie ciała, które targał. Drugi był niższy i bardziej muskularny, przy boku kołysały mu się zwoje sznura. Poruszał się ze zwinnociš alpinisty. Nagle potknšł się o co i przechylił na bok, prawie tracšc równowagę. Zwinnoć tak, ale czasami zastępowana przez niezgrabnoć.- Aniechto! -zabełkotał, odzyskujšc równowagę. Byli już prawie na miejscu.- Wszystko w porzšdku? - zapytał wyższy.- Tak. Zatrzymajmy się na chwilę. Mam jakie złe przeczucia. Wysoki bezceremonialnie rzucił ciało na ziemię i wyjšł z kieszeni piersiówkę. Podał jš partnerowi, ale ten pokręcił głowš.- Nie chcesz? - wzruszył ramionami i sam wzišł duży łyk.- Daj sobie z tym spokój - syknšł mężczyzna z linš.- To pomaga na nerwy.- Jeszcze piętnacie minut i będzie po wszystkim - powiedział człowiek z linš. Ruszył naprzód, skrywajšc siew cieniu. Ciało wcišż było przerzucone przez jego ramię. Dotarł do zakrętu i rozejrzał się. Pomimo swoich obaw zdecydowany był dokończyć dzieła. Chciał wszystko wykonać perfekcyjnie.Odwrócił się, aby dać znak partnerowi, ale ten już stał za nim. Ruszyli mokrym chodnikiem, wiatła ulicznych latarń odbijały się od jego powierzchni. Po chwili zatrzymali się przy jednej z nich i rzucili ciała na trawnik. Pod płotem leżały ledwo widoczne dwa inne ciała, które przynieli tam pół godziny wczeniej.- Co teraz? - zapytał wyższy.- Pierwszy idzie Paine. Przygotuj go. I załóż mu kapelusz - odczepił od pasa jednš z lin. Na jej końcu zawišzany był stryczek. Delikatnym ruchem ręki przerzucił go przez latarnię. Stryczek zadyndał w mdłym wietle.- Dobra, załóż mu to na szyję i przyczep kartkę z nazwiskiem. Wysoki mężczyzna zacisnšł Pętlę na szyi nieboszczyka. Potemsięgnšł pod kaftan Paine'a, wyjšł trójkštny kapelusz i założył mu na głowę. Drugi mężczyzna w tym czasie wspišł się na latarnię, po czym wcišgnšł ciało do góry, przywišzał sznur i zeskoczył na ziemię.- Hej, to wyglšda wietnie. Teraz jeszcze tych trzech i idziemy. Wyższy mężczyzna przyłożył piersiówkę do ust, wzišł kilka łyków i zaoferował butelkę partnerowi. Ten znów pokręcił głowš.- Następny będzie Georgie - odparł człowiek z linš. - Boże, już się nie mogę doczekać ich reakcji jutro rano.Bezgłowa figura wiła się pod czarnš togš jak magik próbujšcy wyswobodzić się z więzów i łańcuchów. Najpierw czubek głowy, potem brwi, a następnie cała twarz wysunęły się z ciemnego kokonu. Opucił togę zakrywajšc nagie nogi i przejrzał się w lustrze. Przygładził rękš gęste włosy, poprawił przedziałek na rodku. Póniej założył na głowę kwadratowš czapkę z ozdobnym sznurkiem.Kaligrafowany napis na jego dyplomie oznajmiał, że nazywa się Henry Jones, Jr. Ci, którzy go znali, mówili na niego Indy - zdrobnienie od Indiana, imienia, którego używał od dzieciństwa. Henry Jr. było przeznaczone do użytku w oficjalnych dokumentach, a także dla jego ojca, który wcišż nazywał go Juniorem.W rzeczywistoci jedynym widocznym wspomnieniem jego dzieciństwa była blizna na brodzie. Zarobił jš od złodziei, którzy przypadkowo odkryli w opuszczonej jaskini pozostałoci hiszpańskiej konkwisty.Nawet jego ojciec, gdyby mógł tu być, zobaczyłby, że Indy nie był już dzieckiem, lecz przystojnym mężczyznš. Miał piwne oczy o głębokim spojrzeniu, szerokie ramiona i muskulaturę piłkarza. Jednakże futbolistš nie był, chociaż lubił ruch. Wolał jazdę konnš i narciarstwo niż sporty, takie jak futbol czy koszykówka. Był także mi-10strzem w posługiwaniu się biczem, dziwnej sztuce, o której rzadko mówił. I to nie dlatego, żeby nie była przydatna.-Jestem absolwentem college'u-powiedział do siebie. Umiechnšł się, słyszšc własne słowa, ale umiech ten był pełen ironii. Kończył college pomimo wszystko. Zeszłej jesieni nie było go na tylu lekcjach, że jego oceny gwałtownie pogorszyły się i prawie wyrzucono go ze szkoły. Po prostu stracił zainteresowanie zwykłym wykształceniem, zyskujšc jednoczenie inne na ulicach.Wraz z Jackiem Shannonem, zwariowanym współlokatorem, spędzał noce w podrzędnych knajpach w południowej dzielnicy, słuchajšc jak muzycy o imionach typu Pine Top Smith, Cripple Claren-ce Lofton, Speckled Red czy Cow Cow Davenport stukajš w klawisze swoich pianin. Muzykę tę nazywano knajpianym graniem, ponieważ wykonywano jš w małych barach, gdzie jeszcze niedawno serwowano trunki prosto z beczek. Do czasu aż rozpoczęła się prohibicja.Większoć jazzmanów przyjechała z Nowego Orleanu, miejsca narodzin jazzu, i z każdym tygodniem ich przybywało. Warunki życia Murzynów były lepsze w Chicago. Tu mogli znaleć pracę w klubach, zarabiali pięćdziesišt dolarów tygodniowo, podczas gdy w Nowym Orleanie mogli liczyć na dolara za noc. No i w Chicago były studia, w których nagrywano płyty z jazzem.Gdy zamykano bary, Indy i Shannon udawali się na różne przyjęcia, gdzie muzyka rozbrzmiewała do witu. Shannon brał swojš tršbkę i grywał razem z Johnnym Dunnem i Jabbem Smithem. Shannon był nie tylko jednym z niewielu białych, którzy grali jazz, ale był niewštpliwie jedynym muzykujšcym studentem ekonomii. Większoć jazzmanów w knajpach była niewykształcona. Nie czytali nut, nie znali żadnych zasad i nie dbali o to. Nie wiedzieli nawet, że ich muzyka jest niezwykła. To wszystko włanie składało sięnajej potęgę i piękno.- Hej, jeste gotowy? Mówiłe, że chcesz tam być wczenie, tak?Słowa kolegi wyrwały go z zamylenia. Rude włosy Shannona jak zwykle wyglšdały dziko. Swojš togę trzymał w ręku, a ubrany był w marynarkę i krawat. Marynarka miała za krótkie rękawy, ale Shannon nie zwracał na to uwagi. Miał zwyczaj kiwania głowš kiedy był podniecony lub zdenerwowany, i włanie to robił. Shannon zawsze sprawiał wrażenie trochę nerwowego, jak gdyby nie był z tego wiata. Doskonale czuł się jedynie podczas gry na tršbce. Wówczas jego chude ciało zdawało się odpływać wraz z muzykš i nie dostrze-11gało sięjuż ani jego wzrostu, an... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl
  • Podstrony