8953, Big Pack Books txt, 5001-10000

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
LUCY MAUD MONTGOMERYAnia z zielonego wzgórzaNASZA ,KSIĘGARNIA-WARSZAWA1956Tłumaczyła z jšzyka angielskiego R. BERNSTE1NOWATytuł oryginału Annę ol Green Gables"Ilustrował BOGDAN ZIELENIECRedaktor Dżennet Poltorzycka' Państwowe Wydawnictwo Literatury Dziecięcej Nasza Księgarnia" Warszawa 1956 Wydanie IINakład 100 000+205 egz. Ark. wyd. 18,3. Ark. druk. 21,75 Papier druk. sat. kl. III, 70 g, 86 X 122/32Produkcji Fabryki Papieru w Kluczach Oddano do składania 21. XII. 55. Podpisano do druku-17. V 56.Druk ukończono w czerwcu 1956 r. Toruńskie Zakłady Graficzne Nr zam. 281 _ E/t-7-30101 Cena zł 18,60J. ZDUMIENIE PANI MAŁGORZATY LINDEDworek pani Małgorzaty Linde stał w tym włanie miejscu, gdzie wielki gociniec prowadzšcy do Avonlea opadał w dolinę otoczonš olchami i porosłš paprociami, poprzez którš przerzynał się strumyk ma-jšcy swe ródło het, daleko w lasach, otaczajšcych dwór starego Cuthberta. Na poczštku swej wędrówki przez lasy strumyk ów był bardzo kapryny i swawolny, spływał kaskadami lub rozlewał się w małe stawki, lecz zbliżajšc się do doliny Linde'ów stawał się coraz spokojniejszym i dobrze ułożonym potokiem, bo nawet strumień, przemykajšc się w pobliżu ogrodu pani Małgorzaty Linde, winien był pamiętać, co wypada, a co nie wypada".Na pewno zdawał sobie sprawę z tego, że pani Małgorzata, siedzšc włanie przy oknie, baczy czujnym wzrokiem na wszystko, co się dzieje wokoło, poczšwszy od strumyków i dzieci, a jeli zauważy co niezwykłego, nie zazna spokoju, dopóki nie dojdzie przyczyny i celu tej rzeczy.Wielu jest ludzi, zarówno w Avonlea, jak i poza jej granicami, którzy lubiš zajmować się sprawami swych sšsiadów, a przez to zaniedbujš swoje własne. Ale pani Małgorzata Linde należała do tych niezwykle dzielnych osób, które dbajšc gorliwie o własne dobro żywiš jednoczenie goršce zainteresowanie dla spraw swych blinych.Była ona wzorowš paniš domu, pod której okiem gospodarstwo szło jak w zegarku. Ona wiodła rej w Szwalni dla Dziewczšt, ona zajmowała się szkołš niedzielnš, była jednym z głównych filarów parafialnego Zwišzku Pomocy i Stowarzyszenia Pomocy dla Misjonarzy nawracajšcych dalekich pogan.Pomimo to pani Małgorzata miała jeszcze doć wolnego czasu, aby siedzšc godzinami przy oknie kuchennym robićszydełkiem kołdry bawełniane a zrobiła ich już szesnacie, jak pełnym czci szeptem opowiadały sobie kumoszki z Avon-lea i czujnym okiem przyglšdać się gocińcowi, który tutaj włanie skracał w dolinę, a potem wił się w górę po stromym wzgórzu.Wobec tego, że Avonlea zbudowana jest na trójkštnym, małym półwyspie, wcinajšcym się w Zatokę Sw. Wawrzyńca, i z dwóch stron otoczona wodš, każdy, kto podšżał do-miasta lub zeń powracał, musiał przechodzić drogš prowadzšcš ku wzgórzu. Tym sposobem sam nie wiedzšc o tym mijał ulicę pod okiem wszystko widzšcej pani Małgorzaty.Pewnego popołudnia, w pierwszych dniach czerwca, siedziała ona na swym zwykłym miejscu. Ciepłe i jasne promienie słońca zaglšdały przez okno. Koło dworku roztaczał się cudny sad, strojny teraz w najpiękniejszš szatę weselnš z bladoróżowych i białych kwiatów, nad którymi unosiły się brzęczšc miriady pszczół.Tomasz Linde skromny człowieczek, którego mieszkańcy Avonlea zwykli byli nazywać mężem Małgorzaty Linde" siał pónš brukiew na pagórku za stodołš. Sšsiad jego, Mateusz Cuthbert, niewštpliwie czynił to samo na wielkim polu nad potokiem, koło Zielonego Wzgórza. Tak mylała pani Małgorzata, słyszała bowiem poprzedniego wieczora w sklepie Wilhelma Bakera, jak Mateusz mówił do Piotra Morrisona, że nazajutrz siać będzie brukiew.Naturalnie, że go Piotr musiał o to zapytać, bo Mateusz Cuthbert nie należał do ludzi, którzy opowiadajš cokolwiek nie pytani.A tymczasem, czyż to możliwe? Oto o godzinie pół do czwartej, w jasne popołudnie, i to w dzień powszedni, Mateusz Cuthbert jedzie wolnym truchtem drogš pod górę. Co dziwniejsze, ma na sobie biały kołnierzyk i odwiętne ubranie, z czego należy wnosić, iż wyjeżdża z Avonlea. Jedzie za kabrioletem zaprzężonym w kasztankę, co wskazuje, że droga jest doć daleka. Dokšdże się wybrał i jaki mógł mieć interes?Nie ulega wštpliwoci, że gdyby chodziło o któregokolwiek innego z mieszkańców Avonlea, pani Małgorzata, zastanowiwszy się chwilę, odpowiedziałaby na oba pytania. Ale Mateusz tak rzadko wyjeżdżał z domu, że tylko jaka nagła i nieoczekiwana sprawa mogła być tego powodem. Z natury bowiem był tak niesłychanie niemiały, że wyjazd z domu lub udanie się pomiędzy obcych, z którymi musiałby rozmawiać, uważał za wielkš przykroć. Mateusz w białym kołnierzyku, w kabriolecie było to zjawisko nieczęsto widywane.Jakkolwiek pani Małgorzata długo biedziła się nad tym, nie potrafiła jednak dojć do żadnego wniosku. Spokój jej został zmšcony!Nie ma innej rady postanowiła wreszcie owa szanowna dama. Po herbacie przejdę się na Zielone Wzgórze i wybadam Marylę, dokšd to Mateusz pojechał i w jakiej sprawie. Przecież nigdy o tej porze roku nie jedzi do miasta i nigdy nie udaje się z wizytš, i to jeszcze w dzień powszedni. Gdyby mu zabrakło brukwi do siania i musiałby po niš jechać, nie ubrałby się przecież odwiętnie i nie pojechałby kabrioletem. Nie wybrał się również po doktora, bo jechał zbyt wolno. Musiało tedy od wczorajszego wieczoru zajć u nich co nieoczekiwanego! Nie mogę tego pojšć! Nie zaznam chwili spokoju, póki się nie dowiem, dlaczego Mateusz Cuthbert wyjechał dzi z Avonlea".Zaraz więc po herbacie pani Małgorzata ruszyła w drogę do Zielonego Wzgórza. Niedługš miała wędrówkę. Wielki, rozlegle zbudowany i otoczony sadami dom, w którym mieszkała rodzina Cuthbertów, oddalony był zaledwie o ćwierć mili gocińcem od dworku Linde'ów. Należało jednak przejć jeszcze kawałek bocznš drogš. Ojciec Mateusza był równie milczšcy i niemiały jak jego syn i budujšc swe domostwo postarał się umiecić je możliwie daleko od sšsiednich domów, nie ukrywajšc go jednak całkowicie w lesie. Dworek swój postawił tedy na najodleglejszym krańcu polany, gdzie stał on do dzisiaj, widoczny z wielkiego gocińca,wzdłuż którego ustawiły się jakby dla towarzystwa wszystkie pozostałedomki Avonlea. Pani Małgorzata Linde dziwiła się zawsze, jak można było budować dom w tym miejscu i jeszcze nazywać go mieszkaniem.Ma się dach nad głowš, to prawda mówiła do siebie, kroczšc bocznš drogš o głębokich koleinach, okolonš krzakami dzikiej róży ale nic więcej. Cóż dziwnego, że Maryla i Mateusz sš trochę dziwacy, żyjšc w takim odosobnieniu? Jeli drzewa mogš służyć za towarzystwo, to majš ich, dzięki Bogu, aż nadto. Jednakże ja wolałabym patrzeć na ludzi. Co prawda, oboje wyglšdajš na zadowolonych, lecz przypuszczam, że przywykli już do takiego rodzaju życia. ťMożna się do wszystkiego przyzwyczaićŤ rzekł pewien Irlandczyk, którego skazali na powieszenie".Tak rozmylajšc, pani Małgorzata weszła na wielkie podwórze Zielonego Wzgórza. Całe wród zieleni, czyste i ładne, z jednej strony otoczone było wysokimi, starymi wierzbami, z drugiej za równo przyciętymi topolami. Ani jeden kamyk, ani jeden niepotrzebny patyk nie leżał na ziemi, nie ulega bowiem wštpliwoci, że pani Małgorzata zauważyłaby to natychmiast. W duszy żywiła głębokie przekonanie, że Maryla Cuthbert zamiata to podwórze równie często jak swoje pokoje. Można by miało jeć wprost z ziemi bez obawy połknięcia dbła brudu.Pani Linde krótko a mocno zapukała do drzwi kuchni i usłyszawszy proszę", weszła. Kuchnia na Zielonym Wzgórzu była niezmiernie wesoła, a raczej byłaby wesoła, gdyby nie owa przeraliwa czystoć, dzięki której miało się wrażenie, iż nikt tutaj nigdy nie bywa. Okna kuchni zwrócone były na wschód i na zachód. Ze strony zachodniej, od podwórza, wdzierał się tu potok łagodnego, czerwcowego wiatła słonecznego; od wschodu za, gdzie rozweselał oczy blask białego kwiecia wini z sadu i zieleń lekko kołyszšcych się smukłych brzóz, pięło się dzikie wino. Tutaj Maryla Cuthbert zwykła była siadywać, jeli chciała chwilę wypoczšć, zawsze nieufnie spoglšdajšc na słońce, które wydawało jej się zbyt wesołe i promienne dla8poważnego wiata. Tutaj też siedziała w tej chwili włanie, zajęta robótkš. Stół był nakryty do wieczerzy.Zaledwie Małgorzata zdšżyła uchylić drzwi, już doskonale zauważyła wszystko, co stało na stole. Znajdowały się na nim trzy nakrycia; widoczne więc było, że Maryla oczekiwała jakiego gocia, który zapewne miał przybyć z Mateuszem. Lecz talerze były codzienne, na salaterce za tylko powidła z jabłek i jeden rodzaj pieczywa. A więc ten oczekiwany goć nie był żadnš czcigodnš, wysoko cenionš osobš. W takim razie jednak, co znaczył biały kołnierzyk Mateusza i kasztanka? Pani Małgorzata zaczęła się gubić w tej zagadkowej sprawie, jakš odkryła na tak cichym zwykle i bynajmniej nie osłoniętym tajemniczociš Zielonym Wzgórzu.Dobry wieczór, Marylu! rzekła wchodzšc.Dobry wieczór, Małgorzato! odrzekła wesoło Maryla. liczny wieczór, prawda? Siadaj, proszę! Jakże się twoi miewajš?Co, co w braku innego okrelenia można by nazwać przyjaniš, istniało zawsze pomiędzy Marylš Cuthbert a paniš Małgorzatš, pomimo albo może włanie z powodu kontrastu ich natur.Maryla była to wysoka i szczupła kobieta o nieco kanciastej budowie. Jej ciemne włosy o niewielu siwych pasmach zwinięte były stale w gruby węzeł, w morderczy sposób przeszyty dwiema metalowymi szpilkami. Czyniła wrażenie osoby o niezbyt szerokim poglšdzie na wiat i bardzo wymagajšcej. Jednakże nieznaczny jaki rys wokoło ust, leciutko tylko zaznaczony, zdradzał utajone poczucie humoru.Czujemy się wszyscy doskonale odpowiedziała pani Małgorzata. Lecz kiedym zobaczyła Mateusza jadšcego gocińcem, przyszło mi na myl, czy nie zaszło u was co niepomylnego. Sšdziłam, że jedzie może po doktora.Jaki niewidoczny... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl
  • Podstrony