9.Co jeśli... (Zmrok), Zmrok

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Rozdział IX

Co jeśli…?

Kiedy z powrotem znalazłyśmy się w domu, wszędzie panowała cisza. Nie było nikogo w zasięgu

wzroku, chociaż słyszałam ciche szelesty, oddechy. Nie wydawało mi się, że dom jest martwy, tak jak

zwykle by było, kiedy widziałam coś równie pustego i cichego, ale, że jest bardziej uśpiony,

oczekujący. Na jakiś cud, zapewne.

Alice nie puszczała mojej dłoni. Pociągnęła mnie na górę, po schodach. Były strome, ale w całej tej

ciemności i mimo własnych galopujących myśli, wiedziałam, że zrobione z drewna, mają rzeźbione

poręcze i zdecydowanie, są wysokie.

Jej pokój był biały, jak wszystko w tym miejscu, z pojedynczymi czerwonymi plamami,

reprezentowanymi przez dwie prawie przeciwległe ściany. Miałam okropne przeczucie, że za jedną z

nich znajduje się prawdziwa dusza i serce tego pokoju, sens istnienia tej przestrzeni, otchłań mojej

prywatnej rozpaczy, miejsce tortur, palące piekło, ulubione miejsce Alice. Gigantyczna garderoba, w

której, zapewne, ostatecznie się znajdę, choćbym nie wiem jak się próbowała wymigać. Alice nic nie

powstrzyma przed traktowaniem mnie jak lalki, skoro nie mogła tego robić przez tak długi czas, a

rozstała się ze mną, jak sądzę, w samym środku mojej „transformacji”. Może wyżyła się na tej

dziewczynie, Cecile i skoro zobaczy, że nie chodzę w stroju jaskiniowca po polowaniu dookoła, to da

mi spokój. Oby.

Przez całą drogę tutaj, zastanawiałam się jak zacząć. Od czego. Od chwili kiedy mnie opuścili? Czy

nie wspominać w ogóle o tych paru czarnych miesiącach i przejść od razu do Anthony’ego? To nie

byłoby chyba sprawiedliwe, w końcu Edward opowiedział mi wszystko. Tak sądzę.

- Kto cię zaatakował?

Na początku nie zrozumiałam o co mnie pyta, dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że mówi o

moim ugryzieniu, o tym jak stałam się wampirem.

- Nikt mnie nie zaatakował.

Odwróciłam się do niej plecami i wyjrzałam przez okno. Wciąż nie miałam pojęcia jak przeprowadzić

tę rozmowę. Zazwyczaj nie miałam z tym problemu, mówiłam to co chciałam, konkretnie dążyłam do

celu. Nagle na szybę pacnęła wielka kropla, rozbijając się na miliony mniejszych drobinek. Dziwnie

lśniły w tej prawie zupełnej ciemności. Widok był całkiem ładny, podobał mi się. Po pierwsze byliśmy

wysoko, co już jest dużym plusem. Nie lubiłam być w miejscach, gdzie mam ograniczony widok,

gdzie mogę poczuć się jak w kartonowym pudełku. W czerni nocy wybijały się mokre dachy, korony

drzew drgały na wietrze i pod uderzeniami kropel wciąż padającego deszczu. Słyszałam pojedyncze

odgłosy samochodów, skrzypienie furtek, huśtawek. Normalne dźwięki zwykłego przedmieścia.

Zaczęłam mówić, wciąż się nie odwracając.

- Zostałam wampirem pod koniec września, ponad rok po tym jak mnie opuściliście. Co w sumie nie

powinno was dziwić, miałaś przecież odpowiednią wizję.

Usłyszałam jak gwałtownie porusza się na wielkim łóżku, samą mową ciała zaprzeczając moim

słowom. Widziałam jej zaciętą i pewną siebie twarz w odbiciu lustrzanym.

- Nie prawda. Nic nie widziałam.

- Ależ tak. Tylko że o wiele wcześniej. Już na samym początku, jak tylko się poznałyśmy, a nawet

wcześniej, jak tylko Edward zrozumiał, że jego… sytuacja ze mną się skomplikowała, że w pewnym

momencie zacznie się ze mną widywać. Pamiętasz? Te dwie wizje, w których albo zostaję wampirem

albo umieram. Edward zmienił swoją decyzję, odrzucił tą opcję, porzucił mnie. Nie chciał abym była

taka jak wy. Tylko że z mojej strony… nic się nie zmieniło. Moja decyzja, której byłam pewna od

początku, odkąd tylko zdałam sobie sprawę z jej istnienia, pozostała. Dlatego też wizja nie nawiedziła

cię ponownie, widziałaś ją już przecież tyle razy.

Wiedziałam, że za drzwiami wszyscy siedzą i podsłuchują. Myśleli, że ich nie słyszę, że nie jestem

świadoma, ale mi to nie przeszkadzało. Też powinni posłuchać, dowiedzieć się wszystkiego. Byłam

im to winna. Chociaż tyle.

- Trzeba było tylko czekać. Nie liczyłam się z opcją, że kiedykolwiek was spotkam, to już była

przeszłość. Byłam jednak pewna, że trafienie na kogoś z waszego gatunku, będzie tylko kwestią

czasu. Nie wiem dlaczego. Po prostu wiedziałam. To było dla mnie oczywiste, że to nie może się tak

skończyć, że musi być ciąg dalszy. Nawet bez was. W sumie nie czekałam zbyt długo. Ledwo trafiłam

do collegeu od razu natknęłam się na Tony’ego. Nie miałam problemu z rozpoznaniem kim tak

naprawdę jest. A on… był zainteresowany, może już wtedy przeczuwał, może brał pod uwagę, że ja...

W każdym razie, wiedział, że znam jego prawdziwą naturę. Musisz zrozumieć, że Tony nie jest taki

jak wy. On nie boi się takich konsekwencji, nie stara się ukrywać, nie szuka domu, stałego miejsca. Nie

stara się być bardziej człowiekiem niż to mu się podoba, wybiera z człowieczeństwa tylko

odpowiadające fragmenty. Sumienie… to dla niego pojęcie dość abstrakcyjne, w każdym razie

przetwarza je i dostosowuje do siebie, pod własne potrzeby. Twierdził, że czeka na mnie. Że miał

przeczucie, że powinien tu pozostać, stracić trochę czasu, jak się wyraził. Nasza pierwsza rozmowa

była właściwie milczeniem. Pamiętam, że to był spacer, szliśmy zwykłą ulicą przez chyba cały dzień,

zatrzymując się co jakiś czas, ze wzglądu na moje ludzkie ciało. Oboje się cieszyliśmy, że w końcu

trafiliśmy na kogoś, kto, przynajmniej w pewnym stopniu, zaspakajał nasze potrzeby, odpowiadał

nam. Lubiliśmy swoje towarzystwo. Oczywiście, przeszkadzała mu moja, wciąż płynąca w żyłach

krew, ale nie na tyle by zahamować cokolwiek, co, jak się okazało, miało nadejść bardzo szybko.

Odróżniałam granatowe, może trochę szarawe chmury, pełzające po niebie, od czarnej ciemności

sklepienia. Co chwilę migał księżyc, ale gwiazd nie było praktycznie wcale widać. Były za małe,

nieistotne, znikające we wszechświecie, pod naporem chmur. A przecież to dzięki nim dostrzega się

piękno nocy.

- Po około dobie byłam już wampirem. A w każdym razie miałam w swoich żyłach jad. Nie

widziałam powodu dla którego miałabym się z tym wstrzymywać. Może jedynie Charlie. Albo Jake.

Ale nie mogłam żyć tylko dla nich, to nie było to. Czas było zacząć decydować o własnym dobrze.

Wiem, że żadne z was tak tego nie widzi, raczej postrzega to jako samobójstwo lub coś o wiele

gorszego. Ale to była moja suwerenna decyzja, podjęłam ją, bo wiedziałam, że nie ma odwrotu od

tego co było. Nie mogłam sobie wymazać pamięci, pozbawić się doświadczeń, wiedzy, którą

zdobyłam.

- W końcu umarłam. Tony był cały czas przy mnie, pamiętam to dobrze, mimo bólu. Czasami trzymał

mnie za rękę, bo jak mi później wyjaśnił, nie mógł się powstrzymać. Od samego początku się mną

opiekował. Nigdy nie dopuścił do sytuacji, przez którą mogłabym żałować jakiegoś swojego czynu.

Usłyszałam lekki szelest. W tym pokoju i poza nim. Wiedziałam, że się ze mną nie zgadzają, że dla

nich Anthony jest czarnym charakterem, może nawet mordercą. Większość osób tak myślała, co w

sumie, obiektywnie rzecz biorąc, było prawdą. Tyle że ja nie byłam obiektywna. I co najważniejsze,

nie musiałam być.

- Nigdy nie zabiłam człowieka. Oboje poczyniliśmy wszelkie przygotowania by uniknąć… by nie dać

mi okazji. Poprosiłam go o to. On sam nie pije ludzkiej krwi chociaż, jak się przyznaje, zdarza mu się

oszukiwać w swojej wstrzemięźliwości. Lubi ludzkie towarzystwo, bawi go to.

Do czego miałam teraz przejść? Przecież nie będę jej opowiadać jak siedziałam przez dłuższy czas w

jakiejś puszczy, żeby tylko nie trafić na człowieka i nie rozszarpać go. Nie zamienić się w potwora.

Albo jak później zaczęłam w końcu wałęsać się po różnych miejscach, nigdzie nie zostając na dłużej,

nie mogąc znaleźć domu. Nie byłam taka jak Tony, dla mnie domem byli ludzie, czy raczej już

wampiry. Bliskie dusze. Aż…

- Po około dwudziestu latach spotkałam w okolicach Luizjany pewnego wampira, Luciusa. Byłam

akurat sama, Anthony przebywał w Paryżu na jakiś hucznych balach, a ja nie lubiłam rzeczy tego

typu, sama wiesz. Zawsze się od nich wymigiwałam i w tym czasie sama organizowałam sobie

zajęcia. Zwróciłam na niego uwagę, bo widać było, że nie był żadnym normandem, ani włóczęgom.

Wyglądał bardziej jak… arystokracja, wyższa klasa. Bardzo głośno się śmiał. Nie był smutny, jak mi

się wydawało, że powinien być, wiesz, potępiona kreatura z piekła rodem, te sprawy. Sprawiał

wrażenie otwartego, miłego. Więc kiedy w końcu postanowiliśmy ze sobą porozmawiać nie robiłam

żadnych problemów. Nie uciekałam, postarałam się za to nie robić z siebie idiotki. Nasza… rozmowa

trochę trwała. Parę dni. Plus minus, nie zwracałam na to uwagi, była ona… rozproszona.

Miałam ochotę walnąć głową w okno. Po cholerę ja w to wchodziłam, no po co?! Zachciało mi się

opowiadać o eks chłopakach, kiedy poprzedni eks przyciska ucho do dziurki od klucza. Ależ ze mnie

idiotka. Naprawdę, zasługuję na te ognie piekielne w garderobie Alice. Słowo daję.

- Jakoś to tak wyszło, że… My… To jest ja, a potem on… Razem trafiliśmy do Paryża. – dokończyłam

smętnie. Skok z okna wydawał się bardzo dobrym pomysłem. Tak samo jak deszcz. Przymiarki

krawieckie. Wszystko, tylko nie kontynuowanie tej rozmowy. Czy tam monologu.

Usłyszałam nagle coś dziwnego za ściany, jakby padające na drewnianą podłogę kamyczki. I ciche

połączenie jęku z westchnieniem, syk i wreszcie wszystko umilkło. Oprócz padających „kamyczków”.

- W każdym bądź razie, ja i Tony, trafiliśmy do domu Luciusa, którym była Montenegra. Dość szybko

zostałam oświecona w roli jaką pełnił ten klan na świecie. O tym jak zachowujemy naszą neutralność,

suwerenność. Obojętność. Jak dbamy tylko o siebie i swoich członków. My nie prowadzimy żadnych

krucjat, nie jesteśmy mordercami do wynajęcia. Rzadko kogokolwiek zabijamy, mimo tych wszystkich

plotek, które znacie, robimy to tylko, kiedy ktoś… wyrządzi nam jakąś krzywdę. Po prostu bronimy

siebie w bardziej aktywny sposób niż wieczna ucieczka. Mamy tą siłę. Jednak najbardziej kuszącą

rzeczą z tego wszystkiego, wydawała mi się swoboda wszystkich członków. Chcesz to zostań, chcesz

to odejdź. Możesz nam pomóc, użyczyć swoich talentów jeśli je masz. Przydać się w taki czy inny

sposób. Do niczego nie jesteś zmuszany, możesz zawsze odmówić naszej prośbie. Oczywiście, to

oznacza, że w każdej chwili my możemy ci odmówić azylu. Odpowiadasz za swoje decyzje, ponosisz

konsekwencje. I nie jesteś sam.

- Dołączyłam do nich. Anthony nie miał nic przeciwko, cieszył się z takiego rozwiązania.

Gwarantowało mi ono bezpieczeństwo, zajęcie i substytut rodziny. Po pewnym czasie, mimo tego, że

co jakiś czas miałam, coś, co mój przyjaciel Tobias określał „ciągotą do przestrzeni” , zostałam

liczącym się członkiem klanu. Niebagatelną rolę w tym odgrywały moje zdolności, od których

wkrótce uzależnili się wszyscy. Było to takie wygodne.

- Wygodne? W jaki sposób? Pacyfikowałaś innych zamykając ich we własnych głowach?

W sumie nie powinnam jej tego mówić. Nikt nie powinien znać dokładnie twoich granic, tego, do

czego możesz się posunąć. Znać cię zbyt dobrze. Ale z drugiej strony… to była Alice.

- Nie tylko. To co zrobiłam Cecile… Trochę czasu zajęło mi dokładne sprawdzenie co potrafię. Jak

mogę wykorzystywać swój dar.

Odwróciłam się w jej stronę. Siedziała prawie na krawędzi łóżka, ledwo się już na nim trzymając.

Jakby chciała być jak najbliżej mnie, jednocześnie wiedząc, że nie powinna wstawać. Usiadałam obok

niej.

- Wyobraź sobie jezioro. Wielkie, spokojne jezioro. Nie marszczone przez wiatr, kaczki, ryby, ludzi,

cokolwiek. I że czasami wystają z tego wielkiego jeziora pojedyncze patyczki trzciny. Wbijają się jasno

i wyraźnie ponad powierzchnię. Znasz je, rozpoznajesz. Widzisz je od razu, bez żadnego wysiłku. Ale

jeśli zaczniesz się uważnie przyglądać, jeśli naprawdę się skupisz, zobaczysz także inne patyczki,

nawet jeśli dobrze ich nie znasz.

Na jej twarzy widniało totalne zagubienie.

Wiedziałam, że nie powinnam zabierać się za metafory.

- No dobra, nieco prościej. Świecisz się dla mnie jak jakaś meduza na baterie. Kiedy tego chcę.

Teraz wyglądała… no, cóż, wcale nie wyglądała. Absolutna pustka na twarzy.

Wychodzi na to, że z metaforami szło mi lepiej niż z waleniem prosto z mostu.

- Meduza?

- Nie tak dosłownie. Chodzi mi o to, że… Każdy jest jedyny w swoim rodzaju. Nie ma dwóch

identycznych osób. Ale na świecie jest tyle dusz… Nie widzę wszystkich, na pierwszy plan zawsze

wysuwają mi się te, które znam najlepiej, z którymi miałam emocjonalny kontakt, coś przeżyłam. Jeśli

się skupię i mam jakieś punkty zaczepienia, mogę też znaleźć innych.

- Widzisz dusze?

Miała szeroko otwarte oczy, zafascynowanie wypisane na twarzy. Lepsze to niż nic.

Wzruszyłam ramionami.

- Coś tak jakby. Dusze, cokolwiek tam jest. Iskry, nitki, coś, co jasno pulsuje, zawsze gdzieś z tyłu

mojej głowy… Nie potrafię tego opisać. Zresztą to zmienia swoją postać, mogę interpretować to na

różne sposoby… Czasem to blednie, i wiem, że wtedy ta osoba nie jest w najlepszej formie, ja sama

czuję się nienajlepiej, martwię się zawsze, bo... To nie jest nic takiego jak umiejętność Jaspera lub

Edwarda, nie czytam w myślach, nie mam pojęcia, co dana osoba czuję. Po prostu wiem, czy nie dzieje

się coś złego. I to nie zawsze. Czasami się mylę. Próbuję ci powiedzieć, że nic nie jest pewne.

Zrzuciłam buty z nóg i podwinęłam je pod siebie, objęłam je ramionami.

- Ale przede wszystkim moja umiejętność przydaje się w inny sposób. To co zrobiłam twojej siostrze

podziel przez sto. I wtedy otrzymasz idealną barierę, która pozwala ci robić co chcesz, mieć wolną

wolę, ale jednocześnie zabezpiecza cię przed jakąkolwiek ingerencją innego umysłu. Jesteś sama w

swojej głowie.

- Tak jak ty? Jeśli byś zrobiła mi coś takiego, Edward nie mógłby przeczytać moich myśli?

- Tak. Ale Jasper wciąż mógłby odczuć twoje emocje, ty sama widziałabyś czyjąś przyszłość itp. To

działa na innych tylko jeśli chodzi o bardziej namacalne rzeczy jakimi są myśli, sztuczne odczucia.

Kiedy ingerujesz, próbujesz się włamać do czyjejś głowy, namieszać, a nie tylko odbierasz sygnały. Ty

nie zmieniasz przyszłości, tylko ją widzisz. Jasper… no cóż, nie wiem jak było by z nim, nigdy nie

próbowałam chronić kogoś przed kimś, kto manipuluje emocjami. One są jeszcze bardziej zmienne i

ulotne niż myśli. Ale sądzę, że byłby w stanie to robić, chociaż pewnie nie szło by mu to tak łatwo jak

zwykle. Natomiast ze mną nie ma szans. Nikt jeszcze, nawet w najmniejszym stopniu, nie potrafił

mnie złamać, dostać się do mojej głowy czy… duszy. Jasper nie wyczuje niczego. Jakby mnie tu nie

było. Jakbym nie istniała.

Byłam tak zatopiona we własnych myślach, że nie zauważyłam, kiedy znalazłam się na łóżku w całej

jego rozciągłości. Dopiero po chwili zrozumiałam, że nie rozwaliłam jakimś cudem następnego mebla,

tylko Alice z całej siły się do mnie przytuliła, niszcząc moją postawę obronną, zamkniętą. Przytuliła

się do mojej szyi, czułam mocno jej dłonie, ramiona, na sobie. Prawie boleśnie.

Było mi dziwnie przyjemnie.

Jak w domu.

************

Nie mam najbledszego pojęcia ile tak leżałyśmy.

Byłam natomiast pewna, że za ścianą, za drzwiami wciąż wszyscy są. Nie przeszkadzało mi to jednak

w najmniejszym stopniu. Nie psuło to chwili, a w przedziwny sposób ją uzupełniało. Kompletowało.

Czułam jej rzęsy przy prawym obojczyku. Łaskotały mnie, poruszając się w górę i dół.

- Co było dalej?

Jej głos był bardzo cichy, przez chwilę nie byłam pewna czy sobie tego nie wyobraziłam przypadkiem.

- Nic takiego. Po prostu… egzystowałam. Och, nie myśl, że to był smutny czas, że go żałuję. Że było

mi źle. Przez większość chwil byłam dosyć szczęśliwa. Przede wszystkim nie byłam sama. Jednak

wciąż mi czegoś brakowało, najważniejszego elementu. Wciąż nie jestem pewna czego konkretnie.

Umyka mi to…

- Czy wiedziałaś, że spotkasz nas w Wenecji?

Poczułam, że napinam mięśnie. Robiłam tak odruchowo, na samą wzmiankę tego miasta. Mimo

wszystko nie kojarzyło mi się dobrze. Wiedziałam, że to co robię teraz zapewni mi spokój. Ostatecznie

się pogodzę z przeszłością, rozwiążę najważniejszy problem. Jednak nie oznaczało to wcale, że jest to

przyjemne. Przynajmniej czasami.

- Nie. Zobaczyłam was po raz pierwszy od osiemdziesięciu lat chwilę przed spotkaniem się twarzą w

twarz. Nie miałam zbytniego wyboru zresztą. Czy chciałam tego czy nie.

Zaśmiałam się gorzko na myśl o tamtejszych słowach Tony’ego. „Niczego nie musisz”.

- Co to znaczy?

- Że miałam ograniczone możliwości.

Wyplątałam się z jej ramion i wstałam, dość szybko i gwałtownie, podchodząc do drzwi. Natychmiast

usłyszałam coś jak głuchy stuk i stłumione „Cholera, Rose…!”. Uśmiechnęłam się pod nosem. Zawsze

wiedziałam, że Emmett nie przebiera w środkach, kiedy coś sobie ubzdura. Najwyraźniej podglądanie

i podsłuchiwanie mnie w kretyńskich i skomplikowanych pozycjach obecnie go bawiło.

Odchrząknęłam. Głośno, tak aby wszyscy, absolutnie wszyscy, to słyszeli.

- Muszę iść na polowanie. Dawno nie byłam…

Zobaczyłam szybko przenikającą panikę przez jej twarz i coś jeszcze, jakby zaniepokojenie. O czym

ona myślała? Że zamierzam już sobie pójść? Najwyraźniej. Wcale nie chciałam. Poczułam nagłe,

dziwne pragnienie, uspokojenia jej, zapewnienia, że będę. Że nie zniknę ze świtem jak przystało na

wampira.

- Do zobaczenia za kilka godzin, Alice.

Naprawdę musiałam szybko zapolować. Czułam, że pragnienie sprawia, że jestem coraz bardziej

drażliwa, łatwo pękałam, poddawałam się od razu. Potrzebowałam trochę kontroli nad sytuacją i

własnym ciałem, skoro nie mogę jej mieć nad emocjami.

Znów nie spotkałam nikogo. Jednak dom wydawał mi się mniej spokojny, jakby drzemała w nim

energia, gotowa w każdej chwili wybuchnąć. Po kilku sekundach byłam już na dworze.

Wreszcie przestało padać. Powietrze było rześkie, pełne ozonu, takie jakie lubiłam. Świeże. Zmrok

wciąż był dookoła, jednak nieco bardziej szarawy niż czarny, co nie powstrzymało mnie przed

biegiem zdecydowanie nie przypominającym ludzkiego. Nie dość, że biegłam z prędkością

wykraczającą poza możliwości większości zwierząt, nie wspominając o człowieku, to jeszcze miałam

na sobie elegancką czarną sukienkę i byłam boso. Czułam wodę źdźbła traw na podeszwach.

Łaskotały jak rzęsy Alice na mojej szyi chwilę temu. Nie miałam pojęcia gdzie może być najbliższy las,

nie potrafiłam skorzystać ze wspomnień, które zachowały mi się z przejażdżki z Jasperem. Mój mózg

był absolutnie bezużyteczny.

Krążyłam jakiś czas po okolicy. Próbowałam poradzić sobie z zamętem w mojej głowie,

uporządkować i przyswoić sobie fakty. Edward mnie okłamał. Postąpił jak ostatni kretyn,

beznadziejnie przewidując przyszłość i kierując moimi losami, najwidoczniej przebywanie z siostrą

niczego go nie nauczyło. Ten kretyn mnie kocha. To jest, tak mówi. Co wydaje mi się prawdą, pasuje

to do jego charakteru. A co ze mną? Czy ja też… Nie, mowy nie ma. Jego kochała Bella, nie Isabell.

Ludzka dziewczyna, nie wampirzyca. I on też kochał Bellę. Nie mnie. Jedyne co Isabell ma wspólnego

z nim, to, to, że totalnie mięknie na sam dźwięk jego głosu i ma niepokojące myśli. Co nie znaczy nic.

Głupoty, nieistotne szczegóły, które da się zignorować. Nie mogę się jednak wypierać tego, że kocham

Alice. Była dla mnie jak siostra, najbliższa przyjaciółka i teraz nagle, w ciągu kilku chwil, znów się nią

stała. Na samą myśl o tym miałam ochotę jeszcze bardziej przyspieszyć z radości i jednocześnie

odczuwałam potrzebę walnięcia w drzewo. Żadna z opcji nie była możliwa.

Trafiłam na jakieś zwyczajne zwierzaki, łosie i sarenki. Nic ciekawego, żadne wyzwanie. Szybko się z

nimi uporałam. W drodze powrotnej już nigdzie nie kluczyłam, biegłam prosto do ich domu.

Musiałam się trochę pospieszyć, moje zmysły wyczuwały coraz większe natężenie ruchu ludzkiego. I

zaczynało świtać. Słońce nie było jasne, ostre, ale mimo wszystko nie powinnam ryzykować. W końcu

wyhamowałam przed ich bramą, niezauważona przez nikogo, nawet mieszkańców domu, którzy

przecież mieli wyczulony węch i słuch. Rozejrzałam się czy nikt nie patrzy i włamałam się do

bagażnika samochodu Jaspera, który wciąż stał przy krawężniku. Jak zwykle w takiej sytuacji

pojawiły się wyrzuty sumienia, ale szybko je stłumiłam, wmawiając sobie, że właściciel nie miałby mi

tego za złe. Poza tym nie wyrządziłam żadnych szkód, nie pozostawiłam ani rysy. Byłam pewna, że

nawet nie zauważy.

Zależało mi na mojej torbie. Chciałam się przebrać, odciąć się od wczorajszego wieczoru chociaż

samym ubraniem. W mojej torbie były tenisówki i inne bezpieczne rzeczy. Bezpieczne? Zirytowało

mnie użycie tego słowa, nawet we własnych myślach. Nie przyjechałam tutaj nikogo uwodzić,

wszystko jedno czy nosiłam koronkową kieckę czy rozciągnięty sweter. Nikogo to nie obchodziło, na

pewno. Nie powinno przynajmniej. Ale mimo to się przebrałam. W bezpieczne rzeczy.

Bezszelestnie prześlizgnęłam się do tylnego wejścia. Nie chciałam aby ktokolwiek mi otwierał,

wolałam się znaleźć w domu niezauważalnie. Na samym wstępie moją uwagę przykuły dźwięki

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl
  • Podstrony