9009, Big Pack Books txt, 5001-10000

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Czesław BiałczyńskiStyk- Kto by pomylał, że tak szybko spotkamy...- Zamknij się - syknšł Lir i podczołgał się kawałek do przodu. Zaszeleciły rozchylone krzaki. Kater poczołgał się w milczeniu za tamtym.- I co? - zapytał.- Nic. Stoi - rzucił Lir odkładajšc na bok lornetę.- Żadnego ruchu?- Sam zobacz - Kater - podcišgnšł się kawałek i rozchylił suche, jakby papierowe gałšzki. Przyłożył do oczu lornetę i wyostrzył obraz.- Rzeczywicie stoi. I nic poza tym - rzekł opadajšc na brzuch.- Czekajš?- Pewnie normalna procedura.Zamilkli na chwilę. Kater jakby się ocknšł.- Taki tu tłok - powiedział - jak w Bazie na więta.Znów sięgnšł do lornety. W dole, w kotlinie, na samym rodku jej płaskiego dna, sterczało jak zaostrzony ołówek smukłe złociste wrzeciono.- Jak na więta - powtórzył w zamyleniu.- Widocznie nie tylko my mamy do nich jaki interes - mruknšł Lir.Wylšdowali w niezbyt pięknym stylu. Trzeba powiedzieć, że to ich zaskoczyło i zdeprymowało. Przecież automaty nie myliły się nigdy. Czego jednak nie przewidziały, skoro wylšdowali tak, jak wyładowali. Duża częć urzšdzeń zaraz po pierwszym uderzeniu przestała funkcjonować. Prawie cała reszta po następnym. Statek zarył w piach. Dobrze, że tylko tyle. Równie szczęliwie wyszli z teqo ludzie. Nie da się ukryć, że nie był to najlepszy poczštek.Żeby doprowadzić wszystko do jakiej takiej użytecznoci musieli oracować pełnš parš. Przy tym niemal we frontowych warunkach Nikt nie mógł powiedzieć, co spowodowało katastrofę, ale wiele faktów przemawiało za hipotezš, że był to atak. Zresztš, czy można tak to nazwać? Raczej obrona. To oni byli tutaj goćmi. Wszystkie sondy wysłane w zwiadzie przestały działać w atmosferze. Nie można było mieć pewnoci co do powodów. Tak więc trzeba było przyjšć linię frontowš. Zamknięci w polu naprawiali uszkodzenie. Nie próbowali nawet wysyłać jakichkolwiek sond, aż do momentu, gdy statek nie osišgnšł pełnej sprawnoci. Jakby w nadziei, że jeli kto miał ich zauważyć, to jeszcze nie zauważył. Oczywista bzdura. Nikt się jednak nimi nie zajmował. Trzeciego dnia pozwolono im wyjć na powierzchnię. Pustynia jak pustynia. Na Ziemi sš podobne. Może tylko mniej niebieskie. Czwartego dnia wysłali rsondę. Obleciała całš planetę wzdłuż osiemdziesištego równoleżnika. O dziwo, dotarła cała z powrotem. To, co zobaczyli, dało im pewnoć.Strad sunšł szerokim wšwozem. Zbocza były tutaj ostre. Strome skały rzucały na przeciwległš cianę długie cienie. Słońce niedawno wzeszło i teraz wyzierało krwiste i olbrzymie znad krawędzi. Strad sunšł powoli i bezszelestnie, wzbijajšc kurz. Wkoło panowała zupełna cisza. Nie zakłócał jej najlżejszy podmuch, najdelikatniejszy dwięk. Milczeli. Za następnym zakrętem zatrzymali się. Przed nimi w kotlinie połyskiwała swymi wypolerowanymi cianami potężna Kula. Mogła mieć ze sto metrów wysokoci, może więcej. Bez jednej rysy. Jakby odlana.- To tutaj - powiedział Kater.- Tak. Wycišgnij anteny.Kater nacisnšł guzik. Anteny jak czułki wysunęły się z przodu strada i zafalowały.- Nadajemy?- Zaczynaj!W stronę Kuli popłynęła zakodowana wišzka. Sygnały w przeróżnych kombinacjach pędziły ku masywnej budowli, która pozostawała wcišż nieruchoma.Nadchodził zmrok. Kontury skał szarzały. Wšwóz topił się w krwawej łunie. Strad stał pod skałš. Macki anten falowały w lekkich podmuchach wiatru. W przestrzeń uparcie płynšł strumień informacji, danych o kulturze, osišgnięciach, zamiarach, fizjologii, wszechwiecie. Kula nie dawała żadnego znaku. Żadnego odzewu. Cisza.- Namylajš się? - zapytał samego siebie Lir.- Może się pomylili?- Wiesz dobrze, że się nie mylš w takich sprawach. Skoro nas tu wysłali, to znaczy, że majš pewnoć.- Tak. Muszš mieć pewnoć - Kater otarł spocone czoło i sięgnšł po termos. Kamery, notowniki, odbiorniki, ekrany - wszystko czekało w pogotowiu na znak. Znaku nie było.Te puste miasta. Te wyludnione miasta mogły im były już wczeniej powiedzieć, że co tu nie gra. Ulice opustoszałe. Czy to były zresztš ulice? Można je tak umownie nazwać. Żadnej nawierzchni. Żadnych chodników, eskalatorów, pojazdów. Nic. Tyłko po obu stronach te zastygłe, białe bšble. Wyglšdało to tak, jakby zniknęli. To nie pokrywało się w żaden sposób z obrazami z sondy. Kiedy ona przelatywała nad tym miastem panował w nim ruch. Krzštanina, kolory. Musieli wiedzieć o niej. Mimo to pozwolili im sfotografować miasto. Te wszystkie kopuły były wtedy rozchylone jak kielichy kwiatów. Otwarte do słońca. Teraz martwa pustka...Strady zatrzymały się przy małym bšblu wielkoci niewielkiego domku. Nikt z nich nie wysiadł. Przez chwilę wpatrywali się w bšbel.- Tniemy? - zapytał Frank. Było to pytanie raczej formalne. Wiadomo, że po to tu przyjechali. Zabrali się do roboty. Bšbel był oporny. Nic nie mogło go ruszyć. W końcu musieli dać za wygranš. Nie wolno go było przecież traktować antymatem, czy czym w tym rodzaju.U spodu wrzeciona rozwarła się teraz czarna jama. Robiło się coraz ciemniej. Lirowi zdrętwiały już nogi. Kater, cały naprężony, wpatrywał się przez lornetę w ciemnoć. Tak. Wyranie u spodu wrzeciona co się zmieniało. Tršcił Lira w bok podajšc mu lornetę.- Chyba się rusza?Zerwał się lekki wiatr. Kater popatrzył na niebo, ale było już prawie czarne.- Żeby tylko nie padało - wymamrotał do siebie. Położył się na wznak i rozlunił mięnie. Siedzieli tutaj od przeszło czterech godzin. Robiło się coraz chłodniej.- Ruszajš się! - niemal wrzasnšł Lir. Kater wyszarpnšł mu lornetę i wytężył wzrok. Co się tam działo.- Przejd na podczerwień - szepnšł Lir. Kater przesunšł dwignię. Nie wiadomo dlaczego bez przerwy mówili szeptem. Przyłożył znów instrument do oczu.- Tak - powiedział specjalnie głono - ruszajš się.W polu widzenia długi sznur małych poziomych cygar wytaczał się z wnętrza wrzeciona. Sunęły na północny zachód, w stronę, gdzie kotlina otwierała się szeroko, tworzšc wielosetkilometrowy płaskowyż poronięty tymi dziwnymi, szeleszczšcymi krzakami.- Baza?!! Baza?!!! Mówi Lir. Mówi Lir! Ruszyli się!! Kierunek PZ! Zamilkł na moment, nasłuchujšc odpowiedzi.- Rozumiem - rzucił w mikrofon. - Zrozumiałem! W bezpiecznej odległoci!Szarpnšł Katera za nogawkę. Pochód nie miał zamiaru się skończyć. Z rozwartej czarnej jamy sšczył się coraz szerszy strumień ni to pojazdów, ni to urzšdzeń, strumień cygarowatych tworów, które po bliższym przyjrzeniu się przypominały najbardziej olbrzymie błyszczšce gšsienice.- Pójdziemy równolegle w bezpiecznej odległoci, w tym samym kierunku, co oni. Mamy bez przerwy meldować - Kater oderwał oczy od wypolerowanego okularu i spojrzał na tamtego, jakby go widział pierwszy raz. Dopiero po chwili dotarło do niego. Wyczołgali się za skarpę i wstali z ziemi. Nareszcie mogli trochę rozprostować koci. Kater zarzucił lornetę na plecy i poszli.- Niestety - cišgnšł Rasin - oni po prostu nie chcš z nami rozmawiać.- Tak - Leuian miał zafrasowanš minę - nie odpowiadajš na sygnały, w dodatku wszędzie, gdzie się zjawimy, zastajemy pustkę. Bšble pozamykane, chociaż nie ukrywali się przed naszš pierwszš sondš. Następne sondy natrafiajš już tylko na taki sam obraz, jak my podczas zwiadów. Nie udało nam się sfotografować ani jednego wnętrza bšbla przy użyciu w miarę konwencjonalnych rodków.- Moglibymy tego dokonać - wtršcił Essmin - jak się wydaje jedynie przy zastosowaniu antymatów.- Antymaty - powiedział Rasin - spowodowałyby prawdopodobnie zbyt wiele szkód. Mogłoby to wręcz uniemożliwić nawišzania kontaktu.Posiedzenie cišgnęło się od rana. Każdy miał co do powiedzenia. W sumie nic to nie zmieniało. Po prostu bylimy w kropce, i była to kropka absolutna. W sali narad zrobiło się już niemożliwie duszno, mimo cišgłej pracy sprężarek na pełnych obrotach. Zebrała się w niej cała załoga i wszyscy naukowcy. Trzeba się było zapoznać z dotychczasowymi wynikami i zastanowić. Nad czym? Tak: właciwie - nad czym? Co za dziwny pęd do jałowych dyskusji.- Trzeba rozpoczšć eksplorację wód, przyjrzeć się dnom oceanów - mówił Eutat - i kontynuować próby porozumienia.- Mylę, że bšblom możemy dać spokój - powiedział Frank. - Wydaje mi się natomiast, że należałoby rzucić podziemne sondy i jeżeli to co da, w miejscach podejrzanych rozpoczšć wiercenia.- Zgoda - rzekł naczelny. - Pozostałe grupy będš działać tak, jak do tej pory. Poddaję projekt pod głosowanie. Zapaliły się same zielone wiatełka.Ludzie wysypywali się z dusznego pomieszczenia rozprawiajšc o wszystkim naraz. Każdy miał co do powiedzenia. No, może nie każdy. Na przykład taka Ateya i Ptieex mówili zupełnie o czym innym. Lir wiedział to dokładnie. Dziewczyna płonęła cała i poruszała się jak lunatyczka. Ptieex obejmował jš ramieniem.- Ten ma powodzenie - pomylał Frank.- Mylš, że skoro nie udało mi się odnaleć ladów na powierzchni, to znajdš je gdzie indziej - mówił Ptieex. Stał po pas w wodzie w nieprzemakalnym kombinezonie i wielkš sieciš usiłował co złowić.- Wštpisz w to? - Ateya otwierała pojemnik, wpuszczajšc do niego ni to meduzę, ni to płaszczkę, która ciskała się na wszystkie strony.- Oczywicie, że wštpię. Skoro nie chcš z nami nawišzać kontaktu, to na pewno nie uda nam się to, gdziekolwiek by nie byli... - szarpnšł gwałtownie siatkę, w której trzepotała następna sztuka.- Może jednak doceniš nasz... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl
  • Podstrony