9041, Big Pack Books txt, 5001-10000

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
AMBROWE BIERCECzy to się mogło zdarzyć?Tytuł oryginału Can Such Things Be?(tłum Krystyna Korwin-Mikke)2004TAJEMNICA WĽWOZU MACARGERANa północny zachód od Indian Hill, około dziewięciu mil lotem ptaka, leży Wšwóz Macargera. Nie jest to właciwie wšwóz - zaledwie niecka pomiędzy dwoma zalesionymi, niewielkimi wzniesieniami. Odległoć od wlotu do wylotu - albowiem wšwozy, podobnie jak rzeki, posiadajš własnš anatomię - nie przekracza dwóch mil, a szerokoć dna w jednym tylko miejscu przewyższa dwanacie jardów, brzegi małego potoku, który wylewa zimš, a wysycha wczesnš wiosnš, wznoszš się na prawie całej jego długoci od razu pionowo ku górze. Stromezbocza wzgórz, pokryte nieprzeniknionym niemal gšszczem manzanilli [rumianku] sš jedynie szerokociš wstęgi strumienia. Nikt, prócz przypadkowego przedsiębiorczego myliwego z owych okolic, nigdy nie zapuszcza się w głšb Wšwozu Macargera, który poza zasięgiem pięciu mil nie jest znany nawet z nazwy. W tymże promieniu we wszystkich kierunkach wznoszš się znacznie okazalsze punkty topograficzne bez nazw i na próżno by próbować dociekać na miejscu pochodzenia nazwy owego wšwozu.Mniej więcej w pół drogi między wlotem a wylotem Wšwozu Macargera zbocze po prawej stronie, idšc w górę wšwozu, przecięte jest innym parowem, krótkim i suchym, a w miejscu ich połšczenia rozcišga się płaski teren o powierzchni dwóch czy trzech akrów; tam przed kilkoma laty stała stara, sklecona z desek chata o jednej małej izbie. Jak częci składowe owego domku, aczkolwiek nieliczne i proste, złożono w całoć na tym nieomal niedostępnym odludziu, pozostaje zagadkš, której rozwišzanie mogłoby dać więcej satysfakcji niż korzyci. Prawdopodobnie łożysko potoku było ongi drogš. Nie ulega wštpliwoci, że swego czasu wšwóz został bardzo dokładnie spenetrowany przez poszukiwaczy złota, którzy musieli w jaki sposób doń dotrzeć, i to z jucznymi zwierzętami dwigajšcymi narzędzia i zapasy. Najwidoczniej jednak ich zyski nie były na tyle wysokie, by uzasadnić mogły koniecznoć większych nakładów celem połšczenia Wšwozu Macargera z jakim orodkiem cywilizacji cieszšcym się wyróżnieniem, jakim było posiadanie tartaku. Dom wszakże stał tam, choć nieco zniszczony. Brakowało mu drzwi i ramy okiennej, a komin z gliny i kamienia zawalił się, tworzšc niekształtnš kupę gruzu poroniętš wybujałym zielskiem. Skromne umeblowanie, jakie mogło tam ongi się znajdować, i większa częć zewnętrznego oszalowania cian posłużyły myliwym do rozpalania ognisk; podobny los spotkał prawdopodobnie obudowę starej studni, która w czasach przeze mnie opisywanych istniała już tylko w postaci doć szerokiego, lecz niezbyt głębokiego dołu nieopodal chaty.Pewnego popołudnia latem 1874 roku wszedłem do Wšwozu Macargera z wšskiej doliny, która doń prowadzi, posuwajšc się wzdłuż wyschłego koryta potoku. Polowałem na kuropatwy i miałem już w torbie około tuzina ptaków, kiedy to dotarłem do wyżej opisanej chaty, o której istnieniu dotychczas nie wiedziałem. Po doć pobieżnych oględzinach zniszczonego domostwa powróciłem do swego zajęcia i wobec dobrych wyników polowania przecišgnšłem je aż do zachodu słońca; wówczas uwiadomiłem sobie, że jestem daleko od jakiejkolwiek ludzkiej osady - zbyt daleko, by dotrzeć doń przed zapadnięciem nocy. W torbie myliwskiej miałem jednak żywnoć, a stary dom dawał schronienie, jeli w ogóle schronienie było potrzebne w równie ciepłš i bezdżdżystš noc na podgórzu Sierra Nevada, gdzie można wygodnie spać na posłaniu z sosnowego igliwia bez żadnego przykrycia. Lubię samotnoć i kocham noc, tak więc, niewiele mylšc, postanowiłem rozłożyć się biwakiem i o zmierzchu miałem już umoszczone w rogu izby posłanie z gałšzek i trawy, a na ogniu roznieconym na palenisku piekła się kuropatwa. Dym ulatywał przez zawalony komin, ogień owietlał pokój ciepłym blaskiem i w trakcie spożywania skromnego posiłku z pospolitego ptaka, popijanego resztkami czerwonego wina zastępujšcego mi przez całe popołudnie wodę, której brakowało w tamtejszej okolicy, doznałem uczucia błogoci, jakiego nawet lepsza strawa i wygodniejsze pomieszczenie nie zawsze sš w stanie zapewnić.Niemniej jednak czego mi było brak. Miałem poczucie wygody, lecz nie bezpieczeństwa. Przyłapałem się na częstszym spoglšdaniu w ziejšcy pustkš otwór drzwiowy i okienny, niżby sytuacja tego wymagała. Na zewnštrz rozpocierała się czerń i nie mogłem wyzbyć się pewnego uczucia lęku, moja wyobrania bowiem odmalowywała zewnętrzny wiat, zapełniajšc go nieprzyjaznymi stworami - naturalnymi i nadprzyrodzonymi - a głównymi sporód nich, każdy w swej kategorii, były szary niedwied, którego, jak wiedziałem, sporadycznie widywano w okolicy, oraz duch, co do którego miałem podstawy przypuszczać, że się tu nie pojawiał. Niestety, nasze uczucia nie zawsze uznajš zasadę prawdopodobieństwa, a dla mnie owej nocy możliwe i niemożliwe było jednako niepokojšce.Każdy, kto ma dowiadczenie w tej sprawie, zauważył zapewne, że z mniejszym lękiem stawia się czoło prawdziwym i wyobrażonym nocnym strachom na otwartej przestrzeni niż w domu o rozwartych drzwiach. Dowiadczałem tego teraz, leżšc na mym posłaniu z lici przy kominie w rogu izby i pozwalajšc, by ogień zagasał. Tak silnie jšłem odczuwać obecnoć w tym miejscu czego złego i zagrażajšcego mi, że byłem prawie niezdolny do oderwania wzroku od otworu, w miarę jak stawał się coraz mniej widoczny w gęstniejšcym mroku. A kiedy ostatni płomyczek zamigotał i zgasł, chwyciłem strzelbę, którš poprzednio położyłem u swego boku, i skierowałem lufę ku niewidocznemu teraz wejciu, z kciukiem na jednym z kurków, gotowym, by go odwieć. Wstrzymałem oddech. Mięnie miałem sztywne z napięcia, lecz w chwilę póniej odłożyłem broń z uczuciem wstydu i upokorzenia. Czego się lękałem i czemu? - Ja, dla którego noc miałabardziej swojskie niżczłowiek oblicze...Ja, dla którego ów pierwiastek dziedzicznych przesšdów, od jakich nikt z nas nie jest całkowicie wolny, dodawał samotnoci, ciemnoci i ciszy jedynie więcej powabu i uroku! Nie byłem w stanie pojšć mego szaleństwa i gubišc się w domysłach, zasnšłem. A wówczas miałem widzenie senne.Byłem w wielkim miecie w obcym kraju - miecie, którego mieszkańcy należeli do tej samej co ja narodowoci, choć różnili się nieco mowš i ubiorem; lecz o jakie to chodziło różnice, nie umiałbym dokładnie powiedzieć; pojmowałem je bardzo niejasno. Nad miastem górował wielki zamek na wysokim wzgórzu, którego nazwę znałem, lecz nie potrafiłem wymówić. Przemierzyłem wiele ulic, niektóre szerokie i proste, obrzeżone wysokimi, nowoczesnymi budynkami, inne wšskie, mroczne i kręte, wijšce się pod szczytami dachów dziwnych starych domów, których nadwieszone izbice, kunsztownie ozdobione rzebami w drzewie i kamieniu, niemal stykały się nad mojš głowš.Szukałem kogo, kogo nigdy nie widziałem, choć byłem pewny, że rozpoznam go, gdy go odnajdę. Nie działałem bezcelowo i chaotycznie, lecz podług pewnego okrelonego systemu; skręcałem z jednej ulicy w drugš bez wahania, przeciskałem się przez labirynt zawiłych przejć bez obawy zgubienia drogi.W pewnej chwili stanšłem przed niskimi drzwiami domu z ciosanego kamienia, który to dom mógłby być mieszkaniem rzemielnika wyższej klasy, i wszedłem bez zapowiedzi. W pokoju, doć skšpo umeblowanym i rozjanionym wiatłem padajšcym z jedynego okna o małych szybkach w kształcie rombu, znajdowało się dwoje tylko ludzi: mężczyzna i kobieta. Nie zwrócili najmniejszej uwagi na moje wtargnięcie, która to okolicznoć, jak to bywa w snach, wydawała się całkiem naturalna. Nie rozmawiali; siedzieli osobno, niczym niezajęci i markotni.Kobieta była młoda i doć tęga, o pięknych dużych oczach i niepokojšcej urodzie. Zachowałem żywe wspomnienie wyrazu jej twarzy, lecz w snach nie dostrzega się szczegółów ludzkiej fizjonomii. Ramiona miała okryte grubym szalem w szkockš kratę. Mężczyzna był starszy od niej, brunet o złym obliczu, które długa blizna biegnšca ukonie w dół od lewej skroni aż do czarnych wšsów czyniła bardziej jeszcze złowrogim, choć w moim nie szrama ta istniała raczej jako oddzielne zjawisko - nie potrafię tego inaczej wyrazić - miast należeć do jego twarzy. Od pierwszej chwili, kiedy ujrzałem mężczyznę i kobietę, wiedziałem, że sš małżeństwem.Co nastšpiło póniej, pamiętam niejasno. Wszystko się przemieszało i stało niewyrane - spowodowały to zapewne przebłyski wiadomoci. Jak gdyby dwa obrazy - sceny ze snu i z mojego rzeczywistego otoczenia - stopiły się ze sobš, nałożyły na siebie, aż ten pierwszy, blednšc stopniowo, wreszcie znikł; wówczas całkiem się rozbudziłemi znalazłem ponownie w opustoszałej izbie, spokojny i jasno wiadom mej sytuacji.Mój niemšdry strach pierzchł i otworzywszy oczy, zobaczyłem, że ogień, który nie wygasł zupełnie, znowu buchnšł płomieniem i rozwietlał pokój, jedno z polan bowiem spadło w żar. Prawdopodobnie spałem zaledwie kilka minut, lecz ów banalny sen wywarł na mnie tak silne wrażenie, że odeszła mnie wszelka sennoć. Po chwili wstałem, zsunšłem razem żarzšce się głownie i zapaliwszy fajkę, pogršżyłem się w rozpamiętywaniu snu w sposób niedorzecznie metodyczny.Sam byłbym zaskoczony, gdyby mi przyszło powiedzieć, dla jakiej przyczyny ów sen zasługiwał na uwagę. Po chwili poważnego zastanowienia się nad tš sprawš stwierdziłem, że miastem z mego snu jest Edynburg, gdzie nigdy dotšd nie byłem. Jeli więc sen był wspomnieniem, było to wspomnienie obrazów i opisów. Owo rozpoznanie wstrzšsnęło mnš głęboko, jak gdyby co w mym umyle buntowniczo nalegało, wbrew woli i rozumowi, by uznać wagę tego wszystkiego. I owa siła, czymkolwiek była, opanowała także mojš mowę.- Z pewnociš - rzekłem na głos całk... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl
  • Podstrony