9135, Big Pack Books txt, 5001-10000

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Uuk Quality BooksJACK de CRAFTPANI ŚMIERĆSpis treściPROLOGROZDZIAŁ PIERWSZYROZDZIAŁ DRUGIROZDZIAŁ TRZECIROZDZIAŁ CZWARTYROZDZIAŁ PIĄTYROZDZIAŁ SZÓSTYROZDZIAŁ SIÓDMYROZDZIAŁ ÓSMYROZDZIAŁ DZIEWIĄTYROZDZIAŁ DZIESIĄTYROZDZIAŁ JEDENASTYROZDZIAŁ DWUNASTYROZDZIAŁ TRZYNASTYROZDZIAŁ CZTERNASTYROZDZIAŁ PIĘTNASTYROZDZIAŁ SZESNASTYROZDZIAŁ SIEDEMNASTYROZDZIAŁ OSIEMNASTYROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTYROZDZIAŁ DWUDZIESTYROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZYROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGIROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECIROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTYROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTYROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTYROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMYROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMYROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTYROZDZIAŁ TRZYDZIESTYROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZYROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGIROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECIEPILOGPROLOGPort w Luxurze gościł wiele statków, często z najbardziej oddalonych krajów świata. Ale ten statek, który ze zrefowanymi żaglami stał na redzie budził ciekawość gapiów. Wąski, o niewysokich burtach, smukły dziób zakończony głową smoka wznosił ponad wodą. Przy wiosłach siedzieli poważni, jasnowłosi i brodaci żołnierze o bladych twarzach. Każdy z nich był wysoki, o szerokich ramionach i widać było na pierwszy rzut oka, że to ludzie nawykli do topora czy oszczepu. Oni też z ciekawością, choć w milczeniu przyglądali się barwnemu tłumowi kręcących się po nabrzeżu Stygijczyków. Wreszcie, gdy słońce chyliło już się ku zachodowi, do burty statku podpłynęła łódź. Siedziało w niej dwóch Stygijczyków, a między nimi zgarbiony mężczyzna w czarnym płaszczu. Nie było widać jego twarzy, gdyż pochylał głęboko głowę przyciskając brodę do piersi. Żeglarze jednak musieli się go spodziewać, gdyż zaraz dwóch z nich wychyliło się, ujęło przybyłego pod ramiona i wciągnęło na pokład. Dowódca żeglarzy, rudobrody olbrzym przycisnął go do piersi i ucałował. Zobaczył wynędzniałą twarz przybysza, przepaskę na prawym oku, zmiażdżony, a niestarannie złożony nos i nagie, pozbawione zębów dziąsła.— Zapłacicie za to — rzekł z nienawiścią patrząc na Stygijczyków.Jeden z nich roześmiał się pogardliwie.— Bacz pilnie co mówisz — powiedział — i pamiętaj, że nie opuściłeś jeszcze Stygii.Żeglarz splunął przez zęby i zaklął, ale nie odezwał się więcej.— A ty — Stygijczyk spojrzał na jednookiego — pamiętaj o naszej łasce. Wiedz jednak, że nic nie uratuje cię przed śmiercią, jeżeli spróbujesz powrócić.— Dość tego — rozkazał dowódca żeglarzy — wynoście się i niech was piekło pochłonie.ROZDZIAŁ PIERWSZYYmirsferd był dumny zarówno ze swego imienia, które w języku Vanirów oznaczało „miecz Ymira”, jak i siły. Niczym było bowiem dla niego przerąbanie na pół toporem rycerza w pełnej zbroi czy zabicie tura uderzeniem pięści. Od kiedy jednak niechcący, w czasie zabawy zabił swego najlepszego przyjaciela, starał się ostrożnie szafować siłą. Właśnie z powodu tego nieszczęsnego wypadku opuścił dwór w stolicy Vanaheimu i na polecenie króla udał się, aby odszukać pewnego człowieka. Pierwszy raz znalazł się tak daleko od kraju, przemierzył Cimmerię, znalazł się w Tauranie, aż wreszcie dobił do celu czyli do Pogranicza Bossońskiego. Odnalazł mały kamienny zameczek i stał teraz przed tym, którego poszukiwał. Musiał przyznać, że nigdy jeszcze nie widział człowieka takiej postury jak jego gospodarz. Był to bowiem mężczyzna jeszcze wyższy od Ymirsferda i szerszy w barach, a każdy jego ruch znamionował nie tylko siłę, ale i niebywałą zręczność. Ymirsferd musiał z niechęcią przyznać przed samym sobą, że nie chciałby spotkać się z tym olbrzymem na ubitej ziemi. Chociaż nie był to już człowiek młody. Czarne włosy miał przyprószone szronem siwizny, a wokół lodowato niebieskich oczu rysowały się szerokie zmarszczki nadając twarzy wyraz zmęczenia.— A więc spotkałem cię wreszcie Conanie Cimmeryjczyku — rzekł Ymirsferd z uśmiechem na ustach — a nie było to, wierz mi, łatwe.— Wiedziałem, że kiedyś tak się stanie — odparł Conan nalewając gościowi wina do kubka — ale nie sądź, że w czymkolwiek ci pomogę.Ymirsferd upił łyk wina.— Ty to mówisz, Conanie? — spytał — ty, który byłeś królem Aquilloni, ty który zwyciężyłeś magów i kapłanów, który powiodłeś piratów Królowej Czarnego Wybrzeża na Stygię, który uratowałeś khaurańską Królową Taramis...— Znam moje dzieje lepiej niż ty — warknął Conan — ale powiem ci, że dość już miałem walk, bitew, tułaczki. Kupiłem ten zamek i okoliczne włości. Mam żonę, dzieci, prowadzę leniwe, spokojne życie. Nie interesują mnie wieści ze świata, niech się tam wali i pali, niech ludzie mordują się o władzę i złoto. Ja pragnę już tylko odpoczynku nim Crom wezwie mnie do Valhalli.— Nie uwierzyłbym, gdybym słyszał to z innych ust — pokręcił głową Ymirsferd.Znów upił łyk wina z kubka.— Mój władca zezwolił, abym powiedział ci, że otrzymasz wszystko czego pragniesz, prócz korony Vanaheimu. To szczodra oferta, przyznasz chyba.Conan skinął głową.— Nie byle jakie szykuje zadanie twój król — rzekł zadumany — podejrzewam, iż to wyprawa, z której raczej się nie wraca.Ymirsferd roześmiał się.— Nic nie wiem o tym, co miałbyś zrobić — powiedział — ja tylko przybyłem, aby zabrać cię do Vanaheimu. Tam dowiesz się wszystkiego z ust króla.— Nie pojadę z tobą choćbyś ofiarował mi wszystkie królestwa i skarby świata.Drzwi komnaty otworzyły się i do środka weszła młoda, jasnowłosa kobieta o bladej, delikatnej twarzy i ogromnych zielonych oczach. Ymirsferd zachwycony powstał na jej widok.— To mój świat — rzekł Conan obejmując żonę — moje złoto i królestwo. I na Croma klnę się, że nie chcę nic poza tym.— Zaproś naszego gościa na obiad — powiedziała z leciutkim uśmiechem — kazałam kucharzowi specjalnie się postarać.Ymirsferd pochylił głowę.— Dzięki, o pani — odparł — chyba rozumiem już — rzekł zwracając się do Conana — czemu nie chcesz opuścić domu.Westchnął i spojrzał na wychodzącą kobietę.— Wygrałeś Conanie — mruknął — nie będę cię już więcej namawiał.Cimmeryjczyk poklepał go po ramieniu i pociągnął za sobą.— Chodźmy na ten obiad — rzekł — czas już.Ymirsferd idąc u jego boku zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy czuje się mały i wątły.ROZDZIAŁ DRUGIDrużyna Ymirsferda weszła już na południowe obszary Cimmerii. Do tej chwili szczęśliwie nie byli przez nikogo niepokojeni i mieli nadzieję, że spokojnie i bezpiecznie dojdą z powrotem do Vanaheimu. Obozowali właśnie na polanie, pod lasem. Miało się już ku zmierzchowi, gdy Ymirsferd dojrzał na horyzoncie, wyłaniającą się z mroku i mgły galopującą na koniu postać. Kiedy jeździec był już całkiem blisko, dostrzegli wreszcie jego twarz. Ale Ymirsferd wcześniej poznał, iż to musi być Conan. Próżno bowiem byłoby szukać człowieka podobnego postawą do Cimmeryjczyka. Teraz Conan zeskoczył z chrapiącego i okrytego pianą wierzchowca.— Co się stało? — spytał Ymirsferd bacznie przyglądając się przybyszowi.— Daj coś jeść i pić — rozkazał szorstko Conan i zwalił się na ziemię obok ogniska.Vanir z podziwem przyjrzał się temu olbrzymowi, teraz odzianemu w skórzaną zbroję i półpancerz na piersiach. U pasa Cimmeryjczyk miał długi, prawie pięciostopowy miecz o szerokiej klindze i zdobionej drogimi kamieniami rękojeści. Nawet leżąc, zmęczony długą podróżą, Conan roztaczał wokół siebie atmosferę niezwykłej siły. Łapczywie sięgnął po podany mu sarni udziec. Kości zatrzeszczały gdy wgryzł się w porcję. Vanirowie w milczeniu patrzyli jak się posila i jak ciągnie długie łyki wina ze wciąż na nowo napełnianego dzbana. Wreszcie odetchnął ciężko, oblizał palce z tłuszczu i wskazał Ymirsferdowi, aby usiadł obok niego.— Mów Conanie — poprosił Vanir.— Gdy wyjechałem na kilka dni — zaczął Conan — jacyś zbrojni napadli na zamek. Wyrżnęli w pień moich ludzi, porwali żonę. Zostawili tylko dzieci i parę kobiet.Potężne dłonie Cimmeryjczyka zacisnęły się w pięści, a oczy nabrały tak szalonego wyrazu, że Ymirsferd aż odwrócił wzrok.— Patrz co zostawili — Conan sięgnął w zanadrze i podał Vanirowi złożony w czworo pergamin.Ymirsferd wzruszył ramionami.— Nie umiem czytać — rzekł — co tam jest?— „Trzymaj się z dala od Vanaheimu. Wzięliśmy twoją żonę, a jeżeli nie posłuchasz rady zabijemy twoich synów”.Vanir potarł knykciami brodę. Nagle Conan chwycił go za ramię i przyciągnął do siebie. Ymisferd tuż przed twarzą dojrzał lodowato-niebieskie oczy Cimmeryjczyka teraz szalone i pełne gniewu. Wstrząsnął nim mimowolny dreszcz.— Czego chce ode mnie twój król? Kto mógł się bać tej misji tak bardzo, że porwał moją żonę i wybił ludzi? Mów, na Croma, człowieku!Ymirsferd wyrwał ramię z uścisku.— Nie wiem, Conanie — rzekł — mogę tylko domyślać się pewnych rzeczy.— Mów więc i nie dręcz mnie dłużej — w głosie Cimmeryjczyka zadźwięczała groźba.— W zeszłym roku Hrodwig powrócił z wygnania, zabił panującego wtedy Aarda i obwołał się królem Vanaheimu. Służyłem mu od lat, wiem więc, że jego brat był przez dwadzieścia lat więziony przez Stygijczyków. Teraz, gdy Hrodwig został władcą, mógł już wykupić brata z niewoli. Sądzę, więc, że chodzi o zemstę, że mój pan pragnie abyś kogoś zabił, a kto wie może poprowadził wyprawę na Stygię.— Stygia — szepnął Conan — zawsze Stygia i Stygijczycy, wyznawcy Seta z Khemi, magowie i kapłani, okrutni władcy. Tyle klęsk ponieśli, a jednak wciąż kąsają. O na Croma, jakże nienawidzę Stygii!— Słyszałem i ja co nieco o tym kraju — mruknął Ymirsferd — i powi... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl
  • Podstrony