9150, Big Pack Books txt, 5001-10000
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jan DobraczyńskiJak drzewa z tajgiOpowiadaniaEwaUmiech, który zobaczyła na twarzy siedzšcej naprzeciw kobiety, nasunšł jej przypuszczenie, że musi to być jaka dawna znajoma. Zresztš twarz tamtej nie była jej całkowicie obca. Te delikatne rysy i ten umiech majaczyły gdzie na dalekim horyzoncie wspomnień Zofii. Odruchowo odpowiedziała skinieniem głowy i także umiechem. Ale w myli szukała bezskutecznie: kto to może być? Skšd ja jš znam? Oczy kobiety siedzšcej naprzeciwko błysnęły. Poruszyła się żywo. Obrzuciła uważnym spojrzeniem innych pasażerów tramwaju, a potem pochyliła się ku Zofii. Jej duże, błękitne oczy, podkrelone lekkim fioletem, wbrew umiechowi, który nie schodził z ust kobiety, wydawały się pełne smutku. Zofia cišgle nie mogła sobie przypomnieć, skšd jš zna. Pewne twarze spotykanych przygodnie w tramwaju lub na ulicy wywołujš wrażenie, że ich posiadaczy znamy od dawna. Dopiero szczegóły: kształt ręki, ton głosu - mówiš o pomyłce. Lecz Zofii wydawało się, że jednak zna tę dłoń o małych paznokciach. Także nieobcy jej był chyba głos tamtej, gdy powiedziała szeptem:- Nazywam się Halina Kwiatkowska...Odpowiedziała na to przedstawienie się zmieszanym umiechem. Nazwisko nie powiedziało jej nic. Tramwaj wlókł się leniwie, ludzi na ulicach, jak zwykle o tej porze, było mało. Minšł ich tylko sznur aut piaskowego koloru, na których siedzieli żołnierze w mundurach koloru szarozielonej trwogi.- Czy pani teraz wysiada? - usłyszała pytanie.Skinęła głowš. Właciwie miała dojechać do następnego przystanku, który znajdował się tuż przed biurem, ale ogarnęła jš chęć prędszego wycofania się z nieoczekiwanego spotkania. Nie wyjanione sytuacje budziły w niej zawsze niepokój. Ale kobieta podniosła się popiesznie z ławki.- Ja także wysiadam... - powiedziała.Wczesnomarcowe słońce zaglšdało wstydliwie w wšwóz Złotej.Dwie kobiety znalazły się na ulicy ze swymi ciężkimi torbami w rękach. Zofia ani na chwilę nie zapominała, że pod wykupionš na kartki marmoladš, cukierkami i chlebem leży paczka pism i dzisiejszy komunikat. Zatrzymała się, zdecydowana ić w innym kierunku niż jej niespodziewana towarzyszka.- Pani w prawo?- Ja chciałabym jeszcze chwilę z paniš... - powiedziała tamta. - Może pójdziemy kawałek Sosnowš? Albo wejdziemy do cukierni?Niepokój Zofii wzmógł się: pisma, komunikat, nieznajoma - i z tym wszystkim do cukierni. Mała cukierenka na rogu wyglšdała cicho i spokojnie. Złota była raczej ulicš poczciwš... Ale... Bšknęła:- Bardzo się spieszę... Muszę wracać do biura...Umiech kobiety na chwilę zgasł. Teraz, kiedy go nie było, jej smutne oczy harmonizowały lepiej z dołem twarzy. Co wyraniejszego zarysowało się we wspomnieniach Zofii. Ale skšdże znowu? - pomylała prędko. Kobieta złożyła ręce proszšco:- Tylko na chwilę... Proszę, proszę bardzo...Cukierenka była pusta; włacicielka kiwała się nad obłożonš w szary papier ksišżkš. Bez zainteresowania spojrzała na wchodzšce kobiety. Przyjęła zamówienie na dwie nieprawdziwe herbaty i jakie domowego wypieku ciasteczka. Siadła pod oknem zasłoniętym sznurowš zasłonš.- Pani mnie poznała... - zaczęła kobieta. - A to przecież tak dawno, jak byłymy w WSH...Obraz stawał się wyraniejszy, niby w miarę pokręcenia szkieł lornetki. **Obraz stawał się wyraniejszy, niby w miarę pokręcania szkieł pomnieć.Wielka, jasna sala czarnych pulpitów wznoszšcych się amfiteatralnie stanęła przed oczyma Zofii. Nagle wydobyte - jak z zapomnianej szuflady - twarze przemknęły przed niš. Każda miała właciwoć odkrywania następnej. Gdzie poród nich była ta, ta... Kwiatkowska?- Przepraszam. Pani nazywa się Kwiatkowska? Prawda?- Tak, teraz - kobieta odpowiedziała prędko i rzuciła niespokojnym spojrzeniem na czytajšcš ksišżkę włacicielkę cukierni. - Ale wtedy...- Już wiem! - przerwała jej Zofia. - Już wiem! Róża... - skończyła bardzo cicho: - Korngoldówna?Mimo że powiedziała to cicho, złowieszczy dwięk nazwiska wydobył na twarz siedzšcej przed Zofiš kobiety papierowš bladoć. Umiech - wcišż obecny na jej ustach - znowu zgasł. Dopiero kiedy Korngoldówna się nie umiechała, na jej ładnej twarzy blondynki o białej cerze pojawiały się pierwsze, ledwo zresztš dostrzegalne lady pochodzenia. Umiechniętej nikt by nie zaliczył do skazanego na mierć narodu. Wtedy na WSH dziewczęta uważały jš za zbyt ładnš. Nie lubiły jej. Młodzi asystenci byli dla niej zbyt łaskawi. Krzywonogi Bieniek od buchalterii pomagał jej nieraz na ćwiczeniach.Zofia nie była nigdy blisko z Korngoldówna. Znały się tylko z widzenia. Kiedy, w okresie przed wyborami do Bratniaka, wybuchła w kole przyjaciół Zofii zażarta dyskusja. Pojawiły się w niej akcenty antyżydowskie. Atmosfera stała się od razu goršca - taki to był wówczas okres. Nienawić do sanacyjnego reżymu - który nierzadko w kołach młodzieży oskarżano o kokietowanie Żydów - wzmagała niezdrowš psychozę. Zacietrzewiali się najspokojniejsi, tacy jak Zofia. W zapale dyskusji krzyknęła: A ty, Franku, naturalnie zawsze z Korngoldówna! Franek Burski był miłym, delikatnym, trochę niemiałym chłopcem. Gdy krzyknęła - zrobił się czerwony. Nie odpowiedział - nerwowo zacišgnšł się papierosem. Jego i Różę widywano często ze sobš. Dziewczyna patrzyła na niego zbyt wyrazicie swymi dużymi oczyma. Potem - po tej rozmowie - nie chodzili już nigdy razem. Franek nie zrobił semestru. Pewnego dnia Zofia, czekajšc na jakie kolokwium, stała przed szafkš z przezroczami, które można było za nacinięciem guzika owietlić. Nagle podeszła do niej Korngoldówna. Powiedziała prędko: Koleżance tak bardzo szkodziło, że kolega Burski chodził ze mnš? Zofia nie wiedziała w pierwszej chwili, co odpowiedzieć: właciwie poczuła się zawstydzona. Ale włanie dlatego rzuciła ostro, wyzywajšco: A niech nie chodzi z Żydówkami! Odskoczyły od siebie, fukajšc jak dwie rozgniewane kotki.Więc to była Korngoldówna? Zofia ze zrozumieniem kiwnęła głowš. Odruchowo zaczerwieniła się. Lecz właciwie co sprawiło, że tamta zaczepiła jš teraz. Spod rzęs ledziła Różę, która znowu była umiechnięta, choć wyraz jej oczu zaprzeczał temu umiechowi.- Od razu wiedziałam, że paniš znam. Tylko nie pamiętałam, że to z WSH... - Róża potakiwała ruchem głowy. Trudno było poznać z wyrazu jej twarzy, czy pamięta tamtš historię z Frankiem. Ale raczej można było przypuszczać, że jest już ona od niej bardzo daleko. Czy zwróciłaby się zresztš - pamiętajšc o niej - do Zofii? Czy opowiadałaby jej swoje kłopoty?- Ja wyszłam za mšż, pani wie? - na jej delikatnej twarzy ukazał się wyraz melancholijnego szczęcia. - Ale Maks jest, proszę pani, bardzo podobny... I moja córka także...Cišgnęła swš opowieć spiesznie. Udało im się wymknšć z getta. Ale udręka nie skończyła się. Maks nie mógł pokazać się na ulicy; trzeba go było trzymać w zamknięciu. Dobrze jeszcze, że znalazła dla niego ukrycie. Ewę także umiecili u pewnej pani. Na całš rodzinę pracowała i zarabiała Róża. Bo prawda, że nie jestem podobna? Zwłaszcza jak się mieję... A więc wiedziała o tym. Cóż, kiedy ta pani, u której była Ewa, doszła do przekonania, że jest ledzona i dłużej dziecka ukrywać u siebie nie chciała. Trzeba było szybko starać się o nowe ukrycie. Róża skorzystała z pierwszego dostarczonego adresu i tam odprowadziła córkę. Ale miejsce okazało się fatalne. To byli zwyczajni szantażyci, którzy już po paru dniach poczęli wysuwać nowe żšdania, popierajšc je grobami. Zofia wyczuła, że opowiadanie zbliża się do najdramatyczniejszego momentu. Umiech gasł raz po raz na ustach Róży. Matka szamotała się między trwogš o dziecko a lękiem przed pójciem do tamtych. No, bo póki chodzę po miecie, to oni liczš na pienišdze - i Ewa jest bezpieczna. A jak ja tam pójdę, to i Ewy mogš mi nie oddać, i mnie zatrzymajš. A wtedy Maks wyjdzie z tej piw... z tego ukrycia. Bo on mnie bardzo kocha, proszę pani. A jego złapiš na pewno na pierwszym rogu...Urwała gwałtownie i prędko napiła się kilka dużych łyków herbaty. Kiedy odjęła szklankę od ust, była znowu umiechnięta; tylko łzy szkliły się jej w oczach. Zofia słuchała opowiadania Róży z przejęciem, ale zaraz zaniepokoiła się. Czego tamta chce od niej? Przecież chyba nie tego, aby Zofia zajmowała się jej sprawš. Z takim trudem dawała sobie radę z własnymi sprawami. Edek od poczštku wojny siedział w oflagu. Mareczek cały dzień pozostaje pod opiekš prawie niedołężnej ciotki. A ona? Dziesięć godzin biura. Przy tym wiadomo, że nie utrzymałaby domu z tego, co tam zarabia. Musi jeszcze handlować. To wszystko jest naprawdę ponad siły kobiety... Więc czego ta Korngoldówna od niej chce? Poczęła się goršczkować:- Rozumiem, że ma pani wielkie zmartwienie... Tak, rozumiem... ale...Lecz jakie: cóż ja na to mogę poradzić? nie mogło znaleć się w jej ustach. Róża wytarła oczy chusteczkš. Potem wydobyła puderniczkę i starannie poczęła przypudrowywać sobie nos, obsypany przy oczach drobniutkimi piegami. Milczała. Zofia, wpadajšc w stereotypowy ton rozmowy towarzyskiej, zapytała:- A ile lat ma pani Ewa?- Dziesięć - Róża przestała się pudrować. Patrzyła uważnie na Zofię. Robiła wrażenie kogo, kto starannie waży słowa, zanim je wypowie. Zofia jednak tego nie spostrzegła. Obracała pusty spodeczek na marmurowym blacie.- No, tak, to już duża dziewczynka... - cišgnęła. - Mój Mareczek ma tylko pięć. A mój mšż jest w obozie jenieckim w Niemczech... Bardzo mi jest ciężko... - Róża nie zadawała żadnych pytań. Jej milczenie coraz bardziej cišżyło. Zofia wróciła do Ewy: - I u kogo jest ona teraz?Zamiast odpowiedzi Róża powiedziała spiesznie ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Podstrony
- Indeks
- 90210.s03e20.HDTV.XviD-LOL .txt, 90210
- 882, Big Pack Books txt, 1-5000
- 886, Big Pack Books txt, 1-5000
- 889, Big Pack Books txt, 1-5000
- 883, Big Pack Books txt, 1-5000
- 888, Big Pack Books txt, 1-5000
- 887, Big Pack Books txt, 1-5000
- 880, Big Pack Books txt, 1-5000
- 897, Big Pack Books txt, 1-5000
- 89, Big Pack Books txt, 1-5000
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- ola.pev.pl