9151, Big Pack Books txt, 5001-10000

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jan DobraczyńskiKlucz MšdrociINSTYTUT WYDAWNICZY ŤPAXť WARSZAWA 1958Redaktor techniczny Damian SikorsklKorektor Ewa RozplórskaWydanie VI. Nakład 10 000 4- 350. Format B6. Ark. druk. 26. Ark. wyd. 22,4. Pap. rotograwiura III kl., 70 g, 82 x 104, dost. z fabr. pap. w KluczachZam. 391/57. M-0-9Printed in Poland by Drukarnia WydawniczaKraków, ul. Zwierzyniecka 2BOLESŁAWOWI PIASECKIEMUI nie przez pamięćna dni jasne,pogodne i łatwe,ale na pamištkętych chmurnych i trudnych- jak tamten pamiętasz?beznadziejny i szary ranek,gdy niebonad Krakowskim Przedmieciemzdawało się namwalić na głowyOFIARUJĘ TĘ POWIEĆCZĘĆ PIERWSZA SAINT-JEAN D'ACREBlada wam, uczeni w Prawie,Że posiedlicie klucz mšdroci,A sami nie wchodzicie, i tym,Którzy by wnijć chcieli, zabraniacie(Łk. II, 52)1W suchym, rozpalonym, zamarłym w bezruchu powietrzu dzwony poczęły bić sextę. Ich głosy płynęły z rozmaitych stron miasta, ale zlewały się w jeden dwięk, który zdawał się spadać z góry na podobieństwo szklanego deszczu. Brat Tomasz Agni de Lentino oderwał się od okna, przez które patrzył na błękitnš zatokę, i od swych myli, które wędrowały daleko. Zsunšwszy z głowy kaptur poczšł się modlić: Ave Maria, gratia plena, Dominus Tecum... Ale myli nie dały się odgonić. Wkradły się w modlitwę. Miał wrażenie, że wrócił znowu do Rzymu, że nie słyszy dzwonienia z katedry w. Andrzeja, z kociołów: w. Krzyża, w. Marka, w. Jana, w. Dionizego, w. Sarkisa, lecz że rozlega się nad nim wiergotliwy, srebrny dwięk dzwonów z tak ukochanej bazyliki Matki Boskiej nieżnej. Et benedictus Fructus ventris Tui... Spod jej to łagodnych łuków rozpiętych nad mozaikš wyzłoconymi ołtarzami wyruszyli kiedy obaj, on i przyjaciel jego serdeczny, Piotr z Werony, na nakazanš im przez Ojca więtego niewdzięcznš pracę wród ludnoci północnej Italii, zarażonej grzesznš i ponurš religiš Gazzarich. Uparta herezja tępiona od lat w Langwedocji przesšczyła się za Alpy i wkradła między chłopów lombardzkich. Tratowani przez każdš z wojen, która przelewała się przez półwysep, w ostatecznej rozpaczy poczęli skłaniać ucha na nieludzkie wezwania czarno ubranych nauczycieli i oddawać im nakazane nielioramentum. Piotr podjšł zażarty bój z rozsiewanymi błędami. Mętnš wiarę głoszšcš walkę nieziemskiego Jezusa z szatanem-Jehowš zwalczał głoszonym słowem, modlitwš różańcowš, uwielbieniem dla Maryi Panny oraz wyrokami surowymi, lecz rozważnymi. Aż pewnego dnia, gdy wędrował samotnie drogš z Como do Mediolanu, wierni" nowej wiary zamordowali go skrytobójczo. Et in hora mortis nostrae... Panno więta mylał brat Tomasz cóż to za szczęcie tak zginšć w obronie wiary! Dowlókłszy się ostatkiem sił do cembrowiny przydrożnej studni wypisał na niej palcem umoczonym we krwi: Credo... Tomasz widział ten napis w wiele dni po zabójstwie. Studnia była ubrana przez okolicznš ludnoć kwiatami i mówiono mu, że woda z niej leczy teraz chorych. W niespełna rok po, mierci Piotra Ojciec więty wprowadził go na ołtarze. To było dziwne uczucie, ta wiadomoć, że przyjaciel, który jadł i pił, bywał zmęczony i zniecierpliwiony, stal się nagle orędownikiem niebieskim. Brat Tomasz nie raz mylał: Gdybym to ja tak zginšł?" Bogata wyobrania podsuwała mu obrazy na j okrutniejszych męczarni, które umiałby znieć z wybaczajšcym umiechem na ustach. Gdy jednak w parę lat póniej w Neapolu usłyszał propozycję wyjazdu, wbrew tym marzeniom o męczeństwie poczuł w piersiach chłód zamierania. To było co zgoła innego wyobrażać sobie chwalebnš mierć a nagle być zmuszonym do odpłynięcia na skrawek ziemi zagrożony, wydaje się, wszystkimi-klęskami Apokalipsy. Stojšc na zawieszonym nad wodš krużganku Castel dell'Ovo, majšc przed sobš omroczonš mgłš zatokę z dwugarbem Capri porodku i dymišcš górš po lewej stronie, powiedział drżšcym głosem: Wasza wištobliwoć, wasz poprzednik zdecydował, by żaden z braci zakonu kaznodziejskiego nie sięgał po godnoci kocielne..." Ale Aleksander poruszył tylko lekceważšco rękš. On tu decyduje nie kto inny. Wybór, który dokonał się tak szybko w atmosferze popłochu przed zbliżajšcym się Manfredem, padł na jedynego człowieka gotowego stawić czoło ciężkiej sytuacji. Kardynał Rainold, ksišżę Segni, biskup ostyjski, nie należał do ludzi, których powstrzymujš drobne wštpliwoci. Jed powiedział, kładšc Tomaszowi po przyjacielsku rękę na ramieniu zajmij się nimi. Wieci sš stamtšd złe. Znowu podobno Saracenowie im grożš. A do tego ci przeklęci Tartarzy! Dodaj ducha Pantaleonowi. Pewnie zdziadział już zupełnie wród tylu trudów: Powiedz mu, że o nich nie zapomniałem. Może potrafię zebrać jakš krucjatę. Będę naciskał Ludwika. Żeby mi się tylko udało poskromić tego przeklętego bękarta! Wycišgnšł uciniętš pięć w stronę południa, skšd od Nocery mógł w każdej chwili nadejć Manfred na czele Saracenów. Prawdę mówišc, obawiam się o los tej resztki królestwa..." Czy jednak ja... zaczšł znowu Tomasz. Tak wielka godnoć..." No, no, mój drogi! przerwał mu papież. Skoro ja cię wybrałem, możesz nie mieć skrupułów". Jeszcze raz poklepał go po ramieniu, po czym odszedł w głšb zamku, a grube frydrycjańskie mury odpowiadały echem na jego energiczne kroki. Tomasz został sam ze swojš godnociš i ze swoim lękiem.Płynęli parę tygodni po morzu rozhutanym i kaprynym, tłukšc się w swej ciasnej kajucie lub odprawiajšc niszę w. bez kanonu, jak należało czynić w niepewnych okolicznociach podróży morskiej. Lentino mylał bez końca o tym, co zastanie na ziemi palestyńskiej. Gotował się do lšdowania niby do wyjcia na brzeg dziki, zamieszkały przez krwawych pogan. Bał się, bał się coraz bardziej... Tartarzy i Saracenowie, Saracenowie i Tartarzy te straszne nazwy wcišż mu dzwoniły w uszach. Przypominał sobie wszystko, co mu opowiadano o okrucieństwach jednych i drugich. Odetchnšł dopiero nieco lżej, gdy zahaczyli o Cypr. Życie w królestwie Lusignanów płynęło pogodnie i wesoło, wród róż i bogactw. W parę dni po odbiciu z Limassol ujrzeli na horyzoncie szarš linię stałego lšdu. Lentino klęczał w swej kajucie i modlił się: Panno więta, wspomagaj!" Walczšc z wichurš, która starała się ich odrzucić z powrotem na pełne morze, całym wysiłkiem wioseł wpłynęli w zatokę.. Łańcuch z chrzęstem zanurzył się w wodę otwierajšc wejcie do portu. Jaki człowiek wychylił się z okna stojšcej na skraju mola wieży i zawołał po włosku:Hej, capitano, wysiadaj ostrożnie. Wasi znowu dostali...Genueńczyk podniósł na tamtego gniewny wzrok znad steru. Nie wiedział, czy człowiek drwi, czy naprawdę przestrzega. Potem rozejrzał się po porcie. Już stšd widać było porozwalane domy i okopcone mury. Marynarze stojšc u burty pokazywali sobie palcami zrujnowane miasto. Cała dzielnica nadmorska leżała w gruzach.Tomasz, który wyszedł włanie na pokład, zobaczył to także. Lęk cisnšł mu gardło. Nie mógł powstrzymać drżenia. Matko Boża, Matko Boża bełkotał w duchu. Saracenowie w miecie?" Podniósł wystraszony wzrok na kapitana. Ten stał na swoim statku i klšł obrzydliwie: Per Bacco! Ich okręt zataczał łuk na wygładzonej powierzchni zatoki.Dalej, chłopcy! krzyknšł z góry. Broń w garć!Załoga skoczyła po miecze i piki. Lentino oparł się o burtę. Nogi pod nim zwiotczały. Płynęli teraz wzdłuż portu aż na jego południowy kraniec. Coraz więcej zniszczeń odkrywało się ich oczom. Nieco dalej od brzegu, na wzgórzu stał stary klasztor; nad nim zwisała bezsilnie w upalnym, omdlałym od skwaru powietrzu złoto-purpurowa flaga w. Marka.... Per Bacco! zaklšł znowu kapitan. Zaciskajšc pięci burknšł: cierwa! Nieskrobane bydło! Żeby ich dżuma i tršd!Wysiadłszy na lšd brat Tomasz a w tej chwili także legat Ojca więtego i tytularny biskup Betlejemu z biciem serca rozglšdał się naokoło. Miasto wyglšdało, jakby się w nim niedawno toczyły ciężkie Walki, w czasie których każdy dom przechodził kolejno z ršk do ršk. Ludzie, którzy wyszli im naprzeciw, a teraz pomagali niemrawo w przycumowaniu okrętu, robili wrażenie inwalidów. Niektórzy mieli ręce na temblakach, inni obandażowane głowy lub szyje. Krzykliwie odpowiadali z brzegu na zapytania marynarzy. Ale dwaj dominikanie brat Jan był towarzyszem Tomasza nie słuchali ich. Nie mogli oderwać oczu od ruin. Po chwili spostrzegli jednak, że nie całe miasto było zniszczone: nad zburzonymi dzielnicami małych domków widać było niezniszczone wielkie zamki i dwory. Potężny budynek stał nad samš wodš, tuż obok okopconych ruin, sam nietknięty, wspaniały, dumny i grony.Mały braciszek franciszkański, widać wędrujšcy po kwecie, nawinšł się im pod rękę. Szedł z workiem pod pachš, podpiewujšc wcale nie żałonie.Laudetur Jesus Christus powitał go Tomasz. Witaj, bracie...Maryja! odpowiedział tamten. Zatrzymał się przed dominikanami, z gapiowatym wyrazem twarzy. Witajcie, bracia powiedział i podrapał się w nos.Przybywamy prosto z Italii zaczšł Tomasz nie znamy miasta. Wskaż nam, bracie, nasz dom zakonny.A, o tam, widzicie? pokazał palcem. Szeroki rękaw opadł ukazujšc chudš, ciemnš rękę. Widać, żecie dopiero przyjechali powiedział na poły naiwnie, na poły złoliwie.Dziękuję, bracie. Bóg ci zapłać. Powoli, wcišż rozglšdajšc się ruszyli we wskazanym kierunku. Franciszkanin stał z otwartymi ustami, patrzšc za nimi.Zrobiwszy kilka kroków Tomasz zatrzymał się i obejrzał.Powiedz nam jeszcze, bracie zapytał dawno to Saracenowie na was napadli?Mały braciszek umiechnšł się znowu tym samym naiwnym, lecz niepozbawionym ironii umiechem. Powtórzył:Widać, żecie dopiero przyjechal... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl
  • Podstrony