9167, Big Pack Books txt, 5001-10000

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jacek DukajSierpniowa nocWszyscy piš.Taka ciemnoć - w obrazie, dwięku, ruchu, myli - że trudno mi uwierzyć w dzień. Jakże to? - wiatło? hałas? miech? krzštanina domowa? Fantazje niemożliwe! To jest stan jedynie prawdopodobny: wszyscy piš. Chodzę w ciszy po domu.Kuchnia. Korytarz. Ganek; bo drzwi otwarte (lekki wiatr w trawie - nie słuchać wiatru!). Korytarz. Pokój dziecinny. Korytarz. Sypialnia. Korytarz. Kuchnia. Zagryzam dłoń.Siadam i to już jest jaka ulga, bo żeby teraz zrobić cokolwiek więcej, muszę wpierw wstać, co wymaga pewnego dodatkowego, wiadomego wysiłku - mały bufor bezpieczeństwa.Nie zapaliłem oczywicie wiatła, ale Księżyc zaglšda przez okna i wszystko tonie w letnim półmroku. Duszno. Mógłbym sięgnšć do lodówki, nalać sobie zimnego soku, wypić. Wystarczy ruch rękš, nie trzeba wstawać. Mógłbym. Ale mógłbym także sięgnšć gdzie indziej. Nawet nie muszę patrzeć, tysišckrotne wyobrażenie wytrenowało odruchy.Nie sięgam. (Na razie). Siedzę. Wszyscy piš. Pocę się ze strachu.To nie jest bezsennoć; a w każdym razie nie jest ona przyczynš, prędzej skutkiem. I przecież nie każda noc taka. Jedna na trzy, cztery. Częciej w weekendy, więta. Dziesięć razy na miesišc? Ale nie liczę, to tylko takie wrażenie - że przypiesza, że już więcej niż raz w tygodniu, że zdarza się również taka noc po nocy; podczas gdy w zeszłym roku - prawie w ogóle.Więc narasta.Czy potrafię cofnšć się pamięciš aż do samego poczštku? Czy w ogóle istnieje poczštek w postaci konkretnego punktu w czasie, pojedynczego zdarzenia - czy też raczej szukać trzeba miliona drobnych znaków, tak drobnych, że niedostrzegalnych, które powoli kumulujš się w niepowstrzymywalnš lawinę? Teraz, w przerażeniu, pamięć przyobleka wszystko w czarne skojarzenia.No bo chyba nie jestem wyjštkiem, chyba każdy zna to uczucie. Ale pewnie słabe, przelotne, zaraz zapomina. Dlaczego ja nie jestem w stanie?Miałem trzynacie lub czternacie lat, ciotka przyjechała z wizytš zza morza, widziałem jš po raz pierwszy, podstarzała brunetka przy koci, mówiła ze miesznym akcentem. Cała rodzina usadziła się przy stole, na którym ona rozkładała setki zdjęć, nieprzerwanie je komentujšc i popadajšc przy tym w liczne dygresje, podnosiła wówczas wzrok i perorowała z filiżankš w dłoni, co i raz zbliżajšc jš do warg, ale bodaj nigdy z niej nie upijajšc, bo zawsze w ostatniej chwili rozpoczynała nowš opowieć i filiżanka oddalała się. Siedziałem na ukos, przez róg stołu od ciotki, między nami był jedynie mój młodszy brat, który bawił się podebranymi ze sterty fotografiami. Patrzyłem, jak ona mówi i mówi, filiżanka w górę i w dół, kawa już na pewno zimna, nie mogłem oderwać wzroku, zdrętwiały mi ramiona, pot zaczšł spływać po plecach; wreszcie poderwałem się, uciekłem.Matka mnie wypytywała, co miało znaczyć tak niegrzeczne zachowanie. Ojciec też zrugał. Nic nie odpowiadałem. Co miałem rzec? Takich rzeczy nie da się wytłumaczyć drugiej osobie. Sobie samemu zresztš także.Przed czym uciekłem? Siedziałem tam i obserwowałem ciotkę. Za entym uniesieniem przez niš filiżanki ogarnęła mnie w końcu na dobre irytacja, prawie złoć, zgrzytałem w duchu zębami: No wypijże tę kawę!. Ale ona znowu zaczynała mówić i szlag mnie tam trafiał. No wypijesz, czy nie?. Po raz kolejny unosiła jš do warg. Wyobraziłem sobie, jak pochylam się nad stołem i przyciskam naczynie do jej ust, w ostatniej chwili zapobiegajšc wybuchowi następnego słowotoku. Oczywicie nie zrobiłem tego, ale wyobrażenie się zapisało i za każdym razem wracało coraz silniejsze, projektowałem sobie ruchy ciała, tak przesunę stopy, tak oprę się lewš rękš o stół, tak sięgnę prawš; i jak uchwycę filiżankę. Wystarczyło wykonać. Nikt i nic nie było w stanie mi przeszkodzić. MOGŁEM to zrobić. I ta możliwoć zaczęła mnie zasysać, wcišgać, wpadałem niczym w studnię - stopa, ręka, ręka, filiżanka - przecież to ułamek sekundy, tak niewiele trzeba, MOGĘ to zrobić, MOGĘ, co powstrzyma moje ciało, kiedy już się poderwie, kto zahamuje ruch? Spadałem. Zimny pot ciekł wzdłuż kręgosłupa. Na litoć boskš, przecież nie napadnę na oczach całej rodziny na ciotkę! Ale ręce już wiedziały, jak mało trzeba; ale nogi już szykowały optymalne ustawienie; ale tułów już się pochylał. Udało mi się jako wcisnšć dłonie pod uda, tak że teraz siedziałem na wyprostowanych palcach, lecz to w niczym nie pomagało, ramiona mi cierpły, rosło przerażenie, nie odrywałem wzroku od filiżanki. Kto, co powstrzyma...? Nie istniała taka siła. MOGŁEM.Uciekłem.Taki poczštek pamiętam.Ponieważ nie potrafię ocenić, która myl i kiedy uruchomi wyobrażenie, jestem bezbronny. Pozostaje mi uciekać, o ile znajdę siłę. Ale nie zawsze można uciec.Idę pokrytym lodem chodnikiem, przede mnš ostrożnie, kroczek za kroczkiem, posuwa się zakutany w płaszcz starzec. Wycišgnę rękę, popchnę, przewróci się. MOGĘ.Uciekam czym prędzej.Na peronie dworca kolejowego, na chwilę przed zajechaniem pocišgu, który już zbliża się, rozpędzony. Dwa kroki od krawędzi; co mnie powstrzyma przed skokiem na tory? Nie ma barier, strażników, nikt nie zdšży zareagować, nogi już znajš scenariusz, wyobrażenie jest tak silne, tak silne! MOGĘ.Cofam się głębiej w tłum podróżnych, serce bije głono w szoku adrenalinowym.Piękna kobieta w autobusie obok mnie. Obrócę się, obejmę, pocałuję. MOGĘ.Wysiadam.Jadę autostradš, setka na liczniku, i nagle wyobrażenie o najwyższej rozdzielczoci: drobny ruch dłoni, skręt kierownicy, tak to będzie wyglšdać, tak włanie. Co, kto powstrzyma? - nikt, nikt, MOŻESZ, MOŻESZ, MOŻESZ!Żona się dziwi, czemu wracam do domu taksówkš, gdzie wóz. I co jej powiem? Takich rzeczy nie da się wytłumaczyć. Nie mówię nic.Najgorsze jest to, że te wyobrażenia się sš przecież wyobrażeniami realizacji mych marzeń, w każdym razie większoć z nich nie jest. Na miły Bóg, ja wcale nie chcę się zabić! Tylko że kryterium nie stanowi tu, czego CHCĘ, lecz co MOGĘ. Zbieżnoci między nimi sš przypadkowe, a wyobrażenia tym silniejsze, im czyny w nich straszliwsze. Czysta MOŻLIWOĆ odbiera mi władzę nad ciałem i duszš.Tak jak teraz - bliskoć szuflady przymusza mnie do ruchu. Tak bardzo MOŻNA, że już prawie TRZEBA. W wietle Księżyca uchwyt lni niczym klamka bajkowego skarbca.Gryzę wargi. Smak krwi pozwala mi się na moment wyzwolić i kiedy wstaję z krzesła, skręcam w przeciwnš stronę. Korytarz.Korytarz, pokój dziecinny. Oddycham głono, mokry od potu. Córeczki piš, znowu skłębiły się na jednym łóżeczku, piżamki pozwijały się ciasno, koc zjechał za podłogę. Chcę podejć, poprawić, przykryć, ucałować, jasne włosy przesłaniajš ich twarze, które znam tak dobrze, w płaczu, w miechu, znam na pamięć. Omal krztuszę się z rozpaczy, trzęsšc się w progu.Korytarz, bo zdobyłem się na krok wstecz. Przez minutę tylko stoję i kiwam się na piętach, tępo wpatrzony w przestrzeń, podpierajšc się o ciany obiema rękami. We się w garć! Uciekniesz! Jako.Wpadam do łazienki. Zimny prysznic, tak. Wraz z wodš spływa powoli przerażenie. Wyrównuje się oddech, wyrównujš szale. Wycieram się z nowš energiš. Słyszę jak w salonie zegar wybija trzeciš. Taaak.Wychodzę na ganek, zapalam papierosa. Ukojenie. Ta noc już chyba za mnš. Zaparkowany na podjedzie samochód przycišga wzrok. Może będę musiał, może to jest jedyne wyjcie: nie mówišc słowa, nie piszšc listu, nie zostawiajšc żadnych ladów, wsišć której nocy i odjechać w nieskończonoć. To jest sposób, to jest ucieczka. Wtedy już nie będę MÓGŁ.Wyrzucam peta, wracam (korytarz, sypialnia). Ona pi na lewym boku, jak zwykle. Wsuwam się za niš, obejmuję, przyciskam. Wtula się odruchowo, co mruczy. Wtedy lancet straszliwej pewnoci tnie mnie przez klatkę piersiowš, ciekły azot spływa krtaniš, staje serce. Będš przecież kolejne noce ciemnoci.- Kocham cię - szepczę jej chrapliwie.Lecz - MOGĘ. MOGĘ.Nikt nie powstrzyma, wszyscy piš. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl
  • Podstrony