9194, Big Pack Books txt, 5001-10000

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
DAPHNE DU MAURIERMoja kuzynka RachelaTytuł oryginałuMy Cousin Rachel(tłum. Zofia Uhrynowska-Hanasz)2003Rozdział IDawnymi czasy wieszali ludzi przy Czterech Zakrętach.Teraz już nie wieszajš. Dzi, jeli mordercę spotka zasłużona kara, dzieje się to w Bodmin, po uczciwym procesie na sesji wyjazdowej sšdu. O ile naturalnie wczeniej nie zabije go własne sumienie. Lepsza jest jednak mierć z wyroku prawa - przypomina bowiem operację chirurgicznš. No i oczywicie skazaniec ma godziwy pochówek, choć bezimiennš mogiłę. Za moich dziecięcych czasów było inaczej. Pamiętam, że jako mały chłopiec widziałem takiego człowieka wiszšcego w łańcuchach u zbiegu czterech dróg. Twarz i całe ciało miał posmarowane smołš dla zakonserwowania. Wisiał tak przez pięć tygodni, zanim go odcięli, a ja go widziałem w czwartym tygodniu.Hutał się pomiędzy niebem a ziemiš na szubienicy albo, jak to mówił mój kuzyn Ambroży, między niebem a piekłem. Nieba nie miał nigdy zakosztować, a piekło, którego zaznał, było już poza nim. Ambroży tršcił ciało laskš. Widzę je jak dzi - tańczšce na wietrze niby choršgiewka na dachu - nieszczęsny, przypominajšcy stracha na wróble ludzki szczštek. Spodnie zbutwiały na deszczu i strzępy wełnianej tkaniny zwisały ze wzdętych członków jak rozmoczony papier.Była zima i jaki żartowni dla zabawy zatknšł mu w rozdartš kurtkę gałšzkę ostrokrzewu. Nawet mnie, wówczas siedmiolatkowi, wydało się to oburzajšce, ale nie odezwałem się słowem. Ambroży musiał mnie tam zabrać celowo - żeby poddać próbie mojš zimnš krew: chciał zobaczyć, czy ucieknę, czy będę się miał, czy płakał. Jako mój opiekun, ojciec, brat i mentor, jako w gruncie rzeczy cały mój wiat, poddawał mnie nieustannym próbom. Pamiętam, że obeszlimy szubienicę dokoła i Ambroży od czasu do czasu tršcał ciało laskš, aż w pewnym momencie zatrzymał się, zapalił fajkę i położył mi rękę na ramieniu.- Widzisz, Filipie - powiedział - co nas wszystkich w końcu czeka. Jednych spotka to na polu bitwy, innych w łóżku, jeszcze innych wedle sšdzonego im przeznaczenia. Od tego nie ma ucieczki. Człowiek nie może być za młody na takš lekcję. Popatrz, jak umiera zbrodniarz. To ostrzeżenie dla ciebie i dla mnie, bymy wiedli uczciwe życie.Stalimy tak ramię w ramię, patrzšc na kołyszšce się ciało, jakbymy byli na jarmarku w Bodmin, a trup był starš Sally, do której się strzelało za koronę.- Popatrz, do czego może doprowadzić chwila słaboci - cišgnšł Ambroży. - Oto Tom Jenkyn, głupi i poczciwy, dopóki nie wypił za dużo. Prawda, że jego żona była wiedmš, ale to jeszcze nie powód, żeby jš zabić. Gdybymy zabijali kobiety za ich języki, wszyscy mężczyni staliby się mordercami.Żałowałem, że wymienił nazwisko tego człowieka. Do tej pory bowiem ciało było dla mnie przedmiotem, bez żadnej tożsamoci. Od chwili, kiedy po raz pierwszy moje oczy spoczęły na szubienicy, ponad wszelkš wštpliwoć wiedziałem, że będzie do mnie wracało w snach, martwe i potworne. Teraz nabrało zwišzku z rzeczywistociš, z człowiekiem o wodnistych oczach, który w miecie na molo sprzedawał homary. W lecie stał zazwyczaj przy schodach, z koszykiem u nóg, i puszczał żywe homary, urzšdzajšc im - ku uciesze dziatwy - fantastyczne wycigi. Jeszcze nie tak dawno widziałem go po raz ostatni.- No, i co powiesz? - zapytał Ambroży, nie spuszczajšc oczu z mojej twarzy.Wzruszyłem ramionami i kopnšłem podstawę szubienicy. Ambroży nigdy się nie dowie, jak bardzo mnie to obeszło: na ów widok dosłownie zamarło mi serce i byłem przerażony. Pogardzałby mnš. W wieku lat dwudziestu siedmiu Ambroży jawił mi się panem wszelkiego stworzenia, a już z pewnociš bogiem mojego skromnego wiata i jedynym celem mojego życia było mu dorównać.- Kiedy widziałem Toma po raz ostatni, miał wieżš cerę - odrzekłem. - Teraz nie jest nawet na tyle wieży, żeby być przynętš dla swoich homarów.Ambroży rozemiał się i wytargał mnie za ucho.- Wspaniały z ciebie chłopak - owiadczył. - Mówisz jak prawdziwy filozof. -1 po chwili, jakby co do niego dotarło, dodał: - Jeli ci jest niedobrze, id tam za krzaki i sobie ulżyj, i pamiętaj: ja cię nie widziałem.Z tymi słowy odwrócił się tyłem do szubienicy i do czterech dróg i ruszył wolno nowš alejš, którš w tym czasie włanie brukował, a która przecinajšc las, służyła jako droga dojazdowa do domu. Ucieszyłem się, widzšc, że odchodzi, nie zdšżyłem bowiem nawet dobiec do krzaków. Potem poczułem się jednak lepiej, chociaż jeszcze mnš trzęsło i zęby mi szczękały. Tom Jenkyn znów stracił tożsamoć i stał się dla mnie czym w rodzaju starego worka - martwym przedmiotem. A nawet celem dla kamienia, którym w niego cisnšłem. Z duszš na ramieniu czekałem, aż ciało się poruszy. Nic się jednak nie stało. Kamień z miękkim pacnięciem trafił w rozmiękłe szmaty i upadł na ziemię. Wstydzšc się własnego postępku, pobiegłem nowš alejš, żeby dogonić Ambrożego.No cóż, wszystko to zdarzyło się przed osiemnastu laty i o ile pamiętam, nie mylałem o tym aż do owego momentu kilka dni temu. To dziwne, że w chwilach kryzysu człowiek wraca pamięciš do dzieciństwa. Ostatnio stale mylę o biednym Tomie i o tym, jak wisiał w swoich łańcuchach. Nigdy nie słyszałem jego historii i sšdzę, że mało kto dzi jš zna. Zabił żonę, jak powiedział Ambroży. 1 to wszystko. Była wiedmš, lecz to nie powód, żeby jš mordować. Pewnie nadmiernie lubišc alkohol, zabił jš w pijanym widzie. Ale jak? Jakim narzędziem? Nożem czy gołymi rękami? Być może tej zimowej nocy wytoczył się z gospody przy molo, cały rozpalony miłociš i goršczkš. Wysoka fala omywała stopnie, a na wodzie lnił srebrzycie księżyc w pełni. Kto wie, jakie to miałe marzenia ożywiały niespokojnego ducha Toma, jaki nagły wybuch fantazji?Może dobrnšł do domu za kociołem, blady, z załzawionymi oczyma, cuchnšcy homarami, a gdy tylko przestšpił próg, żona zburzyła jego marzenia, robišc mu awanturę, że wchodzi z brudnymi butami, i wtedy jš zabił. To bardzo prawdopodobne. Z powodzeniem tak włanie mogło być. Jeli - zgodnie z tym, czego nas uczš - istnieje życie po mierci, to kiedy odszukam biednego Toma i go zapytam. Razem będziemy marzyć o czyćcu. Ale Tom był starym człowiekiem, po szećdziesištce, a ja mam dwadziecia pięć lat. Nasze marzenia nie byłyby jednakowe. Wracaj więc, Tomie, w swoje mroki i zostaw mnie w spokoju. Szubienica już dawno przepadła i ty przepadnij wraz z niš. W swojej głupocie rzuciłem w ciebie kamieniem. Wybacz mi, proszę.Chodzi o to, że życie trzeba wytrzymać i przeżyć. Tylko jak przeżyć? - oto jest problem. Codzienna praca, obowišzki - to nic trudnego. Zostanę sędziš pokoju jak Ambroży, a z czasem członkiem parlamentu. Jak wszyscy w rodzinie, będę szacownym i poważanym obywatelem, godnie uprawiajšcym ziemię i dbajšcym o swoich ludzi. I nikt nie odgadnie, jak wielki przygniata mnie ciężar i każdego dnia, nękany wštpliwociami, zadaję sobie pytanie, na które nie znajduję odpowiedzi. Czy Rachela była niewinna czy winna? Może i tego dowiem się w czyćcu.Jakże słodko i pięknie brzmi jej imię, kiedy wymawiam je szeptem. Pozostaje na języku, zdradliwe i powolne w działaniu jak naprawdę skuteczna trucizna. Z języka przechodzi na spieczone wargi, z warg za do serca. A serce rzšdzi ciałem i umysłem. Czy kiedykolwiek pozbędę się z myli tego imienia? Za lat czterdzieci, pięćdziesišt? Czy pozostawi na zawsze w mózgu lad chorej tkanki? Maleńkš komórkę w krwiobiegu, niezdolnš do tego, by wraz z innymi podšżać do zdroju, jakim jest serce? Może kiedy już wszystko zostanie powiedziane i zrobione, sam nie będę chciał się od niego uwolnić? Trudno na razie to stwierdzić.Mam dom, o który zgodnie z wolš Ambrożego powinienem dbać. Mógłbym na nowo otynkować ciany, tam gdzie wchodzi na nie wilgoć, i utrzymywać wszystko w dobrym stanie. Dalej sadzić drzewa i krzewy, by osłonić nagie wzgórza przed srogimi wschodnimi wiatrami. I pozostawić po sobie, kiedy odejdę - jeli już nie co innego - to przynajmniej legat piękna. Ale człowiek samotny to co niezgodnego z naturš, wkrótce więc nawiedza go niepokój. Od niepokoju już tylko krok do urojeń. A od urojeń do szaleństwa. I tak wracam pamięciš do dyndajšcego na łańcuchach Toma Jenkyna. Może i on tak cierpiał.Wracam pamięciš do tej chwili sprzed osiemnastu lat, kiedy Ambroży oddalał się alejš, a ja biegłem za nim. Być może nawet miał wtedy na sobie kurtkę, którš teraz noszę. Starš, zielonš myliwskš kurtkę z łatami ze skóry na łokciach. Tak się do niego upodobniłem, że z powodzeniem mógłbym być jego duchem. Moje oczy sš jego oczyma, moje rysy jego rysami. Człowiek, który wtedy zagwizdał na psy i odwrócił się tyłem do czterech dróg i do szubienicy, z powodzeniem mógł być mnš. No cóż, tego przecież zawsze pragnšłem najbardziej: stać się do niego podobnym. Mieć jego wzrost, jego ramiona, przygarbione plecy, nawet jego długie ręce i doć niezdarnie wyglšdajšce dłonie, jego nagły umiech, niemiałoć przy pierwszym spotkaniu z nieznajomym, niechęć do wszelkiego zamieszania, do ceremonii. Oraz swobodę w kontaktach z tymi, którzy go kochali i mu służyli. Ci, co mówiš, że mam to i ja, pochlebiajš mi bardzo.I siłę, która okazała się złudš, w wyniku czego obaj popadlimy w te same tarapaty. Zastanawiałem się ostatnio, czy kiedy zmarł, miotany wštpliwociami i dręczony strachem, samotny i opuszczony w tej przeklętej willi, gdzie mnie przy nim nie było - czyjego duch opucił ciało, by wrócić do domu i żyć dalej we mnie, powtarzajšc te same błędy. I by również zapać na tę samš chorobę, i zginšć po dwakroć. Być może. Wiem jedno: że to moje podobieństwo do niego, z którego byłem tak ... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl
  • Podstrony