9222, Big Pack Books txt, 5001-10000

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
SHERWOOD ANDERSONMiasteczko WinesburgObrazki z życia w stanie OhioTytuł oryginału Winesburg, Ohio(tłum: Jerzy Krzysztoń)Posłowiem opatrzył Michał Sprusiński1977Pamięci mojej matki, EMMY SMITH ANDERSON, której bystre uwagi o życiu pierwsze obudziły we mnie głód poznawania tego, co się w ludziach kryje - tę książkę poświęcamKSIĘGA DZIWACTWNasz pisarz, starzec o siwym wąsie, miał kłopot ze swoim łóżkiem. Chciał mieć widok na drzewa, kiedy się rano obudzi, a okno w jego pokoju znajdowało się wysoko od podłogi. Przyszedł więc stolarz, aby sprawie zaradzić i dostosować łóżko do poziomu okna.Zrobił się z tego nie lada ambaras. Stolarz, weteran Wojny Domowej, przyszedł do pokoju pisarza i usiadł, żeby omówić sprawę podium, na którym łóżko powinno stanąć. Pisarz miał trochę cygar pod ręką i stolarz sobie zapalił.Przez pewien czas rozmawiali o łóżku, a potem o innych sprawach. Weteran zaczął wspominać wojnę; w istocie pisarz sam na ten temat go naprowadził. Jako jeniec wojenny stolarz przesiedział się niegdyś w lochach w Andersonville i stracił brata, ów brat umarł z głodu; ilekroć stolarz o tym wspomniał, zaraz zbierało mu się na płacz. Miał siwe wąsy, tak jak i stary pisarz, i kiedy płakał, krzywił wargi i strzygł wąsami.Płaczący staruszek z cygarem w ustach robił zabawne wrażenie. Własny projekt ustawienia łóżka wywietrzał pisarzowi z głowy i potem stolarz zmajstrował wszystko na swój sposób, a pan pisarz z sześćdziesiątką na karku musiał się na noc gramolić do łóżka po krześle.W pościeli przewracał się na bok i leżał całkiem bez ruchu. Całe lata przejmował się swoim sercem. Palił za wiele i serce mu dokuczało. Niegdyś przyszło mu na myśl, że w pewnej chwili umrze niespodziewanie, i zawsze, jak się położył do łóżka, o tym sobie dumał. Nie czuł wcale strachu. Odnosił w istocie całkiem szczególne wrażenie, które niełatwo da się wytłumaczyć. Właśnie wtedy, w łóżku, stawał się bardziej żywotny niż kiedykolwiek indziej. Leżał sobie zupełnie bez ruchu, ciało miał stare i licha warte, a jednak siedziało w nim coś młodego. Ot, jak w brzemiennej niewieście, tylko że nie dziecko, ale cały młodzieniec. Nie, nie młodzieniec, lecz dziewczyna, młoda i w kolczudze, zupełnie jak rycerz. Nie ma sensu, jak widzicie, pokazywać, co tam w starym pisarzu siedziało, kiedy spoczywał na wysokim łóżku i słuchał, jak mu serce łopocze. Trzeba się dobrać do tego, o czym sam pisarz, czy to-to młode w pisarzu - myślało.Stary pisarz, jak wszyscy ludzie na świecie, nagromadził w ciągu długiego żywota całe masy pojęć pod czaszką. Był niegdyś całkiem przystojny i sporo kobiet w nim się kochało. Poza tym, rzecz jasna, znał ludzi, wielu ludzi, tak jakoś osobiście i bezpośrednio, zupełnie inaczej niż my ich znamy. Przynajmniej tak mu się wydawało i ta myśl sprawiała mu przyjemność. Czemuż mamy się kłócić ze staruszkiem o jego myśli?W łóżku pisarz miał sen, który nie był snem. Kiedy już drzemał, ale jeszcze nie spał, zaczęły mu się jawić przed oczyma postacie. Wyobrażał sobie, że to-to młode, co w nim siedzi, wyprowadza mu przed oczy całą ich procesję.Widzicie, cały dowcip kryje się właśnie w tych postaciach, które wędrowały przed oczyma pisarza. Były to same dziwadła. Wszyscy ludzie, mężczyźni i kobiety, jakich kiedykolwiek pisarz znał, cudacznie się poodmieniali.Nie każde z tych dziwadeł było straszne. Niektóre - zabawne, niektóre wprost piękne, a jedno - kobieta całkiem zniekształcona - boleśnie dotknęło staruszka swoją dziwacznością. Gdy przeszła, zakwilił jak maleńki psiak. Wchodząc do pokoju moglibyście pomyśleć, że staruszek ma nieprzyjemne sny albo cierpi na niestrawność.Przez godzinę procesja dziwadeł ciągnęła się przed oczami starca, a potem - chociaż ciężko mu to przyszło - wygramolił się z łóżka i zaczął pisać. Któryś z tych dziwolągów zrobił na nim takie wrażenie, że musiał to wszystko opowiedzieć.Przy biurku stary pisarz pracował okrągłą godzinę. I tak stworzył dzieło, które nazwał „Księgą Dziwactw”. Nigdy jej nie opublikował, ale ja sam raz ją przeglądałem i wywarła na mnie niezatarte wrażenie. Książka miała jedną myśl przewodnią, bardzo dziwną, którą dobrze sobie zapamiętałem. Mając ją na uwadze potrafiłem zrozumieć wielu ludzi i wiele spraw, jakich przedtem zupełnie nie mogłem pojąć. Myśl była skomplikowana, ale w prosty sposób można by ją oddać mniej więcej tak: Otóż na początku, kiedy świat był jeszcze młody, istniało całe mnóstwo myśli, lecz nie istniała ani jedna prawda. Człowiek dopiero sam je stworzył i na każdą prawdę złożyło się mnóstwo nieuchwytnych myśli. Cały świat zaroił się od prawd, a wszystkie były piękne.Staruszek wyliczył setki prawd w swoim dziele. Nie próbuję nawet powiedzieć wam o wszystkich. Była tam prawda o dziewictwie i prawda o namiętności, prawda o bogactwie i prawda o ubóstwie, o zapobiegliwości i marnotrawstwie, o lekkomyślności i wyrzeczeniu. Setki i setki prawd i wszystkie były piękne.A potem nadeszli ludzie. Każdy, jak się tylko pojawił, chwytał sobie jedną z prawd, a silniejsi łapali ich ile się da.I właśnie prawdy zrobiły z ludzi dziwolągi. Staruszek miał w tej kwestii solidnie opracowaną teorię. Głosił tezę, że z chwilą kiedy człowiek zabierał jedną z prawd dla siebie, nazywał ją swoją prawdą i starał się nią żyć, zamieniał się sam w dziwadło, a prawdę swoją - w fałsz.Sami możecie sobie wyobrazić, jak to staruszek, który całe życie obracał piórem i słów miał ponad miarę, napisałby setki stron w tej właśnie materii. Temat tak by mu się rozrósł w głowie, aż groziłoby mu niebezpieczeństwo, że sam zostanie dziwolągiem. Nie został - jak przypuszczam - z tej samej przyczyny, dla której nigdy nie opublikował swego dzieła. to-to młode właśnie, co w nim siedziało, uratowało staruszka.Starego stolarza natomiast, który przysposabiał pisarzowi łóżko, wspomniałem tylko dlatego, ponieważ on, jak wielu tak zwanych całkiem prostych ludzi, stał się najbliższy temu, co zrozumiałe i ukochane - ze wszystkich dziwactw w książce pisarza.RĘCEPo zrujnowanej na poły werandzie drewnianego domku, u krawędzi wąwozu za miasteczkiem Winesburg w stanie Ohio, przechadzał się nerwowo tam i z powrotem zażywny stary człowieczek. Wskroś długiego pola, co zasiane koniczyną wydało tylko gęsty plon żółtych chwastów gorczycy, otwierał się przed nim widok na bity gościniec, którym przejeżdżał wóz pełen wracających z pól truskawkarzy. Całe to bractwo, chłopcy i dziewczęta, zanosiło się śmiechem i pokrzykiwało. Z wozu zeskoczył chłopak w niebieskiej koszuli i próbował pociągnąć za sobą dziewczynę, która darła się wniebogłosy. Wzbity na drodze stopami chłopca obłok kurzu pożeglował przez tarczę ginącego słońca. Długim polem nadleciał cienki, dziewczęcy głos. „Hej, wy, Skrzydlaty Biddlebaum, uczeszcie się, bo wam czupryna spada na oczy” - nakazywał ów głos człowiekowi, który był łysy i którego nerwowe małe ręce uwijały się nad nagim, białym czołem, zupełnie jakby się chciały uporać z masą splątanych kędziorów. Skrzydlaty Biddlebaum” raz na zawsze wystraszony i osaczony przez upiorną sforę wątpliwości, lękał się odegrać jakąkolwiek rolę w życiu miasteczka, w którym spędził dwadzieścia lat. Na cały Winesburg zbliżył się do niego tylko jeden człowiek - syn Toma Willarda, właściciela hotelu, Jerzy Willard, z którym Skrzydlaty nawiązał coś na kształt przyjaźni. Jerzy pracował w „Orle Winesburga” jako reporter i nieraz wieczorami chadzał gościńcem do domu Biddlebauma. Przemierzając tak tam i z powrotem werandę i trzepocząc nerwowo rękami, staruszek spodziewał się, że Willard nadejdzie, by spędzić z nim wieczór. Skoro tylko znikł wóz z truskawkarzami, ruszył polem przez wybujałe zielsko gorczycy i wspiąwszy się na poprzeczkę ogrodzenia spozierał niespokojnie na drogę ku miastu. Przez chwilę stał tak, pocierając ręce i wodząc oczami po drodze, aż nagle zdjęty strachem czmychnął do domu, żeby znów podjąć wędrówkę po werandzie.W obecności Willarda Biddlebaum, który od lat dwudziestu uchodził w oczach całego miasteczka za postać tajemniczą, stawał się mniej bojaźliwy i jego mroczna osobowość, wątpliwości, wynurzała z reporterem u boku wypuszczał się śmiało w biały dzień na Main Street albo wielkimi krokami przemierzał rozklekotaną werandę gadając w podnieceniu. Głos niski i drżący zmieniał mu się na ostry i donośny. Zgarbiona postać prężniała. I wijąc się jak ryba na powrót ciśnięta w strumień, milczek zaczynał mówić usiłując wyrazić słowem te myśli, które się w nim nagromadziły przez długie lata milczenia.Skrzydlaty wiele mówił swoimi rękami. Smukłe, wyraziste palce, wiecznie ruchliwe, wiecznie pragnące ukryć się w kieszeniach albo za plecami, wysuwały się naprzód i jak pręty tłoków puszczały w ruch cały mechanizm ekspresji.Opowieść o Skrzydlatym to opowieść o rękach. Ich nieustannej żywotności, przypominającej trzepot skrzydeł uwięzionego ptaka, zawdzięczał Biddlebaum swój przydomek. Postarał się o to jakiś zapoznany domorosły poeta. Ręce te przejmowały trwogą samego ich właściciela. Najchętniej nigdy by ich nie pokazywał i ze zdumieniem spoglądał na spokojne, bez wyrazu ręce innych ludzi, gdy pracowali obok niego w polu albo powożąc sennym zaprzęgiem jechali przez polne drogi.Rozmawiając z Jerzym Willardem Biddlebaum zaciskał pięści i bił nimi w stół albo w ściany swojego domku. Dodawało mu to otuchy. Jeśli napadła go chęć do gadania, kiedy właśnie szli obaj polem, rozglądał się za jakimś pniakiem albo deską u ogrodzenia i młócąc pracowicie pi... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl
  • Podstrony