9237, Big Pack Books txt, 5001-10000

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Krzysztof KochańskiBaszta czarownicJest wiek XXI. Ale to nic.Wcišż sš tajemnice, o których strach opowiadać.ZACZYNAMYOkoło godziny drugiej po północy piorun uderzył w kaszta-nowiec przed Spichlerzem Richtera. W pobliżu nie było niko-go, nie liczšc czarnego kota, który dał nura w wykusz BramyMłyńskiej, będšcej kilka wieków temu jednym z trzech wjaz-dów do miasta.Pod Mostem Zamkowym, nad skrajem którego drzewo zwie-szało okazałe licie i niedojrzałe kolczaste łupiny, spał mężczy-zna nakryty po uszy kraciastš marynarkš. Marynarka była prawienowa, jeszcze wczoraj leżała w magazynie opieki społecznej.Chociaż huknęło jak z armaty, kloszard był nadal pogršżony wenie, ciskajšc mocno butelkę po winie, którš samotnie opróżniłkilka godzin wczeniej. Spał niewiadomy, że jaki ludzki cieńprzemyka chyłkiem przez ulicę stanowišcš strop jego tymczaso-wego schronienia.Po drugiej stronie ulicy Garncarskiej mieciła się siedziba Za-wodowej Straży Pożarnej, gdzie przy telefonie 998" pełnił dy-żur Tadeusz Jankowski. Zaniepokojony hałasem wstał od skom-puteryzowanej konsoli i podszedł do okna. Na bezchmurnymsierpniowym niebie zobaczył gwiazdy; ich blasku nie zdołały za-ćmić pobliskie latarnie, gdyż noc była wyjštkowo pogodna.Piorun w takš noc?Jankowski wychylił się głębiej w stronę biurowego parkingu, alenie dostrzegł nic godnego uwagi. Miasto Słupsk było pogršżonewe nie. Wracał już na krzesło, gdy niespodziewanie dotarła doniego woń spalenizny. Powtórnie zerknšł przez okno i po chwi-li wahania wyjrzał na korytarz. Uniósł głowę i niczym pies my-liwski wcišgał w nozdrza powietrze. Badanie widocznie napro-wadziło strażaka na jaki lad, gdyż poderwał się nagle i pędemzbiegł po schodach na parter. Przez wychodzšce na ulicę oknazobaczył, że naprzeciwko dym wali tak, jak z komina pobliskiejosiedlowej kotłowni, zanim zlikwidowano jš kilka lat temu,podłšczajšc zasoby do miejskiej sieci ciepłowniczej. Jankowskiprzytomnie obrócił się na pięcie i chwycił ganicę. Kilkanaciesekund póniej władował rozprężonš zawartoć stalowej butlido wielkiej dziupli, która powstała u nasady drzewa. Zadowolo-ny, z poczuciem dobrze wykonanego zadania, powrócił do dy-żurki na piętrze i wtedy dobry nastrój uleciał z sykiem - zupeł-nie jak przed minutš piana z ganicy.- Jasny gwint!Szafa była otwarta na ocież, pokazujšc puste półki i nagi wie-szak. Cywilne ubranie, w którym Jankowski przyszedł do pracy,zniknęło. Dżinsy, flanelowa koszula i skórzana, bršzowa kurtka.Zdumiony strażak rozejrzał się wokół, w iluzorycznej nadziei, żemoże to nieprawda, że dzisiaj złożył ubranie gdzie indziej, aletak nie było. Za to na podłodze leżał barwny ciuch, zmięty, po-rzucony byle jak. Mężczyzna podniósł go i przyjrzał się uważnie.Damska kiecka? Nie. Raczej sutanna. Chociaż, też nie. Nie matakich kolorowych sutann...W tym momencie huknęło po raz drugi. Jankowski nie mógłtego widzieć, ale ofiarš znów padło to samo drzewo, pomimo żecztery metry dalej rósł bliniaczy kasztanowiec, spleciony z pe-chowcem kilkoma konarami. Dym wyskoczył z dziupli, niczymz fajki Popeye'a, wielbiciela szpinaku, lecz zaraz przygasł, roz-mył się, stłumiony tkwišcš w dziupli ganiczš pianš.Bezdomny pod Mostem Zamkowym szczelniej nakrył głowępołš kraciastej marynarki. nił dalej.Strażak Tadeusz Jankowski tym razem nie zamierzał się przej-mować. Zrozumiał, że to nie piorun, lecz jaka cholerna petarda,za pomocš której zwykły czub usiłuje wysadzić w powietrzedrzewo, dodatkowo zabawiajšc się kradzieżš mienia.Już nie był zadowolony. Wręcz przeciwnie. Wciekłoć paliłamu twarz. Został okpiony, wystrychnięty na dudka, w dodatku nicnie mógł na to poradzić. Zdarzenie musiał zachować w tajemni-cy, ponieważ w myl regulaminu nie miał prawa opuszczać dy-żurki. Postępku tego nie tłumaczył nawet szczytny cel, jakim by-ło ugaszenie płonšcego drzewa. Od tego jest obsada strażackichwozów, pišca (w gotowoci) w sšsiednim budynku. Zgodniez regulaminem, Jankowski winien tkwić przed konsolš, choćbygrzmiało i waliło się. Choćby palił się wiat, a nawet zwłaszczawtedy. Jak mawiał ogniomistrz Malej:,.Kapitan dalekomorskiegostatku jest w zdecydowanie lepszej sytuacji od strażaka na dyżu-rze. Gdy okręt tonie, spuszcza się szalupy, pasażerowie i załogaewakuujš się. Kapitan, co prawda, schodzi ostatni - ale schodzi".Regulamin Zawodowej Straży Pożarnej w ogóle nie przewidywałopuszczenia posterunku przy telefonie 998".Uderzenie drugiego pioruna wypłoszyło czarnego kota z wy-kuszu Bramy Młyńskiej, gdzie wczeniej znalazł schronienie.Zdezorientowany zwierzak zmylił kierunek i - zamiast uciekaćgdzie pieprz ronie - podšżał w stronę kasztanowca, nie baczšc,iż spod konarów wyłania się złowrogo przygarbiona męska syl-wetka. W jaki sposób przypominała wczeniejszy cień, przemy-kajšcy mostem ku remizie, lecz poruszała się z większš pewno-ciš siebie.Zwłoki kocura znalazł nad ranem pomocnik piekarza, wraca-jšcy do domu z nocnej zmiany. Młodzieniec nie należał do wraż-liwych, ale na widok zmiażdżonej czaszki, z wypływajšcšz oczodołu krwawš wydzielinš, odwrócił się z niesmakiem i po-piesznie podšżył swojš drogš.Wstępnie dziękuję za uwagę.Jak się rzekło, ZACZYNAMY!CZĘĆ PIERWSZA:DWAJ PANOWIESTAMTĽDSOBOTA. Herbaciarnia w Spichlerzu Richtera.Goć siedział w kšcie baru, na ostatnim w rzędzie wysokimstołku. Miał na sobie wytarte niebieskie dżinsy i flanelowš ko-szule koloru dojrzałej wini. Skórzanš kurtkę przewiesił przezoparcie fotela.Co pewien czas zerkał na zastygłš w posšg kobietę za kontua-rem, wpatrzonš niewidzšcymi oczami gdzie w dal; kiedy na nišzerkał, na jego przystojnej, choć niemłodej już twarzy pojawiałsię słaby umiech. Trwało to tylko moment, bo mężczyzna zarazpowracał spojrzeniem do szklanki, do której z wielkiego kieli-cha dolewał porcję wina, a potem z butelki takš samš iloć po-marańczowego płynu. Powolnym haustem, bez oddechu, wy-pijał powstałš mieszankę, by po jakim czasie powtórzyć całšceremonię od poczštku. Wino było wytrawne, czerwone. Na bu-telce z gazowanym napojem żółcił się napis Mirinda".Nie liczšc tych dwojga, w lokalu było pusto, ale nie wyglšda-ło na to, żeby brak klientów był odpowiedzialny za melancholięstojšcej za barem kobiety, wcišż nieruchomej i smutnej.Z kantorka szefa, dzierżawcy lokalu, dobiegała muzyka Wagne-ra. Szef nie cierpiał Wagnera. Dlatego słuchał go zawsze, ilekroćsiadał do deklaracji rozliczeniowych z Urzędem Skarbowym.- Dlaczego pani jest smutna? - zapytał mężczyzna.- Proszę? - Kobieta zwróciła ku niemu pięknš twarz. Byłabardzo młoda, zapewne niewiele po dwudziestce. Czarne włosy,spięte z tyłu w kok, lniły w blasku palšcych się wieczek, wsku-tek czego wyglšdały, jakby były mokre.- Pytam, dlaczego pani jest smutna?- Nie jestem smutna. Ja tylko tak wyglšdam. Zawsze tak wy-glšdam.- Tak poważnie?-Włanie.- Doskonale - skwitował mężczyzna, nie precyzujšc, czy wy-raża tym słowem zadowolenie co do samopoczucia swej rozmów-czyni, czy też może raczej pochwala fakt jej dostojnego wyglšdu.Trzasnęły drzwi i do herbaciarni weszło dwóch młodzieńców,głonych, wyranie czym rozbawionych. Zamilkli na chwilę,rozglšdajšc się po niewielkim pomieszczeniu.- Dwa żywce! - zawołał jeden z nich. Usiedli przy stoliku.- Piwa nie prowadzimy. To jest herbaciarnia - rzekła barmanka.- A ten? Co pije? - Młodzieniec bezceremonialnie wskazał namężczyznę we flanelowej koszuli.- Podajemy wino - odpowiedziała dziewczyna. - Wyłšczniew kieliszkach - zaznaczyła.- Może być. Trzy razy.Ożywione nagle ciało barmanki wykonało rutynowy taniecwokół butelek i kieliszków, i za moment szła już ku przybyszom,z trzema lampkami wina na srebrnej tacy.- Jedna dla ciebie - rzekł do niej chłopak w trykotowej ko-szulce, opinajšcej umięniony tors.- Dziękuję. Nie piję wina.Dziewczyna odsunęła się, zabierajšc pustš tacę. Zdšżyła wrócićna swoje miejsce za barem, nim chłopak, przygniatany drwišcymspojrzeniem swego towarzysza, zdołał zdobyć się na odpowied:- Szkoda! - krzyknšł. - Łatwiej byłoby cię przelecieć!Oparł się plecami o krzesło, wyranie z siebie zadowolony.Jego kolega zamiał się z demonstracyjnš aprobatš. Obaj chwy-cili za kieliszki. Pili, jakby rzeczywicie było w nich piwo.Obserwowali się przy tym wzajemnie, może wyczekujšc, którywytrzyma dłużej.- Nie powinnicie panowie w ten sposób zwracać się do kobie-ty - odezwał się nieoczekiwanie siedzšcy przy barze mężczyzna.Młodzieńcy odstawili opróżnione do połowy kieliszki. Patrzy-li sobie w oczy.- Maciusiu, mówiłe co? - zapytał ten o wyglšdzie kulturysty.- Nie, nic, Areczku. To, zdaje się, ty mówiłe...- Ja? Nic podobnego. Milczałem jak grób._ No to kto...? - Obaj, jak na komendę, spojrzeli w stronę baru.- A może ty co mówiłe, dziadek?- Zgadza się - potwierdził mężczyzna, akceptujšc widać faktpokoleniowego przekwalifikowania, choć wyglšdał najwyżej naczterdzieci lat. - Zwracałem panom uwagę na nieuprzejme sło-wa. Jak sšdzę, zostały wypowiedziane przez pomyłkę, zapewnewskutek niefortunnego przejęzyczenia. Tak to już bywa, że czło-wiek czasami się gubi, plecie jakie bzdury, a gdy potem nagleuzmysłowi sobie, w jak grubiański sposób się zachował lub, cogorsza, jakiego zrobił z siebie idiotę, wtedy jest mu przykro, prag-nie przeprosić, ale jest za póno. Zatem zdecydowałem się na in-terwencję, aby zaoszczędzić panom wstydu i wyrzutów sumie-nia. Możecie przeprosić już teraz.Młodzieńcy wyglšdali, jakby nie bardzo wierzyli, że to, cosłyszš, dzieje się naprawdę.- Wiesz co, dziadek? - odezwał się w końcu kulturysta Arek.- Zmieniłem zdanie co do tej panienki. Dzisiaj przelecę ciebie... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl
  • Podstrony