9 Harry Harrison - Zlote lata Stalowego Szczura, Książki, Harry Harrison Stalowy szczur

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

HARRY HARRISON

 

 

Złote Lata Stalowego Szczura

 

Przełożyli:

Radosław Kot

Jarosław Kotarski

 

Wstęp

Cudowną rzeczą było dorastanie w świecie barwnych czasopism. Choć poziom miewały różny, zawsze ich treścią były fantastyczne przygody i opisy cudownych maszyn. No i, naturalnie, miały wściekle kolorowe okładki. Wiele z licznych kategorii tematycznych, w jakich się ukazywały w latach trzydziestych, przetrwało po dziś dzień, jeśli nie w postaci magazynów, to książek. Nadal cieszą się popularnością romanse, westerny i kryminały. Na dobre zniknęły takie tematy jak walki lotnicze czy słynne bitwy, znane z historii. Zostało też zapomnianych wielu bohaterów. Kto dziś pamięta na przykład o Operatorze Nr 5 czy Cash Gormanie, G8 i jego Bitewnych Asach czy Pająku.

Choć liczba czasopism science fiction spadła z sześćdziesięciu do trzech-czterech w miesiącu, nigdy nie zdarzyło się, by na rynku nie było żadnego. Magazyny s-f nadal publikują więcej opowiadań niż jakiekolwiek periodyki poświęcone innej tematyce.

W wieku siedmiu czy ośmiu lat nie zauważałem specjalnych różnic w tej konkretnej dziedzinie literatury i poza westernami i romansami (a zwłaszcza szczególnie niestrawną hybrydą Rangeland Romances) czytałem praktycznie wszystko. Coraz większą jednak uwagą darzyłem fantastykę naukową, aż doszło do tego, że czytałem wszystko, co wydawano. Była to ciekawa i wciągająca lektura, i tylko to się dla mnie liczyło. Nie będąc krytykiem, nie zauważałem banalności stylu czy powtarzających się schematów. Zainteresowanie i podniecenie, zarówno emocjonalne jak i intelektualne, były głównymi atrakcjami s-f. Nadal zresztą tak jest - gdzie poza fantastyką maszyna może być bohaterem? To była dobra literatura i nadal nią jest, a kiedy rzecz jest zręcznie napisana, nie ma nic lepszego do czytania na świecie.

Uczyłem się pisarstwa na opowiadaniach, a nie jest to łatwa sztuka, gdyż utwór musi być zwarty i mieć swoją umowną dramaturgię: początek powinien zainteresować czytelnika, rozwinięcie go wciągnąć, a zakończenie zaskoczyć. Nie tylko zresztą zaskoczyć, ale też skłonić do . uśmiechu, przynieść ulgę lub co najmniej stać w ostrym kontraście z oczekiwaniami. („Specjalistą" od takich zakończeń był O'Henry, co najlepiej widać na przykładzie jego opowiadania „Dom Magii", w którym biedne małżeństwo wymienia się prezentami: on sprzedaje zegarek, by kupić jej komplet grzebieni i szczotek do pielęgnacji pięknych włosów, ona zaś obcina i sprzedaje włosy, by kupić mu łańcuszek do zegarka...)

Początek musi być na tyle interesujący, żeby czytelnik nabrał ochoty do dalszej lektury. W złotych czasach magazynów nazywano to „narracyjnym haczykiem". Trzeba było napisać coś, co skłoniłoby wydawcę do przeczytania drugiej strony. Pierwsza strona (pisana naturalnie z podwójnym marginesem) w lewym górnym rogu zawierała nazwisko i adres autora, a w prawym górnym liczbę słów. Tytuł był dopiero w połowie strony, by w razie przyjęcia tekstu do druku można było ponad nim wpisać rozmaite techniczne uwagi. Kolejną linijkę zajmował wyraz „autorstwa", a jeszcze następną nazwisko lub pseudonim, pod którym opowiadanie miało być publikowane. Na samą treść zostawało więc około ośmiu wierszy. Ponieważ wydawcy zasypywani byli, dzień po dniu, niesamowitymi ilościami niewyobrażalnego wręcz grafomaństwa, tekst, który zainteresował ich na tyle, by przeczytać drugą stronę, najczęściej zostawał kupiony. Znaczyło to, że „narracyjny haczyk" okazał się właściwą przynętą.

Kiedyś specjalizowałem się w pisaniu takich właśnie „haczyków", a raz sam dałem się na niego złapać - spodobał mi się tak bardzo, że napisałem opowiadanie, aby dowiedzieć się, co będzie dalej. „Haczyk" brzmiał następująco:

- „Jamesie Bolivar di Griz, aresztuję cię pod zarzutem...

Poczekałem, aż dojdzie do właściwego miejsca i wdusiłem guzik, który zdetonował umieszczony w suficie ładunek czarnego prochu. Pod wpływem eksplozji dźwigar wygiął się i trzytonowy sejf zleciał robotowi prosto na łeb, demontując go nader malowniczo. Gdy chmura tynku opadła, dostrzegłem, że spod sejfu wystaje pogruchotana ręka, a jej palec oskarżycielsko wskazuje na mnie, głos zaś, choć nieco przytłumiony, ciągnął:..."

Opowiadanie miało tytuł „Stalowy Szczur" i później przekształciło się w powieść o tym samym tytule, a jeszcze później w cały ich cykl. Przyznaję zresztą, że pisanie „haczyków narracyjnych" okazało się całkiem zyskownym przedsięwzięciem.

Każdy autor piszący s-f nieraz był pytany, skąd bierze takie zwariowane pomysły. Otóż znam jednego, który niezmiennie powtarza, że kupuje je od faceta mieszkającego w Reading w Pensylwanii. Znam też innego, mającego specjalną półkę z książkami, które uważa za oryginalne. Gdy potrzebuje inspiracji, sięga do nich, przegląda, i wymyśla akcję „pożyczając" któryś z przeczytanych pomysłów.

Sprzedanie opowiadania jest zawsze przyjemnością, a jeśli ilustracja do niego stanowi okładkę czasopisma, to przyjemność jest podwójna. Fred Pohl, edytor „Galaxy", miał wydawcę, który nie mógł się oprzeć żadnej korzystnej propozycji. Ponieważ Fred przeważnie pracował w domu, wydawca ten miał do czynienia ze wszystkimi interesantami, w tym także z rozmaitej maści początkującymi plastykami, którzy chcieliby zadebiutować na okładce jego magazynu. Jeśli ich prace były tanie i nie należały do kategorii „zdecydowanie do odrzucenia", kupował je na pniu i zostawiał w biurze, by Fred mógł je obejrzeć przy kolejnej wizycie. Pohla doprowadzało to nieodmiennie do szału, ale na współpracownika nie było siły ani sposobu. Nic więc dziwnego, że w krótkim czasie biuro przypominało wystawę bohomazów i innej radosnej kiczowatej twórczości, z prostego powodu: złych rysowników jest znacznie więcej niż grafomanów. Z tych arcydzieł pędzla na okładki nadawały się bardzo nieliczne, toteż nic dziwnego, że gdy będąc tam przypadkiem nie potrafiłem oderwać wzroku od jednego z nich, Fred natychmiast wręczył mi fotokopię i nakłonił do napisania opowiadania do tegoż gniotą. Podobnie zresztą postępował z innymi autorami. Przyznaję, że dopasowanie akcji do występujących na rysunku elementów było sporym wyzwaniem, ale parokrotnie mi się to udało. Jak widać, dla sławy i pieniędzy człowiek robi wiele zwariowanych rzeczy.

Zdarzało się czasami, iż wydawca zamawiał opowiadanie, co obecnie jest znacznie częstszą praktyką. Jednym z pierwszych był Isaac Asimov, kompletujący zbiorek o alternatywach rozwoju świata dzięki rozmaitym postępom w naukach biologicznych. Innym Bob Silverberg z antologią o podobnym temacie, w której znalazło się i moje opowiadanie „Nowy wspaniały świat" zawarte w niniejszym zbiorze.

Gdy zmarł znany i ceniony edytor John W. Campbell,

złożyłem zbiór oryginalnych opowiadań napisanych specjalnie na jego cześć i będący czymś w rodzaju ostatniego hołdu oddanego jego pamięci przez stale z nim współpracujących autorów. Tak się przypadkiem złożyło, iż był to zbiór kończący rozmaite cykle: Poul Andersen napisał wówczas ostatnie opowiadanie o gwiezdnym kupcu Van Rijnie, a Clifford Simak - ostatnie z cyklu „Miasto". Ja zaś, kierując się tą samą zasadą, włączyłem do antologii „Pancernik w rezerwie", w którym po raz ostatni pojawili się bohaterowie trylogii „Planeta śmierci".

Niektóre z moich opowiadań wchodzących w skład „Złotych lat Stalowego Szczura" mają historie dłuższe niż ich objętość. Pomysł na „Ulice Aszkelonu" nosiłem w sobie przez ładnych parę lat, a samego opowiadania nie pisałem z prozaicznej przyczyny: wiedziałem, że żaden wydawca nie odważy się go opublikować w owych latach ciemnoty, zakłamania i autocenzury. Dopiero gdy Judy Merril zdecydowała się wydać antologię tekstów łamiących rozmaite tabu, napisałem je i nawet dostałem za nie honorarium. Antologia miała tytuł bodajże „Thin Edge" („Cienkie ostrze") i nigdy nie została wydana z powodów czysto technicznych, których teraz nikt już nie pamięta. Z pewnym trudem odzyskałem prawa do tego opowiadania i kolejno wysyłałem je do wszystkich magazynów w Stanach. W każdym z nich zostało odrzucone. Ponieważ w Anglii, w odróżnieniu od USA, przyznaje się oficjalnie, że ateiści istnieją i co więcej, nie żywią się krwią dziewic i noworodków, a co już zupełnie nie do pomyślenia, paru z nich zasiada nawet w Parlamencie, postanowiłem spróbować. Gdy wysłałem je do „New Worlds" („Nowe Światy"), ukazało się bez problemów. Potem znalazło się w antologii kompletowanej przez Briana Aldissa, a dopiero po wielu latach przekroczyło ocean i pojawiło się na amerykańskim rynku. Ostatnio nawet w antologii s-f dla nastolatków.

Pisanie opowiadań to dobry trening dla każdego autora, miedzy innymi uczy bowiem ekonomii języka; liczy się tu każde słowo i musi być albo istotne, albo wymowne. Najlepsi pod tym względem są według mnie Brian Aldiss, Thomas M. Disch i Robert Sheckley - ich utwory są krótkie, treściwe i wciągające. Szkoda, że niewielu jest podobnych autorów - zbyt dużo opowiadań, które czytałem, było i jest złych lub nudnych. A znam ich niemało. Podobnie bowiem jak wielu innych, działających na polu s-f w jego początkowym stadium, podejmowałem mnóstwo zajęć: wydawałem magazyny, układałem sam lub współ-edytowałem ponad pięćdziesiąt antologii, nawet ilustrowałem książki i czasopisma. Nieskromnie sądzę, iż sporo się dzięki temu nauczyłem i że moje opowiadania na tym skorzystały.

Jedną z rzeczy, których nauczyłem się na pewno jest to, że zbyt wiele opowiadań ma niedobry początek. Jako edytor zawsze zwracałem autorom uwagę na słabe strony ich prac, naturalnie przed ich opublikowaniem, a oni przyjmowali moje wskazówki ze zrozumieniem i poprawiali błędy. Raz tylko zdarzyło mi się mieć do czynienia z autorem, który odmówił wniesienia poprawek i zabrał tekst. Ponieważ są to dawne czasy, nie ma sensu wymienianie nazwisk czy tytułów. Inny regularnie zaczynał akcję na trzeciej stronie i po dyskusji zgadzał się (też regularnie) wyrzucić pierwsze dwie. Jeszcze inny napisał doskonałe opowiadanie, które wydrukowałem, gdy przyznał mi rację, że pierwsze dwadzieścia stron nie ma nic wspólnego z akcją i wystarczy je zastąpić jednym zdaniem. Czytając uważnie opowiadania można się nauczyć jak je pisać, ale dokonując ich wyboru uczy się człowiek znacznie więcej i szybciej.

Przez dziewięć lat z Brianem Aldissem wydawaliśmy antologię „The Year's Best Science-Fiction" (Najlepsze s-f w roku). Ja czytałem wszystkie czasopisma amerykańskie, Brian angielskie, a wspólnie przeglądaliśmy publikacje o innej tematyce, w których czasem trafiały się opowiadania s-f, jak na przykład „Playboy". Było to rzeczywiście kształcące zajęcie i to do tego stopnia, że mniej więcej po pięciu latach miałem dość czytania czegokolwiek. Bruce McAllister przekopywał się więc jako pierwszy przez magazyny, na które nie byłem w stanie patrzeć bez obrzydzenia. Spisywał się zresztą doskonale - średnio jedno opowiadanie na trzy, które uzyskiwały jego aprobatę, kwalifikowałem do antologii. Brian był twardszym zawodnikiem: do końca osobiście penetrował te pokłady grafomaństwa.

Zbiorek ten jest niejako przeglądem mojego życia. Lata niewolnictwa w charakterze artysty komiksowego oddaje całkiem wiernie „Autoportret". Krótko po zakończeniu II Wojny spotkałem członka Komunistycznej Partii Indii, który był przekonany, że gdybym zajął się eksportem prezerwatyw do jego ojczyzny, to nie dość, że zbiłbym majątek, ale jeszcze stał się zbawcą tego kraju. Prezerwatywami się, jak widać, nie zająłem, ale zwróciło to moją uwagę na problemy przeludnienia i potrzebę kontroli urodzeń. Wiele lat później po rozmaitych poszukiwaniach napisałem „Przestrzeni! Przestrzeni!", w której ustosunkowałem się jednoznacznie do tego tematu. Opowiadanie „Współmieszkańcy" jest efektem przerobienia powieści na scenariusz filmowy.

Ze wspólnych zainteresowań z antropologiem Leonem E. Stoverem powstała całkiem realistyczna teoria wyjaśniająca dlaczego zbudowano Stonehenge, która stała się podstawą powieści „Stonehenge: Where Atllantis Died" (Stonehenge: Gdzie umarła Atlantyda), a przy tej okazji niejako wpadł mi do głowy pomysł wykorzystany w „Tajemnicy Stonehenge".

Przyznaję uczciwie, że zadowolony jestem z tych opowiadań. Sprawdziłem je dokładnie przed złożeniem niniejszego zbioru i usunąłem błędy, które nagromadziły się w niektórych w miarę upływu lat. Ze sporym i niezbyt miłym zaskoczeniem odkryłem przy tej okazji, iż jakiś nie znany mi (na swoje szczęście) redaktor zmienił bez mojej wiedzy i zgody nazwisko głównego bohatera „Ulic Aszkelonu" i zmasakrował dyskusje religijne, nader w tym tekście istotne. Ostrzegam też przy tej okazji, że jeśli kiedykolwiek odkryję kto to zrobił, to bez względu na płeć osobnik ów ciężko pożałuje swego postępku.

Powtarzam: jestem z tych opowiadań zadowolony - są czasami zabawne, czasami dydaktyczne, ale w moim przekonaniu nie są nudne. Miło mi się je pisało i mam nadzieję, że ich lektura sprawi również przyjemność Czytelnikom.

Dublin, Irlandia              Harry Harrison

Ulice Aszkelonu

(The Streets of Ashkelon)

Ponad wieczną osłoną chmur Świata Weskera dał się słyszeć narastający, przytłumiony łoskot. Handlarz Garth zatrzymał się raptownie, pozwalając butom zagłębić się w błotnistej mazi, i przyłożył dłoń do ucha. Zniekształcony przez gęstą atmosferę grzmot był coraz głośniejszy.

-  To brzmi podobnie jak hałas czyniony przez twój podniebny statek - powiedział Itin przetrawiając powoli skrawki informacji, by z zachowaniem wszelkich zasad tutejszej logiki przeanalizować dokładnie każdy z osobna. - Ale przecież  twój  statek  stoi wciąż tam,  gdzie wylądowałeś, i chociaż w tej chwili go nie widzimy, musi tam stać, jesteś bowiem jedyną osobą, która potrafi go obsługiwać. Nawet gdyby ktoś jeszcze to umiał, słyszelibyśmy najpierw odgłosy jego startu. Ponieważ tak nie było, a ten  hałas jest niewątpliwie wydawany przez pojazd kosmiczny, zatem musi to być...

-  ...jakiś inny statek - uciął Garth, zbyt zajęty własnymi myślami, by cierpliwie czekać, aż Itin dobrnie do

końca łańcucha logicznego. Z całą pewnością był to jakiś inny gość z przestrzeni, kierujący się, podobnie jak on przedtem, na sygnał radaru S.S. Pojawienie się kogoś takiego było tylko kwestią czasu. Nowo przybyły niewątpliwie szybko dojrzy na ekranach statek handlarza i postara się wylądować jak najbliżej.

- Lepiej się pospiesz, Itin - stwierdził Garth. - Najszybciej dotrzesz do wioski wodą. Powiedz wszystkim, by schowali się w bagnie, byle dalej od stałego lądu. Urządzenia tego statku wytwarzają podczas lądowania tak wysoką temperaturę, że każdy, kto znajdzie się w miejscu przyziemienia, zostanie dosłownie ugotowany.

Była to groźba, którą niewielki, ziemnowodny mieszkaniec Świata Weskera zrozumiał od razu. Zanim jeszcze Garth skończył mówić, Itin zwinął żebrowane uszy niczym nietoperz skrzydła i bez szmeru dał nurka do pobliskiego kanału. Garth ruszył dalej przez hamującą kroki maź, docierając do skraju wioski w chwili, gdy łoskot przeszedł w ogłuszający ryk, a statek kosmiczny wyłonił się spośród nisko zalegających chmur. Przesłoniwszy oczy dłonią, by nie dać się oślepić długiemu językowi tryskającego z dysz ognia, przyglądał się z mieszanymi uczuciami szaro-czarnej sylwetce pojazdu.

Po spędzeniu na Świecie Weskera prawie całego standardowego roku, brak towarzystwa innych ludzi zaczynał poważnie mu doskwierać. Niemniej, podczas gdy odziedziczony po małpich przodkach instynkt stadny domagał się swoich praw, umysł kupca liczył pilnie słupki i dodawał zyski. Ten statek też mógł należeć do jakiegoś handlarza, co oznaczałoby koniec monopolu na handel z tą planetą. Z drugiej jednak strony, równie dobrze mógł to być ktokolwiek inny. Pomyślawszy to, Garth schronił się pod gigantyczną paprocią i poluzował tkwiącą w kaburze broń. Statek osuszył na wiór co najmniej ze sto jardów kwadratowych moczarów, aż w końcu silniki umilkły, a stopy wsporników zagłębiły się z trzaskiem w popękany grunt. Metal poskrzypywał jeszcze, osiadając w miejscu, gdy chmura dymu powoli rozpływała się w wilgotnym powietrzu.

- Garth... ty szantażysto, szczekający po tutejszemu... gdzie jesteś? - zagrzmiał głośnik statku. Sylwetka pojazdu wyglądała tylko nieco znajomo, ale brzmienie głosu nie pozostawiało żadnych wątpliwości. Garth uśmiechnął się krzywo wychodząc na otwartą przestrzeń i zagwizdał na palcach. Kierunkowy mikrofon na stateczniku obrócił się w jego stronę.

-  Co ty tu robisz, Singh? - krzyknął do mikrofonu. - Zamiast znaleźć własną planetę, wolisz okradać innych z uczciwych zysków? Taki z ciebie podstępny krętacz?

- Uczciwych! - ryknął wzmocniony głos. - I kto to mówi? Człowiek, który poznał więcej więzień niż burdeli, a tych ostatnich, słowo daję, jest niemało. Przykro mi, kompanie z dzieciństwa, ale nie możesz liczyć na moją pomoc w obrabianiu tej morowej dziury. Mam na oku inny, o wiele mniej śmierdzący świat, gdzie zbiję fortunę. Zatrzymałem się tu tylko na chwilę, bo trafiła się okazja, by zarobić uczciwie kilka kredytów. Jestem tu za taksówkę. Przywiozłem ci towarzystwo, idealne wręcz dla ciebie. Facet nijak nie jest związany z twoim fachem, ale może ci się przydać. Wyszedłbym sam, aby cię przywitać, gdyby nie te testy i szczepienia. Wypuszczam pasażera przez śluzę i mam nadzieję, że pomożesz mu z bagażem.

Przynajmniej nie będzie tu drugiego kupca, to jedno dobre. Ale jaki to niby pasażer zechciał odbyć podróż w jedną stronę na tak zacofaną planetę? Co takiego kryło się w pełnym rozbawienia głosie Singha? Garth obszedł statek, by znaleźć się naprzeciw rampy, i spojrzał na przybysza, który gramolił się przez luk towarowy, z trudem taszcząc wielką pakę. Ten obrócił się, ukazując coś jakby białą psią obrożę, oznaczającą duchownego. Powód wszelkich chichotów Singha z miejsca stał się oczywisty.

-  Co pan tu robi? - spytał szorstko Garth pomimo starań, by nadać głosowi jak najłagodniejsze brzmienie. Jeśli nawet tamten to zauważył,  to zignorował formę powitania, uśmiechał się bowiem nadal i schodząc po rampie wyciągnął dłoń.

-  Jestem ojciec Marek - powiedział. - Z Misyjnego Towarzystwa Braci. Miło mi spotkać...

-  Pytałem, po co pan tu przybył. - Garth panował już nad sobą, a jego głos był cichy i wręcz lodowaty. Wiedział, co trzeba zrobić, i to jak najszybciej, jeśli miała istnieć jeszcze jakaś szansa.

-  To chyba oczywiste - powiedział ojciec Marek, wciąż pełen dobrego samopoczucia. - Nasze stowarzyszenie misyjne jako pierwsze wysyła duchownych emisariuszy na obce światy. Miałem to szczęście...

-  Zabieraj pan tę walizkę i wracaj zaraz na statek. Nie jesteś tu potrzebny, nikt cię nie zapraszał. Będziesz tu tylko ciężarem dla wszystkich, żaden tubylec nie będzie nawet chciał z tobą gadać.

-  Nie wiem, kim pan jest, sir, ani czemu pan kłamie - powiedział ksiądz, wciąż spokojny, ale już bez uśmiechu. - Zapoznałem się dobrze z prawem galaktycznym, podobnie jak i z historią tej planety. Nie ma tu żadnych chorób ani niebezpiecznych zwierząt. Jest to planeta otwarta, a dopóki Inspekcja Kosmiczna nie zmieni jej statusu, mam takie samo prawo przebywać na jej powierzchni, jak pan.

Facet miał rację, rzecz jasna, ale Garth nie mógł otwarcie tego przyznać. Blefował, mając nadzieję, że ksiądz nie zna dobrze swoich praw, ale niestety. Znał. Pozostał tylko jeden sposób, by go zawrócić, póki jeszcze można to zrobić.

-  Wracaj na statek! - krzyknął, nie skrywając złości. Płynnym ruchem wyciągnął broń i z odległości kilku cali wymierzył czarną lufę w żołądek księdza, który zbladł, ale się nie ruszył.

-  Co ty wyrabiasz, Garth?! - krzyknął przez głośnik przerażony Singh. - Ten facet zapłacił pełną taksę za przejazd i nie masz prawa wyrzucać go z planety.

-  Mam prawo - powiedział Garth, mierząc dla odmiany między oczy kapłana. - Daję mu trzydzieści sekund na zawrócenie, potem pociągnę za spust.

-  Cóż, wygląda na to, że albo oszalałeś, albo zebrało ci się na żarty. Jeśli to dowcip, to w złym stylu. I nieudany. W te klocki ja jestem lepszy.

Umieszczona w boku statku wieżyczka z czterema działkami obróciła się z postękiwaniem i wycelowała lufy w Gartha.

-  A teraz odłóż pukawkę i pomóż ojcu Markowi przenieść bagaż - rokazał Singh, jakby lekko rozbawiony. - Chciałbym ci pomóc, przyjacielu, ale nie mogę. Mam wrażenie, że jednak należy dać ci szansę zamienienia paru słów z ojcem. Wiesz, ostatecznie poznałem go trochę w drodze z Ziemi.

Garth wcisnął broń do kabury. Czuł, że przegrał. Ojciec Marek uśmiechnął się triumfująco i wyciągnął z kieszeni Biblię.

-  Mój synu...

-  Nie jestem twoim synem - wykrztusił Garth, wciąż przeżywając gorycz porażki. Zamierzył się w gniewie pięścią, ale ostatecznie uderzył intruza otwartą dłonią. Starczyło, by ksiądz upadł na ziemię, a białe kartki książki splamiło błoto.

Itin i inni tubylcy obserwowali to wszystko beznamiętnie. Garth nie zamierzał niczego im wyjaśniać. Ruszył w kierunku swojego domu, ale kiedy odwrócił się, ujrzał, że nadal stoją bez ruchu.

- Przybył jeszcze jeden człowiek - powiedział. - Trzeba mu pomóc wyładować jego bagaże. Jeśli nie będzie miał ich gdzie schować, możecie wpakować je do dużego magazynu, aż znajdzie sobie jakieś miejsce.

Spojrzał jeszcze, jak rozkołysanym krokiem podążają w kierunku statku, a potem wszedł do siebie i z niejaką satysfakcją trzasnął drzwiami tak mocno, aż pękła jedna z szyb. Istotną ulgę przyniosło mu otwarcie jednej z zaledwie kilku pozostałych jeszcze butelek irlandzkiej whisky, którą trzymał na specjalne okazje. Cóż, ta okazja była wystarczająco szczególna, chociaż nie taka, jakiej Garth by pragnął. Alkohol był dobry, wypalił nieco paskudny smak, który czuł w ustach. Gdyby mu się udało, sukces okupiłby wszystko. Ale przegrał, robiąc z siebie dupka. Singh odpalił silniki bez jakichkolwiek pożegnań. Trudno było powiedzieć, co sobie o tym pomyślał, ale na pewno po powrocie chlapnie coś niestworzonego w klubie cechu. Nic, tym będzie się martwić, gdy zajrzy tam następnym razem. Teraz trzeba ułożyć jakoś sprawy z tym misjonarzem. Wyjrzawszy przez okno zobaczył, jak tamten w strugach deszczu walczy z namiotem, cała zaś ludność wioski stoi w szeregu i przygląda się. Oczywiście, nikt nie zaproponował pomocy.

Do czasu, gdy namiot już stanął, a wszystkie paczki i pudełka znalazły się w środku, deszcz przestał padać, a poziom napoju w butelce znacznie się obniżył. Garth czuł się o wiele lepiej przygotowany do stawienia czoła nieproszonemu gościowi. W gruncie rzeczy pragnął nawet z nim porozmawiać, zapominając na chwilę o interesach. Ostatecznie, cały rok bez ludzkiego towarzystwa... W takiej sytuacji każdy kompan mógł być mile widziany. Czy przyjmiesz zaproszenie na obiad? John Garth, napisał na odwrocie starej faktury. A może za bardzo go przestraszył i duchowny nie zechce przyjść? Nie, tak się nie zawiera znajomości. Wygrzebał spod pryczy pudełko dość duże, by pomieściło pistolet. Itin czekał oczywiście za drzwiami, jako że akurat teraz wypadała jego kolej jako dyżurnego Zbieracza Wiedzy. Garth dał mu pudło i kartkę.

-  Zaniesiesz to do tego nowego człowieka - powiedział.

-  Czy ten nowy człowiek nazywa się Nowy Człowiek? - spytał Itin.

-  Nie! - warknął Garth. - Nazywa się Marek. Ale proszę cię tylko, byś mu to oddał, a nie żebyś wdawał się z nim w pogawędki.

-  Nie prosisz mnie, bym z nim rozmawiał - powiedział wolno Itin. - Ale on może o to poprosić. A inni spytają.0 jego imię, i gdybym go nie znał... - dalszy ciąg zginął w huku zatrzaskiwanych drzwi. Jak zwykle, gdy Garth tracił zimną krew i zapominał o dosłownym traktowaniu wszystkiego przez tubylców,  tubylcy wygrywali rundę. Trzaśniecie drzwiami było półśrodkiem, przy następnym spotkaniu bowiem, wszystko jedno, czy za dzień, za tydzień czy za miesiąc, Itin gotów był wznowić monolog dokładnie w tym samym miejscu, w którym przerwał. Garth zaklął pod nosem i dolał wody do dwóch ostatnich opakowań najlepszego w smaku koncentratu.

-  Wejść - powiedział, usłyszawszy ciche pukanie do drzwi. Ksiądz pojawił się w progu z pudełkiem.

-  Zwracam i dziękuję, panie Garth. Doceniam pański gest.  Nie mam pojęcia,  co  spowodowało  ten żałosny incydent na lądowisku, ale chyba najlepiej będzie o tym zapomnieć, jeśli mamy razem mieszkać na tej planecie przez jakiś czas.

-  Drinka? - spytał Garth, biorąc pudełko i wskazując na stojącą na stole butelkę. Nalał do pełna dwie szklaneczki I wręczył jedną księdzu. - Też tak myślę, ale jestem jeszcze chyba winien parę wyjaśnień. - Spojrzał ponuro na szkło,

potem uniósł naczynie w kierunku kapłana. - Wszechświat jest duży i powinniśmy umieć jak najlepiej się w nim znaleźć. Za Rozum!

-  Bóg z tobą - powiedział ojciec Marek i również uniósł szklaneczkę.

-  Ani nie ze mną, ani z tą planetą - powiedział zdecydowanie Garth. - I w tym jest właśnie główny szkopuł. - Opróżnił szklaneczkę do połowy i westchnął.

-  Czy chcesz mną wstrząsnąć? - spytał kapłan z uśmiechem. - Zapewniam cię, że to nie wystarcza.

-  Nie chodzi o wstrząsy, ale o fakty. Ja sam jestem kimś, kogo wy nazywacie ateistą, a zatem mało obchodzą mnie wszystkie objawione prawdy jakiejkolwiek religii. Co zaś się tyczy tubylców, prostych i nie uczonych, tkwią oni jeszcze w epoce kamienia łupanego. Udało im się jednak dojść do tego miejsca w historii bez przesądów czy nawet śladów oddawania czci bogom. Miałem nadzieję, że uda im się uchronić przed tym jeszcze dłużej.

-  Co mówisz? - kapłan zmarszczył brwi. - Chcesz powiedzieć, że oni nie mają bogów, w nic nie wierzą? Przecież muszą umierać...?

-  Owszem, umierają i obracają się w proch. Jak wszystkie żywe stworzenia. Znają zjawiska przyrody, jak burze, drzewa i wodę, nie czczą jednak błyskawic, duchów drzew czy nimf wodnych. Nie ma tu ani szpetnych bożków, ani żadnego tabu, ani klątw, które zatruwałyby im życie. To jedyne prymitywne społeczeństwo, jakie poznałem, wolne całkowicie od przesądów i dzięki temu o wiele szczęśliwsze i rozsądniejsze, bardziej normalne. Chciałem po prostu uchronić ich przed tego rodzaju wpływami.

-  Chciałeś pozbawić ich Boga, odebrać im zbawienie? - Oczy księdza rozszerzyły się, a on sam aż się cofnął.

-  Nie. Chciałem uchronić ich od przesądów do czasu, aż dorosną nieco i zaczną patrzeć na sprawy bardziej

realistycznie. Gdy nie będzie już grozić im zagłada za sprawą tego wszystkiego...

-  Ubliżasz Kościołowi, panie, równając wiarę z przesądami...

-  Proszę - powiedział Garth, podnosząc rękę. - Żadnych sporów teologicznych. Nie sądzę, by twoje szefostwo kupiło ci bilet po to tylko, byś mni...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl
  • Podstrony