906, Prywatne, Przegląd prasy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Skok PO na państwową kasę. Premier chce zastawić resztki polskiego majątku 700-800 mld zł – tyle wydatków na inwestycje w najbliższych siedmiu latach (do 2020 roku) zapowiedział w swoim drugim exposé Donald Tusk. Pieniądze na ten cel mają pochodzić ze specjalnie utworzonej spółki Inwestycje Polskie, do której trafią znajdujące się w rękach skarbu państwa akcje firm. „Operatorem” tego przedsięwzięcia ma być państwowy Bank Gospodarstwa Krajowego (BGK). – Jak szliśmy na debatę do premiera Kaczyńskiego, dostaliśmy list od ministra finansów Jacka Rostowskiego z wyliczeniem, że program PiS zakłada wydatki na poziomie 54 mld zł i to będzie katastrofa. Premier Tusk obiecał wydać „700-800” mld zł w ciągu ośmiu-dziesięciu lat. I to będzie cud gospodarczy – ironicznie komentuje dr hab. Robert Gwiazdowski, prezydent Centrum im. Adama Smitha.
Budżet bez dna Tusk mówił dużo o konkretnych wydatkach. Obiecał m.in. 100 mld zł na „inwestycje związane z bezpieczeństwem”, 60 mld zł na bezpieczeństwo energetyczne Polski, 43 mld zł na budowę dróg i autostrad, 30 mld zł na modernizację kolei, zaś 40 mld zł „ma się znaleźć” (to nie żart – to cytat z exposé premiera) na kapitał dla BGK, aby mogła zacząć działać spółka Inwestycje Polskie. Zarys konstrukcji tej spółki budzi najgorsze skojarzenia z historii gospodarczej III RP. Wątpliwości jest tym więcej, że wypowiedź Tuska jest niejasna, aby nie rzec: bełkotliwa. Deklaruje on, że rząd przygotuje „narzędzie bankowe i wymagające także dodatkowych instrumentów w postaci specjalnej spółki pod program zatytułowany Inwestycje Polskie. Operatorem będzie BGK. 40 miliardów złotych do 2015 roku znajdzie się jako kapitał dla BGK po to, aby (…) uzyskać możliwości inwestycyjne na poziomie 40 miliardów złotych. Będzie to możliwe bez naruszania bezpieczeństwa finansowego państwa, a więc bez obciążania tą kwotą deficytu lub długu publicznego. Będzie to możliwe poprzez aktywne użycie kapitału dzisiaj zamrożonego – mówimy tu głównie o udziałach państwowych w spółkach skarbu państwa”. Można czepiać się słownictwa, z którego wynika, że premier nie zna prawa handlowego. – Operatorem czego ma być BGK? Narzędzia bankowego? Czy spółki? A jak spółki, to jak? Zostanie akcjonariuszem? Czy jakoś zmienią kodeks handlowy i wprowadzą do niego obok zarządu jeszcze „operatora”? – ironizuje Robert Gwiazdowski. A można również domyślić się, o co premierowi chodziło. W tłumaczeniu na język polski Tusk zapowiedział stworzenie specjalnego funduszu kredytowo-gwarancyjnego zarządzanego przez państwo, którego majątek będą stanowiły akcje spółek skarbu państwa. Zapewne tych najcenniejszych, których do tej pory rząd nie mógł sprzedać z uwagi na opór w szeregach opozycji, a także własnych. Mówimy tu m.in. o PZU, KGHM Polska Miedź, PKN Orlen, Grupie Lotos, ENEI, PGE itp. O sposobie i celowości kredytów przyznawanych przez Inwestycje Polskie będą decydowali urzędnicy. Powstanie tej spółki przewidywane jest na rok 2015, a więc wtedy, gdy odbędą się podwójnie ważne wybory: parlamentarne i prezydenckie. Uruchomienie ogromnego strumienia pieniądza w roku wyborczym musi budzić niepokój o prawdziwe cele takiego działania.
Ale to już było Kilka tygodni temu wydano sensacyjną powieść Witolda Gadowskiego „Wieża komunistów”. To fabularna fikcja wpisana w polską rzeczywistość, opisująca starania dziennikarza, który chce ujawnić prawdę o Funduszu Budowy Gospodarki i płaci za to ogromną cenę. Czytając powieść Gadowskiego, czytelnik z łatwością dekoduje, że autor opisuje mechanizmy działania osławionego Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego – w założeniu tworu powołanego przez państwo do sekretnego wykupu peerelowskiego długu zagranicznego, który na rynku kosztował znacznie mniej niż oficjalne zobowiązania Polski. Skutek wszyscy znamy. Ukradziono ogromne kwoty pieniędzy. Przy okazji jednego FOZZ stał się „funduszem budowy gospodarki”. Pieniądze publiczne trafiły do prywatnych koncernów medialnych i instytucji finansowych związanych z dawną komunistyczną nomenklaturą. Podobnie stało się z kolejnym pomysłem, w którym państwo postanowiło podzielić się z obywatelami majątkiem. W 1995 roku uruchomiono Program Powszechnej Prywatyzacji (PPP). Jego szczytnym celem było rozdzielenie majątku narodowego wśród Polaków (uwłaszczenie), a przy okazji wprowadzenie komercyjnych zasad do zarządzania państwowymi firmami. PPP łączy akcjonariat obywatelski z szansą naprawy przedsiębiorstw w postaci narodowych funduszy inwestycyjnych” – przekonywał w 1995 roku Janusz Lewandowski, obecnie polski komisarz ds. budżetu w rządzie Unii Europejskiej. Zadziwiające, że ów pomysł poparła także niechętna prywatyzacji – przynajmniej w teorii – lewica. „Program Narodowych Funduszy Inwestycyjnych jest programem o charakterze masowym. Dotyczy całej grupy dorosłych obywateli, a z drugiej strony – znaczącej grupy ponad 400 przedsiębiorstw. Jest to około 10 proc. potencjału wytwórczego polskiego sektora publicznego” – twierdził Wiesław Kaczmarek, minister przekształceń własnościowych w rządzie SLD-PSL. Ponad dekadę później obaj krytykowali ten pomysł. Lewandowski bezczelnie zwalał winę na posłów, który ten projekt przygotowali, i ekspertów Banku Światowego, którzy go doradzali. Gdy sześć lat temu pytałem go, dlaczego nie przeprowadzono wówczas zwyczajnej licytacji przedsiębiorstw państwowych na aukcjach, odparł, nadzwyczaj szczerze, że było to „z politycznego punktu widzenia nie do zaakceptowania”.
Politycy kolegom, koledzy politykom Cel PPP najlepiej ilustruje słynna peerelowska definicja szampana: był to napój, który klasa robotnicza piła ustami swoich przedstawicieli. Jedna dziesiąta majątku państwa została przekazana za darmo do firm wybranych przez polityków pod szczytnym hasłem „uwłaszczenia społeczeństwa”. Zarządzających tymi firmami wybrali również politycy. Wynagrodzenie zarządów Narodowych Funduszy Inwestycyjnych w żaden sposób nie zostało powiązane z wynikami ich pracy. Jedyną siłą, która mogła ich kontrolować, byli akcjonariusze, a tych byli miliony. Takim akcjonariuszem zostawał bowiem każdy dorosły Polak (w chwili uchwalenia ustawy). Był to perfekcyjnie zrealizowany skok na państwowy majątek. Wyjęto go z pod kontroli państwa i przekazano w ręce kolegów i znajomych polityków. Jak bardzo było to działanie świadome, świadczy fakt, że art. 24 ustawy o NFI przewidywał obowiązek uzależnienia wynagrodzenia zarządzających funduszami od ich wyników. Mimo ustawowego obowiązku ani Wiesław Kaczmarek (minister skarbu w rządzie SLD-PSL), ani Emil Wąsacz (minister skarbu w rządzie AW„S”-UW) tego nie zrobili. Prawo łamano świadomie. Chociaż NIK alarmowała już 5 lipca 1996 roku (za rządów SLD), to przy podpisywaniu kolejnych umów z funduszami w 1999 roku (rządy AW„S”), nadal ignorowano ustawę.„Dotychczasowa działalność wskazuje na scenariusz mający na celu maksymalizację zysków firm zarządzających, a nie maksymalizację wartości majątku funduszy” – napisali kontrolerzy NIK w raporcie opublikowanym w 2001 roku. Nikt nie poniósł żadnych konsekwencji oczywistego łamania prawa. Nie bez znaczenia było to, że robili to zarówno postkomuniści, jak i AW„S”. Wśród zarządzających, którzy dorobili się na NFI, byli zarówno koledzy Wiesława Kaczmarka, jak i Janusza Lewandowskiego.
Skok na kasę „Sprzedaż państwowego majątku musi być przeprowadzona szybko, w przeciwnym razie rozmaite grupy interesów będą miały dość czasu, by się zmobilizować i przeciągać ludzi władzy na swoją stronę” – zauważył Roger Douglas, były minister finansów Nowej Zelandii, autor udanej liberalnej terapii szokowej, jaką przeprowadzono w jego kraju pod koniec lat 80. (co ciekawe, Douglas był członkiem partii socjalistycznej). W Polsce prywatyzacja państwowego majątku trwa już trzecią dekadę. Obecnie w kluczowych spółkach skarbu państwa osiągnięto pat. Ekipa Platformy i PSL obsiadła spółki skarbu państwa i blokuje jakąkolwiek próbę rynkowej prywatyzacji. Menadżerowie tych spółek są gotowi do prywatyzacji, tylko takiej, która pozwoli im zachować wpływy i stanowiska. Ostatnim przykładem była głośna przed wakacjami obrona Zakładów Azotowych Tarnów przez skarb państwa, aby nie kupiła go grupa Acron, należąca do rosyjskożydowskiego biznesmena Wiaczesława (Mosze) Kantora. Chociaż ministerstwo skarbu państwa od lat poszukiwało nabywcy na Zakłady Azoty Tarnów, to gdy Acron ogłosił wezwanie, politycy PO nazwali je „próbą wrogiego przejęcia”. Najgłośniej krzyczał były minister skarbu Aleksander Grad, do niedawna poseł z Tarnowa. „Przypadkiem” prezesem Zakładów Azotowych Tarnów (oczywiście po wygranym konkursie) jest jego były doradca, z którym współpracował kilkanaście lat i który do pracy w tej spółce przeszedł wprost z jego gabinetu politycznego.
W tej grze chodzi o ogromne pieniądze. Etaty w spółkach skarbu państwa, które zapewniają wynagrodzenie znacznie większe niż na rynku, a także o możliwość robienia interesów z państwowymi firmami. I to dużymi. Przejęcie władzy przez PO w 2007 roku zbiegło się z rezygnacją z dochodzenia przez Zakłady Azotowe w Tarnowie 1,6 mln zł od brata przyszłego ministra skarbu Aleksandra Grada…
Prywatyzacja po cichu Dziś nie da się sprzedać majątku państwowego w tak złodziejski sposób, w jaki robiono w to w latach 90. i na początku obecnego stulecia. Przypomnijmy, że kontrolę nad PZU chciano w 2001 roku oddać za… 6,5 mld zł. Utworzenie Inwestycji Polskich – funduszu, do którego zostaną skierowane akcje największych firm polskich – otwiera drogę do ich prywatyzacji zgodnie z polityczną wolą władzy. Inwestycje Polskie, udzielając kredytów i poręczeń, będą musiały to robić pod zastaw konkretnych pakietów akcji. W wypadku nietrafionych inwestycji akcje firm (np. PKN Orlen, KGHM) będą przejmowane przez banki, które będą decydowały o tym, komu dalej je odsprzedać. W ten sposób politycy PO nie będą musieli tłumaczyć się z dziwnych prywatyzacji. Co więcej, żaden inwestor spoza ich układu nie będzie w stanie pomieszać im szyków, windując cenę. Jak ten system działa w praktyce, pokazuje utrata kontroli przez skarb państwa nad Bankiem Gospodarki Żywnościowej. W 2004 roku politycy z otoczenia ówczesnego premiera Marka Belki (aktualnie szefa Narodowego Banku Polskiego) rozpoczęli operację, której skutkiem było dwa lata później przekazanie kontroli nad bankiem ze skarbu państwa do mniejszościowego udziałowca. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że skarb państwa za oddanie kontroli nie dostał ani grosza. Zarząd BGŻ wyemitował akcje zamienne na obligacje, które objął inwestor mniejszościowy. Wyszło taniej niż wykupywanie skarbu państwa.
Druga transformacja Utworzenie Inwestycji Polskich może mieć jeszcze jeden cel – wyjęcie z pod kontroli państwa kluczowych aktywów w gospodarce na wypadek przegranych przez Platformę wyborów. Formalnie dziś BGK podlega państwu, ale nic nie stoi na przeszkodzie, aby również BGK do 2015 roku „uniezależnić od politycznych nacisków” (pod taką formułą byłaby prowadzona taka akcja). Dysponując faktyczną kontrolą nad państwowymi firmami i wygenerowanym przez nie strumieniem pieniądza, PO będzie bardzo trudno przegrać wyraźnie wybory. A na wypadek niekorzystnego scenariusza nowa władza będzie bezsilna wobec opozycji zarządzającej majątkiem liczonym w setkach miliardów złotych. Prawdziwe intencje władzy należy czytać między wierszami. O ile na budowę i remont budynków policji premier chce wydać tylko 1 mld zł, to na wojsko aż 100 mld złotych. – Zdumiewa dysproporcja między nakładami na „zielonych” i „niebieskich” – komentuje Robert Gwiazdowski. – Ta jawna niesprawiedliwość społeczna ma pewnie jakieś przyczyny. Zobaczymy, jakie będzie miała konsekwencje – podsumowuje.
Jan Pinski
Opłaty za płatności kartami. Walczą o obniżkę, załatwią podwyżkę Prawo Murphy’ego, że „jak coś może pójść źle to na pewno pójdzie” sprawdza się po raz kolejny. Dwa lata temu rozmawiałem z Fundacją Rozwoju Obrotu Bezgotówkowego na temat sytuacji na rynku płatności bezgotówkowych i horrendalnie wysokich cen obsługi systemu – a dokładniej opłaty interchange, która w Polsce jest najwyższa w Europie! Banki – jak na święte krowy przystało – zawarły – moim zdaniem – ewidentną zmowę cenową w tym zakresie. UOKiK nałożył na nie karę, ale została uchylona przez SOKiK i sprawa gdzieś się tam nadal „wałkuje”. Za negocjacje z bankami i organizacjami płatniczymi wziął się więc NBP. MasterCard nie uczestniczył w tych pracach, bo im podobno prawnicy napisali opinię, że może zostać uznane za „zmowę cenową”! W tej sytuacji politycy postanowili przeprowadzić „deregulacje”. Deregulacja będzie polegała na regulacji. Regulowane będą ustawowo ceny. Na szczęście nie będą to ceny „sztywne” – jak na lekarstwa w ustawie refundacyjnej, tylko maksymalne. Troszkę się zdziwiłem, że banki jakoś nie protestują. Zabiorą im parę ładnych miliardów, a one nic??? Otóż banki dadzą sobie radę co pokazuje przykład z kraju przodującego ostatnio w walce o sprawiedliwość społeczną – czyli ze Stanów Zjednoczonych. Senator Richard Durbin z partii Laureata Pokojowej Nagrody Nobla przeforsował w 2010 roku poprawkę do ustawy Dodd-Frank Wall Street Reform and Consumer Protection Act. Ta „Poprawka Durbina” miała spowodować obniżenie opłat za płatności kartami. Okazało się, że opłaty obniżyła, ale za to ceny wzrosły. Banki, bez względu na wartość transakcji, pobierać zaczęły maksymalną opłatę 21 centów. W efekcie koszty operatorów parkometrów, czy wypożyczali DVD wzrosły trzykrotnie. Więc ceny też. Za godzinę parkowania w Waszyngtonie płaci się już nie 32 centy tylko 45. Szkoda, że amerykańscy socjaliści nie czytają szwedzkich socjalistów – na przykład Karla Gunnara Myrdala, który otrzymał w 1974 roku Nagrodę Nobla z ekonomii razem z Friedrichem Hayekiem. Socjalista i liberał! To dopiero był dopiero precedens! Zgodnie z teorią okrężnej przyczynowości Myrdala, planując jakiekolwiek regulacje nie można pominąć aspektu złożoności rynku i wzajemnego oddziaływania na siebie poszczególnych jego elementów. Punktowe reformowanie w jednym miejscu może przynieść więcej szkód niż korzyści. Jedna regulacja pociąga za sobą konieczność kolejnych regulacji. Aby regulacja rynku kart płatniczych miała szanse, musiałaby się wiązać z regulacją innych opłat z innych tytułów pobieranych przez banki. A tego ustawodawca robić nie zamierza. Jeśli ustawowo ograniczymy tylko i wyłącznie opłaty interchange – banki podwyższą nam wszystkie inne. Zmieni się tylko rozkład zysków. Na interchange stracą banki, które to sobie jednak łatwo odbiją, a zyskają głównie sieci handlowe. Ustawowe obniżenie opłaty interchange nie gwarantuje bowiem redukcji kosztów dla konsumentów jako ogółu, a wbrew werbalnym deklaracjom pomysłodawców ich uchwalenie pozostaje w długookresowym interesie działających obecnie organizacji płatniczych. Dlaczego? Bo stracimy też niepowtarzalną okazję sprawdzenia, czy rynek działa. Przedsiębiorczość, polega na odkrywaniu coraz to nowych informacji jest konkurencyjna i twórcza. Gdy przedsiębiorca odkrywa możliwość osiągnięcia zysku, ta sama możliwość jest niedostępna dla kogoś innego. Powoduje to, że ludzie konkurują o to, kto pierwszy odkryje i wykorzysta możliwość zysku. Proces ten nigdy się nie kończy. Przedsiębiorcy starają się odkryć inne możliwości osiągnięcia zysku, a czasami odkrywają sytuacje „społecznego niedostosowania” – czyli nieoptymalnego w sensie Pareto – wykorzystywania aktywów na jakimś rynku, co tworzy możliwość podjęcia konkurencji na nim i osiągnięcia własnego zysku z korzyścią dla konsumentów, co z kolei zwiększa w konsekwencji efektywność wykorzystania zasobów. Na skutek rażącego zawyżania wysokości opłat interchange taka nierównowaga istnieje. Przez lata nikt z niej nie skorzystał z uwagi na wysoką barierę wejścia na rynek. Stworzenie systemu płatniczego wiąże się z nakładami i wymaga czasu. Ale na rynku dokonuje się właśnie rewolucja technologiczna. Mamy do czynienia z „rynkiem płatności bezgotówkowych”, a nie „płatności kartami”, gdyż sam nośnik (narzędzie płatności jakim jest karta, czy smartfon) nie jest determinantem kształtującym rynek. Nowe technologie pozwalają nie tylko na zastąpienie nośnika (karty) innym rozwiązaniem technicznym (smartfon), ale także na stworzenie nowego modelu biznesowego – bez udziału organizacji płatniczej. Rynek płatności kartowych nie jest konkurencyjny. Co prawda droga nań nie jest ograniczana prawnie, ale jest ograniczona ekonomicznie – przez wysoką barierę wejścia. Jest to bariera kosztowa. Obecnie, dzięki nowym technologiom pojawiają się nowe możliwości. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, jak potoczy się sytuacja na tym rynku. Możemy jednak być pewni, że będzie ciekawie – o ile regulacje prawne tego nie uniemożliwią, podnosząc bariery wejścia dla nowych graczy Jak informuje „Financial Times”, Google zaoferował właśnie w Wielkiej Brytanii i USA kartę kredytową. Partnerem Google jest bank Barclays. Karta AdWords Business oprocentowana będzie od 8,99 do 18,99%. Na razie oferta Google jest skierowana tylko do dotychczasowych klientów, którzy chcą wykupić kolejne reklamy w wyszukiwarce. Ale od tego przygotowanie oferty masowej to tylko kwestia czasu. WalMart, największa sieć detaliczna na świecie, też pracuje nad ofertą karty płatniczej. Ma to być karta prepaid (na którą najpierw trzeba przelać pieniądze) wydawana we współpracy z American Express. „New York Times” dziwi się, że sieć dyskontowa sprzymierza się z AmEx, który znany jest z produktów kierowanych do zamożniejszych klientów. Ale przypomina, że sieć handlowa już kilka lat temu chciała „zostać bankiem” – móc przyjmować depozyty ubezpieczane przez odpowiednik polskiego BFG i udzielać kredytów. Ale sprzeciw ze strony banków i polityków, spowodował, że WalMart zrezygnował na razie z ubiegania się o licencję bankową. Można sądzić, że tylko „na razie”. Działa już Ikano Bank. Utworzyła go Ikea. Nie po to, aby konkurować z innymi bankami, ale po to by konkurować z nimi o swoich własnych klientów. Podobnie rzecz przedstawia się z innymi sieciami handlowymi. Tesco (brytyjska sieć głównie spożywcza) powołała do życia Tesco Bank, który oferuje swoim klientom uczestnikom programu Tesco Club Card usługi stricte bankowe. Wśród dużych koncernów produkcyjnych lub usługowych coraz więcej będzie takich, które pójdą śladem Ikei. Może któryś koncern naftowy? Na pewno telecomy. Dotychczas konkurencja w sektorze bankowym sprowadzała się do konkurencji między bankami. Obecnie w kolejce do wejścia na ten sam rynek ustawiają się operatorzy telefonii komórkowej, którzy również zechcą oferować swoim klientom kredyty konsumenckie. Na polskim rynku najmniejszy operator komórkowy ma więcej klientów niż największy bank. Przedsiębiorstwa z branży IT i operatorzy telefonii komórkowej są dziś do tego technologicznie i biznesowo doskonale przygotowani. Firmy technologiczne są znacznie lepsze w analizowaniu danych dotyczących klientów niż banki. Wiedzą, co klienci robią, jakich strony odwiedzają w Internecie, jakie produkty kupują. Na tej podstawie mogą zbudować bardziej dokładny portret klienta. Bariery nie stanowi technologia. Jest więc kwestią czasu, kiedy firmy z branży IT oraz operatorzy telefonii komórkowej przełamią monopol banków. Barierę stanowić mogą przepisy. Z okazji Olimpiady w Londynie telefony wyposażone w przedpłacone karty Visa otrzymali sportowcy i dziennikarze. Była to okazja do promocji płatności bezdotykowych. W całej wiosce olimpijskiej można było płacić w ten sposób. Kartę dostarczył bank Lloyds, a partnerem telekomunikacyjnym był O2. Visa podkreśla, że „olimpijska” aplikacja to nie komercyjny produkt, a raczej showcase możliwości płatności mobilnych. Banki, które zechcą wydawać swoje karty w takiej postaci mogą wykorzystać dowolny model – wymagający współpracy z zewnętrznymi partnerami (karta SIM) lub nie. Co ciekawe, Polska jest liderem na rynku płatności dokonywanych za pomocą kart zbliżeniowych. Pierwsze zbliżeniowe karty płatnicze pojawiły się nad Wisłą zaledwie trzy lata temu. Dzisiaj, poza kilkoma wyjątkami, banki nie wydają już kart bez tej opcji. Na koniec września 2012 roku łączna liczba kart zbliżeniowych wydanych przez banki komercyjne zbliża się do 13,5 mln. To ponad 75% więcej niż przed rokiem, kiedy nośniki do płatności bezstykowych stanowiły około 23% wszystkich kart płatniczych. Dziś ich udział przekracza 40%. Pod tym względem należymy więc do światowej czołówki. Choć sam wolumen transakcji kartami bezdotykowymi jest bardzo niski, to nasycenie rynku nowym instrumentem daje nadzieję na masowe zastosowanie tej technologii gdy okaże się ona funkcjonalna. W przypadku telefonii komórkowej operatorzy też się początkowo dziwili zasadności tworzenia możliwości pisania sms-ów, skoro „łatwiej można zadzwonić”. Po raz kolejny okazuje się, że zapóźnienie technologiczne w jakimś obszarze owocuje szybszym rozwojem nowych technologii w obszarach konkurencyjnych. Tak było z telefonią komórkową, której wyjątkowo szybki rozwój wynikał z braku telefonów stacjonarnych.Banki i firmy telekomunikacyjne oraz przede wszystkim producenci smartfonów zaczynają udostępniać klientom w pełni zintegrowaną „komórkę” z kartą płatniczą. Funkcjonalnie jest to połączenie karty SIM telefonu z chipem karty płatniczej, a technicznie polega to na wgrywaniu danych karty płatniczej na kartę SIM. Technologii nadano nazwę „NFC sim-centric „. Choć karta płatnicza zintegrowana jest z kartą SIM w telefonie, to informacje dotyczące transakcji nie są przekazywane do operatorów ani nie są zapisywane w telefonach. Płacenie za zakupy telefonem wyposażonym w kartę płatniczą nie różni się więc od transakcji zwykłą kartą płatniczą z funkcją zbliżeniową. Inaczej rzecz przedstawia się w sytuacji, gdy producent smartfona dostarcza operatorowi telekomunikacyjnemu telefon z wgraną już przez niego aplikacją. Wtedy niezależnie od operatora „właścicielem” danych osobowych oraz informacji o kliencie i jego zachowaniach jest producent smartfona i właściciel aplikacji. MultiBank i mBank już w 2011 roku rozpoczęły prace nad wprowadzeniem płatności NFC we współpracy z organizacją Visa, ale początkowo jedynie na iPhony. Ich właściciele najczęściej bowiem logują się do mobilnych systemów transakcyjnych. W mBanku jest to 20% wszystkich logowań, a w MultiBanku aż 35%. Niestety, choć wyposażenie smartfona w moduł NFC jest stosunkowo proste, gdyż wystarczy zainstalować na nim specjalną aplikację i wsunąć do gniazda telefonu odpowiednio zmodyfikowaną kartę microSD, w co są standardowo wyposażane coraz liczniejsze modele Samsunga, Nokii i BlackBerry, produkty Apple’a nie mają takiej możliwości. Do dolnej części iPhone’ów trzeba doczepić specjalne dostawki iCarte.W październiku 2012 roku ofertę masowych płatności mobilnych przedstawił Orange wraz z mBankiem i MasterCard Cash. Ma być ona zbliżona do e-portmonetki, którą Orange od 3 lat oferuje w Wielkiej Brytanii. Będą z niej mogli korzystać klienci Orange przedłużając, lub podpisując nową umowę. Otrzymają wówczas smartfony ze specjalną kartą SIM, która równocześnie jest kartą przedpłaconą wraz z numerem rachunku, obsługiwaną przez mBank. Po zainstalowaniu w smartfonie wyposażonym w antenę NFC można nim płacić tak jak kartą zbliżeniową. Karta jest na razie kartą pre-paid. I to w dodatku – jak ją reklamuje Orange – anonimową. Aczkolwiek tak do końca anonimowa to ona nie jest. Co prawda nie trzeba jej nigdzie rejestrować – pobiera się kartę od operatora, przelewa pieniądze na numer rachunku i można płacić. Ale operator wie, który to klient. Kartę może zarejestrować w mBanku. Bank jest tym zainteresowany o czym świadczy fakt, że pierwsze 20 tysięcy osób, które to zrobi dostanie dodatkowe 15 zł do swojego rachunku. Każdy posiadacz karty mBank MasterCard Orange Cash, który otworzy w mBanku rachunek eKonto i z niego będzie dokonywać przelewów zasilających rachunek karty Orange Cash otrzyma przez trzy miesiące zwrot 50% pieniędzy wydanych na zasilenie karty (jednak nie więcej niż 50 zł/mies.). Konferencję prasową Orange w tej sprawie przyspieszono podobno, by wyprzedzić konkurenta T-Mobile, planującego wprowadzenie usługi MyWallet. MyWallet jest już szeroko reklamowany w TV. PKO BP też szykuje się do uruchomienia tej usługi od przyszłego roku. Ale jego oferta ma pozwalać na prowadzenie płatności bez zbliżania komórki do czytnika. Specjalna aplikacja, instalowana na smartfonie ma umożliwić nie tylko dokonywanie płatności bezgotówkowych z rachunku w PKO BP, a jednocześnie pozwalać na podejmowanie gotówki z bankomatów PKO BP. Jest to więc system który teoretycznie mógłby działać niezależnie od podmiotów zewnętrznych, gdyż jego działanie nie wymaga współpracy ani organizacji płatniczych ani operatorów komórkowych, aczkolwiek póki co PKO BP wydaje się ściśle z organizacjami płatniczymi przy swoim projekcie współpracować. Rozwiązanie proponowane przez PKO BP ma być tańsze niż NFC z uwagi na wyeliminowanie opłat interchange. Jednak model zaprezentowany przez największy polski bank oparty na wpisywaniu numeru kontrahenta z terminala może się okazać zbyt skomplikowany dla masowego klienta. Ta rywalizacja o klienta będzie więc w najbliższych kilkunastu miesiącach niezwykle frapująca. Polski rynek okazuje się być bardzo atrakcyjny z kilku powodów. Po pierwsze jest to dość głęboki rynek konsumencki (37 milionów). Po drugie, konsumenci ci są relatywnie mniej zadłużeni niż w krajach Europy Zachodniej – a więc mogą jeszcze więcej wydawać niż w społeczeństwach, które muszą bardziej oszczędzać. Po trzecie, w spadku po okresie komunizmu mają niższy poziom zaspokojenia zarówno potrzeb „drugiego rzędu”, jak i potrzeb konsumpcyjnych – więc mają większą skłonność do wydawania. Po czwarte, mają większą skłonność do korzystania z nowinek technologicznych – po pierwsze dlatego, że nie są obarczeni konserwatywnymi przyzwyczajeniami do starych rozwiązań (tradycyjne karty kredytowe), więc teraz mogą łatwiej korzystać z nowych rozwiązań, a po drugie, jak pokazują badania socjologiczne, mamy skłonność do „gadżeciarstwa”. I wreszcie po piąte, wielu nowych graczy decyduje się na podjęcie ryzyka biznesowego w Polsce właśnie z powodu wysokich marż (opłat interchange), które będzie musiał obniżyć każdy, kto będzie chciał na niego wejść. Ale muszą mieć z czego obniżać.Sceptycy zwracają jednak uwagę, że „to wszystko już było”. Wiele lat temu emocjonowano się użyciem podczerwieni, później technologią Bluetooth, fotokodami QR – wynalazki te ułatwiły nam życie, ale go nie zrewolucjonizowały Choć więc połączenie telefonu komórkowego i karty płatniczej wydaje się bardzo obiecujące, to jeszcze bardziej obiecujące wydaje się stworzenie możliwości płacenia bezgotówkowego w ogóle bez karty płatniczej, albo z jakąkolwiek kartą niekoniecznie wydawaną przez międzynarodowe organizacje płatnicze (sic!) Tak jak kiedyś przedsiębiorcy „odkryli” karty płatnicze i zdali sobie sprawę z możliwości zarobkowania, jakie one dają, tak dziś inni przedsiębiorcy widzą inne możliwości działania na rynku płatności bezgotówkowych i z pewnością będą starali się je wykorzystać, o ile ustawowe regulacje w prawo podaży i popytu ich do tego nie zniechęcą. Jak słusznie zauważa Jakub Górka „wprowadzenie na rynek nowego systemu płatności wykorzystującego innowacyjny instrument płatniczy niesie ze sobą znaczące ryzyko fiaska przedsięwzięcia. Nierozpowszechniony system płatności cechują niskie efekty sieci i skali. Pierwsze związane są z wąską grupą użytkowników, drugie natomiast z wysokimi kosztami stałymi systemu, którego uruchomienie wymaga na ogół wysokich nakładów infrastrukturalnych i marketingowych, zaś liczba transakcji w początkowej fazie działania bywa niewielka.” Dlatego nowych graczy, przyglądających się rynkowi kart płatniczych, zachęcają dziś wysokie opłaty interchange, które będą musieli w swoim modelu biznesowym obniżyć, żeby wprowadzić swój produkt na rynek. Rozwój technologii pozwala zaś na obniżenie kosztów stałych ponoszonych przez akceptantów tj. kosztów dzierżawy i obsługi obecnych terminali płatniczych. Rozwój Internetu umożliwia bowiem rezygnację z „klasycznych” terminali płatniczych (korzystających z łączy telefonicznych: kablowych lub GSM). Jednak z uwagi na skalę ryzyka, gdyby nie było tego wysokiego marginesu, mogliby się ryzyka nie podjąć. Podejmowanie ryzyka biznesowego jest bowiem ściśle związane z możliwymi do osiągnięcia zyskami. Regulacja cen – a opłaty interchange są elementem ceny usług płatności bezgotówkowych – może dotyczyć towarów i usług „wrażliwych” społecznie. Płatności bezgotówkowe takimi nie są. Więc popaczmy co się stanie. Choć z formalnego punktu widzenia opłatę interchange płaci agent rozliczeniowy bankowi, to jednak z ekonomicznego punktu widzenia płaci ją akceptant w ramach opłaty MSC (Merchant Service Charge), a następnie oczywiście konsument/posiadacz karty – albo w postaci wyższej ceny towaru, gdyż musi ona uwzględniać wszystkie koszty akceptanta wraz z opłatami z tytułu akceptacji kart płatniczych (choć rozkłada się także na klientów płacących gotówką), albo w postaci dodatkowych opłat surcharge już tylko dla klientów dokonujących płatności przy użyciu kart płatniczych. O ile nie są stosowane opłaty surcharge posiadacz karty płatniczej „nie widzi” kosztów funkcjonowania systemu, które są przez niego de facto ponoszone. Ale one właśnie dlatego stosowane nie są zbyt powszechnie – żeby posiadacz karty nie miał skłonności do płacenia gotówką. Podobnie jak klient nie widzi podatku VAT, a już na pewno podatku akcyzowego tkwiącego w cenie. Nie dostrzega też różnicy między „opłatą”, a innymi składnikami cenotwórczymi. Dlatego sformułowanie zawarte w Raporcie NBP, że „posiadacze kart nie ponoszą żadnych opłat” grzeszy niedokładnością. Dla sprzedawców/akceptantów koszt uczestnictwa w bezgotówkowym systemie płatniczym ma taki sam charakter jak każdy inny koszt poniesiony w celu uzyskania przychodu ze sprzedaży towarów lub usług. Koszt terminala można porównać do kosztu kasy fiskalnej, koszt połączenia terminala z serwerem agenta rozliczeniowego w celu autoryzacji transakcji ma taki sam charakter jak koszt wszystkich innych połączeń telefonicznych. Ostatecznym płatnikiem pozostają więc konsumenci – i to nie tylko posiadacze kart. Opłata interchange przerzucana jest bowiem przez akceptantów na klientów, który generuje dodatkowy problem. Nie wszyscy płacą przecież kartami. A przy braku opłat surchange, kształtując ceny detaliczne na swoje towary/usługi, akceptant musi uwzględnić koszty ponoszone w związku z przyjmowaniem płatności kartami płatniczymi. Ponoszą je więc także klienci płacący gotówką. Mamy więc do czynienia ze zjawiskiem subsydiowania konsumentów bogatszych przez konsumentów uboższych – nie mających kart (reverse-Robin-Hood-cross subsidy). Konsumenci ubożsi, płacąc gotówką, są zmuszeni faktycznie płacić więcej, bo tyle samo, za te same produkty co konsumenci bogatsi, płacący kartami kredytowymi, gdyż wyższa cena produktu, wspólna dla płacących gotówką i kartami, ujmuje koszty akceptacji karty kredytowej, a więc de facto ubożsi finansują w cenach powyższe koszty generowane na rzecz osób bogatszych. Można jednak argumentować, że klienci płacący gotówką korzystają z systemu, który też generuje koszty ponoszone przez emitenta – czyli państwo – a pokrywane są przez podatników, także przez tych, którzy z niego nie korzystają, bo płacą kartami płatniczymi. Ciągniony rachunek korzyści jest nie do wyprowadzenia, ale trzeba sobie zdawać sprawę z tego sprzężenia zwrotnego. Twierdzenia zawarte w raporcie NBP, że „grupą najbardziej obciążoną finansowo w systemie czterostronnym są sprzedawcy, którzy utrzymują cały system”, albo że „posiadacze kart nie ponoszą z reguły żadnych opłat z tytułu dokonywania transakcji bezgotówkowych” fałszują obraz rynku i są dalekie od ekonomicznej rzeczywistości. I jeszcze jedno: akceptanci odgrywają na rynku rolę podwójną: z jednej strony tworzą popyt na usługi płatnicze ze strony organizacji płatniczych, banków i agentów rozliczeniowych, a z drugiej strony tworzą podaż wobec klientów/posiadaczy kart którzy mogą korzystać z ich towarów lub usług i z usług agentów rozliczeniowych, banków i organizacji płatniczych których system płatniczy nie może w ogóle funkcjonować bez akceptantów. Ta podwójna rola akceptantów nie jest w ogóle dostrzegana w rozlicznych analizach rynku kart płatniczych, opartych na popytowym paradygmacie ekonomicznym, które nie uwzględniają w ogóle ani podażowej strony rynku, ani tym bardziej roli odgrywanej po tej stronie przez akceptantów. Popyt na karty generują nie tylko ich funkcje finansowe. Karty służą także zaspakajaniu ludzkiej próżności. Najbardziej lapidarnie ujął to Krzysztof Rybiński gdy jeszcze pełnił funkcję Wiceprezesa NBP: „idealny mężczyzna ma srebro na skroni, „platynę” w portfelu i stal w spodniach”. Było to w czasach, gdy najbardziej snobistyczne karty płatnicze miały właśnie kolor platynowy. Wcześniej najbardziej pożądane były złote. Potem czarne. A teraz wróciliśmy do korzeni – karty znowu są metalowe, podobnie jak pierwsze karty płatnicze. W ten sposób chyba wyczerpały się już możliwości marketingowe, aczkolwiek można sobie wyobrazić, że następne będą z prawdziwego złota, czy platyny. Organizacje płatnicze i banki wystawcy kart prześcigają się w pomysłach na przyciągnięcie najbardziej zasobnych klientów nie tylko kolorem karty, czy materiałem ich wykonania, ale także dodatkowymi usługami typu „consierge”. Ich posiadacze nie zwracają za zwyczaj uwagi na koszt posiadania takiej karty. W przypadku rynku kart płatniczych po stronie sprzedawców/akceptantów występuje więc niższa wrażliwi na cenę (opłaty) uczestnictwa w systemie (elastyczność cenowa) niż po stronie nabywców/posiadaczy kart. Może wynikać to z faktu, że w wielu branżach (takich jak hotele, restauracje, stacje benzynowe) akceptowanie kart stało się koniecznością. Różnica pomiędzy elastycznością cenową akceptantów a posiadaczy kart stanowić musi element rozważań nad regulacjami opłaty interchange. Ale niestety nie stanowi. Senat w swoim projekcie zakłada wprowadzenie opłat surchange ale nie tylko od płatności kartami. Także od pobierania gotówki z bankomatu. I co? Wczoraj się dowiedzieliśmy, że PKO BP zamierza zainwestować w ulokowanie bankomatów w Biedronkach? Dlaczego? Bo w Biedronkach nie można płacić kartami płatniczymi. Dlaczego? Ano właśnie z uwagi na wysokość opłat interchange. Mogły Biedronki postawić veto bankom i zostać liderem na rynku? Mogły, postawiły, zostały. Da się osiągnąć cel przy pomocy metod rynkowych a nie ustawowych regulacji! Co mogły zrobić sieci? Zakomunikować na przykład, że przestają akceptować karty płatnicze do czasu obniżenia interchange. Ale stanęły przed Dylematem Więźnia. Musiałyby to zrobić wszystkie. Nie chciały. Łatwiej im było wymusić na ustawodawcy wprowadzenie ustawowych regulacji.
Robert Gwiazdowski
Ofiary wojny o pieniądz „W Waszyngtonie nie sposób dojrzeć prawdziwych władców – oni rządzą spoza kurtyny” (Feliks Frankfurter, sędzia Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych)...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Podstrony
- Indeks
- 906. Harbison Elizabeth - Przepis na romans, harlekinum, Harlequin Romans
- 906. Rose Emilie - Skandale w wyższych sferach 05 - Złamane serce, harlekinum, Harlequin Gorący Romans
- 906. Rose Emilie - Skandal w wyższych sferach 05 - Złamane serce, Harlequin i inne
- 906 - Złamane serce - Rose Emilie, Gorący Romans Nr
- 906, Big Pack Books txt, 1-5000
- 906, FRIENDS 9
- 885, Prywatne, Przegląd prasy
- 887, Prywatne, Przegląd prasy
- 883, Prywatne, Przegląd prasy
- 889, Prywatne, Przegląd prasy
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- smichy-chichy.xlx.pl