885, Prywatne, Przegląd prasy

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Lekcja Holandii: "sedacja terminalna" (ST) ...kluczowe kryterium płatności za interwencje lekarskie: ma to być "jakość życia" pacjenta. W 50 procentach przypadków śmierć pacjenta następuje w ciągu 24 godzin, 94 procent pacjentów umiera w ciągu tygodnia. Wszechobecny utylitaryzm, materialistyczne podejście do życia ludzkiego i niedostrzeganie jego świętości to czynniki odpowiedzialne za współczesne przesunięcie akcentu z "prawa do śmierci" na "obowiązek śmierci". Dalsze zsuwanie się po eutanazyjnej równi pochyłej przyspieszają drastycznie rosnące koszty opieki zdrowotnej oraz starzenie się społeczeństwa. Należy się wobec tego spodziewać, że lekarze będą coraz bardziej skłonni stosować procedury skracające życie ze względu na oszczędności, a wola pacjenta będzie stopniowo traciła na znaczeniu. Szpitale i domy opieki odczuwają rosnącą presję na cięcie kosztów wywieraną przez państwowe zakłady ubezpieczeń zdrowotnych za pomocą biurokratycznej władzy nad służbą zdrowia. Powszechną aprobatę zyskuje sformułowane przez dyrektora jednego z holenderskich ośrodków zdrowia kluczowe kryterium płatności za interwencje lekarskie: ma to być "jakość życia" pacjenta, o której decydują eksperci i lekarze. Takie podejście może okazać się zgubne dla świadczeń medycznych uzasadnionych, ale udzielanych osobom ciężko lub śmiertelnie chorym. Już dziś nie jest wyjątkową sytuacja, kiedy to personel szpitala lub domu opieki naciska na rodzinę osoby ciężko chorej lub niepełnosprawnej, aby ta "wyciągnęła wtyczkę", bo "jego życie nie ma już żadnej jakości". Rodzina, która nie podda się tej presji, ryzykuje podjęcie niemal heroicznej walki o życie ukochanego męża, brata czy matki, toczonej przeciw odmawiającemu współpracy, a czasami otwarcie wrogiemu i upokarzającemu ich lekarzowi, "lekarzowi-bogowi". Czasami, jeśli rodzina nie wykaże się czujnością lub jest po prostu zbyt zmęczona, to i tak dzieje się to, czemu chcieli zapobiec. I nic tu nie pomoże, wnoszenie do prokuratora skargi na szpital lub lekarza, nawet jeśli uda się wykazać, że zabieg przeprowadzono wbrew wyraźnej woli pacjenta lub jego prawnego opiekuna. Zresztą, jakie znaczenie ma "wola" pacjenta lub jego rodziny, jeśli została ona przyjaźnie lub całkiem bez ogródek przekonana do propozycji lekarza, lub jeśli zwyczajnie nie wie o istnieniu opieki paliatywnej? A jaka jest "wola" nieletnich w takich sytuacjach? Pewien chory na raka dziewięciolatek, znany autorowi (a nie jest to przypadek odosobniony), zmarł w głębokiej sedacji dokładnie tego (najbardziej odpowiedniego) dnia, na który zaplanowano jego zgon. Rodzicom jego kolegów oznajmiono, że umarł zgodnie ze swoją "wolą": "wolą" dziewięcioletniego dziecka... Eutanazja "z litości" znieczula ludzkie serca. Tam, gdzie zwycięża mentalność eutanazyjna, pacjent traktowany jest z większą obojętnością, doświadcza mniej opieki i ciepła. Ponad wszelką wątpliwość eutanazja odczłowiecza. Dziesięć lat temu holenderski lekarz Admiraal, znany zwolennik eutanazji, przewidział ogromny wzrost przypadków jej stosowania około roku 2025. Co jednak bardzo znamienne, ten człowiek, który był osobiście zaangażowany w ponad tysiąc przypadków eutanazji bezpośredniej, dodał po namyśle, że "cieszy się, że tej chwili już nie dożyje".

"Sedacja terminalna" Wiele osób, mimo że popiera eutanazję, wzdraga się przed eutanazją poprzez zastrzyk dożylny (lub podobne metody). Z tego właśnie względu w Holandii rosnącą popularnością cieszy się alternatywna "sedacja terminalna" (ST). Polega ona na podawaniu środków uspokajających, gdy pacjent znajduje się już w stadium terminalnym, w celu obniżenia poziomu świadomości lub wywołania nieprzytomności, by zmniejszyć ból lub inne objawy chorobowe, a także opanować lęk u umierającej osoby. W normalnych warunkach razem z rozpoczęciem ST zaprzestaje się podawania płynów i pokarmów, ponieważ blokowane są niezbędne przy tym odruchy. ST towarzyszy również pokaźna doza hipokryzji. Czasami nawet w oficjalnych dokumentach medycznych zaprzecza się, jakoby ST miała być stosowana w celu przyspieszenia zgonu albo w ogóle miała taki skutek, jednak odwodnienie organizmu połączone z podawaniem zwiększonej ilości leków (nierzadko morfiny) w dawkach większych niż te niezbędne do złagodzenia bólu wywołuje przedwczesną śmierć. W 50 procentach przypadków śmierć pacjenta następuje w ciągu 24 godzin, 94 procent pacjentów umiera w ciągu tygodnia. Holenderskie towarzystwo medyczne zaleca rozpoczęcie procedury, gdy "oczekiwana długość życia" wynosi mniej niż dwa tygodnie, co jest oczywiście kryterium zawodnym i elastycznym (przykładowo, jeden z raportów wskazuje, że w ponad 50 procentach przypadków amsterdamscy lekarze rozpoczęli ST "zbyt wcześnie"). Atmosfera hipokryzji otacza również śmierć wskutek ST, na którą zgodziła się rodzina chorego (a którą najczęściej proponuje sam lekarz). Członkowie rodziny odgrywają rolę miłosiernych samarytan, lecz nadal zdają się mieć wątpliwości, a może nawet wyrzuty sumienia. Niechętnie przyznają, że kieruje nimi nie tylko szlachetne współczucie, ale także pragnienie, aby proces umierania przebiegał gładko i sprawnie, tak aby nie musieli oglądać cierpień bliskiej osoby u schyłku jej życia ani nie musieli zbyt długo się nią zajmować. Łudzą się, że taki sposób umierania jest rodzajem zasypiania, a nie prawdziwą eutanazją. Co więcej, procedura ta ma również "walor praktyczny", ponieważ można wybrać dzień jej rozpoczęcia (i prawdopodobnej śmierci), umożliwiając rodzinie opuszczenie pacjenta na czas, a ostatnią chwilę może z nim spędzić duchowny protestancki lub katolicki. Potem unika się rozmów o ostatnich chwilach zmarłego, co sprawia dziwne wrażenie. Oczywiście większość osób zaangażowanych wie lub przynajmniej podejrzewa, co się dzieje. W jednej z ankiet pielęgniarki asystujące przy ST oceniły, że ta procedura zaledwie w 25 procentach przypadków jest stosowana w celu złagodzenia bólu, więc zasadniczo mamy do czynienia z eutanazją w przebraniu. Eksperci twierdzą, że sedacja głęboka, stosowana w celu zniesienia bólu w fazie terminalnej, jest niezbędna w prawdopodobnie nie więcej niż 1 procencie przypadków, jednak w Holandii w 2008 roku była ona przyczyną 10 procent wszystkich zgonów. Według jednego z raportów rządowych (2003), eutanazja w Holandii wcale nie znalazła się na równi pochyłej, niemniej przyznano w dość niejasnym sformułowaniu, że "znaczny odsetek procedur skracających życie odbywa się poza kontrolą społeczną". Sedacja terminalna ma jeszcze jedną zaniedbywaną konsekwencję. Osoby umierające w ten sposób nie mają szansy zmierzenia się z własnym umieraniem ani religijnego przygotowania na przyszłe życie tak gruntownie, jakby to było możliwe, gdyby tylko dano im szansę świadomego przeżywania egzystencjalnego procesu umierania. Czymże jest więc "umieranie z godnością"? Człowiek jest przecież czymś więcej niż tylko organizmem biologicznym. Przede wszystkim jest niematerialną duszą.

Bezpodstawne pozbawianie człowieka świadomości w jakże ważnych ostatnich godzinach lub dniach (lub tygodniach) przed śmiercią pozbawia go również możliwości dojścia do fundamentalnych i decydujących przemyśleń, moralnych i duchowych doznań oraz wewnętrznych aktów woli, tak ważnych dla duszy stojącej na progu wieczności. ST trywializuje umieranie, czyni z niego fakt odarty z duchowej i ludzkiej głębi, także dla rodziny.

Jak zapobiegać? Wydaje się, że Holandia dotarła do punktu, z którego nie ma już odwrotu. Już tylko powrót do chrześcijaństwa, a przede wszystkim do katolicyzmu mógłby powstrzymać dalszą degenerację, lecz to - patrząc po ludzku - jest w najbliższym czasie mało prawdopodobne. Kraje, które jak dotąd nie oddaliły się zbytnio od swojego chrześcijańskiego dziedzictwa - a Polska zdaje się mieć ten przywilej - mogą jeszcze nauczyć się czegoś na błędach Holandii. Prawdopodobnie najważniejszą lekcją jest owa prastara mądrość, że kultura śmierci tryumfuje wtedy, gdy chrześcijanie, a zwłaszcza katolicy, odstępują od wiary ojców, która jest wyłącznym gwarantem istnienia ludzkiej, szanującej życie cywilizacji. Zachowanie wiary w znaczącej części społeczeństwa jest nieodzownym warunkiem zachowania autentycznej moralności chrześcijańskiej w tych obszarach życia, które są bezpośrednio powiązane z ochroną życia ludzkiego: płciowości i w życiu małżeńskim. To jest podstawowa prawda. Tak eutanazji, jak i aborcji nie da się skutecznie zwalczać w społeczeństwie, któremu brakuje solidnych chrześcijańskich (katolickich) podstaw. Smutny przykład Holandii, który nie jest niestety odosobniony, ukazuje kluczowe znaczenie edukacji katolickiej, od szkoły podstawowej po wyższą, dla zabezpieczenia tych podstaw. Należy bezwzględnie utrzymać lub założyć w pełni katolickie uniwersytety, szkoły wyższe, które będą w stanie kształcić oraz wspierać katolicką inteligencję, a w szczególności teologów, lekarzy, prawników i polityków. Należy także kształcić katolickich nauczycieli. Należy prowadzić bezwzględnie szanujące życie katolickie szpitale, a także inne placówki opieki społecznej. Konieczne jest funkcjonowanie prawowiernej katolickiej telewizji i prasy, które służyłyby religijnej edukacji narodu oraz głoszeniu i obronie doktryny zawartej w encyklice "Humanae vitae" i bliskiej jej "Evangelium vitae". Lecz najważniejsze jest to, aby biskupi i księża aktywnie promowali oraz objaśniali wiernym wymienione wyżej współczesne encykliki, ponieważ bez przewodnictwa i pomocy wierni łatwo przejmą świecki, niechrześcijański styl życia (co zazwyczaj jest pierwszym krokiem na drodze do odcięcia się od Kościoła). Miejmy nadzieję, że doświadczenie zachodniej Europy nauczy katolickich ustawodawców, lekarzy oraz polityków, że jeśli kraj ma się oprzeć fali eutanazji i aborcji w sposobie myślenia i w praktyce, to uleganie pokusie kompromisu oznacza przegraną w wojnie z neopogaństwem na kluczowym polu ludzkiego życia.

Prof. Gerard J.M. van den Aardweg tłum. Piotr Braniecki

Czy polskie komputery mogły podbić Świat?  Pytanie zawarte w tytule ma tylko jedną odpowiedź: tak, mogły! Jeśli mówimy: „polski komputer”, to trzeba go skojarzyć z inż. Jackiem Karpińskim i jego osiągnięciami. W 1957 roku zbudował swą pierwszą maszynę elektronową AAH, prognozującą pogodę w PIH-M. Studiował na uniwersytetach Harvard i Massachusetts Institute of Technology. Wynalazca odrzucił jednak intratną propozycję pozostania na stałe w USA i powrócił do kraju. W roku 1965 na Uniwersytecie Warszawskim zbudował na polskich częściach komputer do obliczeń – KAR-65, wykonujący 100 tys. operacji na sekundę, tj. trzy razy więcej, niż gigantycznych rozmiarów komputer „Odra”. W latach 1970-1973 stworzył 16-bitowy minikomputer K-202 (na zdjęciu) w oparciu o polskie i angielskie półprzewodniki, który parametrami przewyższał komputery IBM PC. Liczył on z szybkością miliona operacji na sekundę. Dla porównania: najnowsza wrocławska Odra-1304 liczyła 20 razy wolniej od K-202. Jednak decyzją KC PZPR produkcję przerwano, a Karpiński został odsunięty od kierowania projektem. W proteście przeciw takiemu traktowaniu, w 1978 roku kupił zrujnowane gospodarstwo pod Olsztynem i zajął się… hodowlą świń! Zatem okazało się, że ideały zostały zniszczone przez system sowiecko-komunistyczny. Mogliśmy zostać komputerową potęgą świata, bo były ku temu realne przesłanki. Smutne jest to, że ludzie w Polsce nie przyjmują do wiadomości, że ci, którzy wtedy niszczyli Polskę, dalej mają realny wpływ na obecny jej stan. Laik, który dopiero co przeczytał ten tytuł, najpierw się głośno zaśmiał, a potem rzekł: – nie wolno robić zamachu motyką na Słońce! Ale odpowiedź na pytanie postawione w tytule nie ma nic wspólnego z motyką i Słońcem. Odpowiadam więc: tak, mogły! Wbrew pozorom, PRL-owskie politechniki wcale nie odbiegały w poziomie nauczania od politechnik zachodnich (nawet amerykańskich). Trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że absolwent nawet najlepszej uczelni technicznej nie od razu staje się specjalistą w najnowszych technologiach. Dopiero dostanie się absolwenta do grupy badawczo-rozwojowej pracującej nad konkretnym projektem (najlepiej finansowanym przez państwo) – daje szansę na osiągnięcie odpowiedniego poziomu. Wielu dobrze zapowiadających się absolwentów renomowanych uczelni amerykańskich po powrocie do kraju przeżywało wielkie frustracje, spotykając swych dawnych kolegów. Bo oto okazywało się, że większość krajowych inżynierów ma lepszy i większy dorobek, niż ci, co wrócili z USA. Jeśli mówimy: „polski komputer”, to nie sposób pominąć tu protoplasty rodzimego komputera, który w kartach historii polskiej nauki i przemysłu elektronicznego znalazł poczesne miejsce. Chodzi tu o inżyniera Jacka Karpińskiego i jego osiągnięcia w dziedzinie elektronicznej techniki obliczeniowej, a dzisiaj byśmy rzekli – w dziedzinie komputeryzacji. Z uwagi na jego zasługi na tym polu, wydaje się stosowne, aby nakreślić czytelnikom tę postać i na przykładzie jego dokonań odpowiedzieć szerzej na postawione w tytule pytanie. Otóż Jacek Karpiński urodził się we Włoszech w Turynie w roku 1927. Tuż przed II wojną światową przeprowadził się wraz z rodzicami do Warszawy. Jako 17-letni chłopak w czasie okupacji był żołnierzem batalionu "Zośka", w jednym pododdziale z Krzysztofem Kamilem Baczyńskim. Ciężko ranny przeżył powstanie w Warszawie, a za bohaterstwo na polu walki został trzykrotnie odznaczony Krzyżem Walecznych. Po wojnie studiował elektronikę na politechnikach w Łodzi i Warszawie. Po studiach, z uwagi na swą przeszłość okupacyjną, miał problem ze znalezieniem stałej pracy poza uczelnią. Jako adiunkt w Polskiej Akademii Nauk w 1957 roku zbudował swój pierwszy duży wynalazek – maszynę elektronową o nazwie AAH. Służyła ona do automatycznego prognozowania pogody w Państwowym Instytucie Hydrologiczno-Meteorologicznym. W 1960 roku inż. Jacek Karpiński znalazł się wśród sześciu finalistów światowego konkursu UNESCO, co zapewniło mu możliwość studiów na uniwersytetach Harvard i Massachusetts Institute of Technology. Po dwóch latach wynalazca odrzucił propozycję pozostania na stałe w USA i powrócił do kraju. W połowie lat 60. zbudował Erceptron – maszynę do szybkiego uczenia się: identyfikującej obrazki, teksty pisane i wzory, pomagającej szybko przyswajać materiał na zasadzie skojarzeń. Był to pierwszy tego typu w Europie i drugi na świecie wynalazek. W roku 1965 po przejściu do Zakładu Fizyki Doświadczalnej Uniwersytetu Warszawskiego – inż. J. Karpiński zaprojektował w latach1965-68 i zbudował uniwersalny komputer do obliczeń – KAR-65. Urządzenie to zbudował na polskich tranzystorach i diodach. Wykonywało ono 100 tys. operacji na sekundę, a więc trzy razy więcej, niż gigantycznych rozmiarów komputer "Odra", wrocławskich zakładów Elwro. KAR-65 kosztował 6 mln ówczesnych złotych, podczas gdy komputer z Wrocławia - prawie 200 milionów zł. Komputer nie został wdrożony do produkcji, ale inż. Karpiński wkrótce (1970-1973) stworzył doskonalsze urządzenie. Owocem jego twórczej pracy stał się bowiem minikomputer, któremu nadał nazwę K-202. Był to pierwszy polski komputer 16-bitowy, zbudowany z użyciem układów scalonych w kooperacji polskich zakładów MERA, Metronex oraz z firmami angielskimi: Data-Loop oraz MB Metals. Według opinii dr. hab. Piotra J. Durki – K-202 przewyższał pod względem szybkości pierwsze IBM PC oraz umożliwiał wielozadaniowość, wielodostępność i wieloprocesorowość. Był to prototyp współczesnych komputerów klasy PC. Skonstruowany przez niego minikomputer oparty był na elementach elektronicznych czwartej generacji, stanowiący w swojej klasie najbardziej uniwersalną maszynę świata!!! Pod względem architektury i parametrów technicznych nie ustępowała najlepszym ówczesnym rozwiązaniom światowym. Liczyła z szybkością miliona operacji na sekundę i w tym dorównywał mu prawie tylko amerykański minikomputer Super-Nova i angielski CTL Modular One. Dla porównania: najnowsza Odra-1304 liczyła 20 razy wolniej od K-202. Do produkcji „Odry” potrzeba było 6000 osób, podczas gdy do produkcji K-202  wystarczyło… 200. Komputer ten, jako jeden z pierwszych w historii, stosował powiększanie pamięci przez adresowanie stronicowe. Komputery Super-Nova i Modular One, tak jak K-202 były komputerami 16-bitowymi, ale tylko K-202 był w stanie zaadresować do 8 megabajtów (64 strony, każda strona posiadała 64 kilobajty przestrzeni adresowej, z jednostką adresową w postaci 16-bitowych słów), podczas gdy inne komputery tylko do 64 kilobajtów. Minikomputer K-202 został bardzo wysoko oceniony za granicą i wkrótce jego produkcją miała się zająć powołana do tego celu spółka polsko-brytyjska. Po dojściu do władzy ekipy tow. Edwarda Gierka, w klimacie nadziei na unowocześnienie kraju i otwarcie na Zachód – inż. Karpiński został dyrektorem dużego zakładu Zjednoczenia MERA w podwarszawskich Włochach, gdzie miał zorganizować seryjną produkcję K-202. Szybko okazało się jednak, że dynamiczny styl zarządzania Karpińskiego nie mieści się w regułach gospodarki planowej, co gorsza – „zgrzeszył” on przeciwko „liście preferencyjnej”, gdyż znalazł brytyjskiego partnera, który miał dostarczać nowoczesne zachodnie podzespoły, a także prowadzić promocję i serwis K-202 na Zachodzie. Poza tym, a może przede wszystkim, inż. Karpiński otwarcie mówił, co sądzi o poziomie wiedzy działaczy partyjnych i nie za bardzo przejmował się władzą komunistyczną. – Wicie, rozumicie towarzysze, żeby się tak mundrzyć na temat komputerów, trza wicie cóś umić, a wy… gówno wicie i gówno umicie – mówił sarkastycznie do towarzyszy ich gwarą Karpiński. Za to go towarzysze nie kochali, więc „cięli” fundusze, jak tylko mogli i gdzie mogli. Utrudniali inżynierowi Karpińskiemu życie na każdym kroku. Mimo ogromnych zamówień (około 3 tysięcy), powstało zaledwie 230 egzemplarzy tego komputera, z których 15 sprzedano do Anglii, w Polsce kupiono parę do MSZ-u i kilka zakupił Związek Radziecki. Około 200 egzemplarzy zniszczono. Produkcję szybko przerwano, a Karpiński został odsunięty od kierowania projektem. Skupiony wokół niego zespół entuzjastów, składający się w połowie z młodych dyplomantów Instytutu Informatyki z Politechniki Warszawskiej (Ewa Jezierska, Andrzej Ziemkiewicz, Zbysław Szwaj, Teresa Pajkowska oraz Krzysztof Jarosławski) rozproszył się po świecie. Część pozostała i pod innym kierownictwem zaczęła przerabiać K-202 tak, aby pasował do osławionej listy preferencyjnej i jednocześnie nie zawierał rozwiązań opatentowanych przez inż. Jacka Karpińskiego. Pod koniec lat 70. konstruktor nie mógł znaleźć pracy zgodnej ze swymi kwalifikacjami i doświadczeniem, a wyjazdu za granicę mu zabroniono. W proteście przeciw takiemu traktowaniu, w 1978 roku kupił zrujnowane gospodarstwo pod Olsztynem i zajął się… hodowlą świń! Gdy w 1980 roku zablokowano jego nominację na dyrektora fabryki komputerów "Era", a były to już czasy tzw. „pierwszej Solidarności”, kiedy ponownie wydawało się, że możliwy jest przełom, – inż. Karpiński powrócił na krótko na scenę publiczną, przedstawiając swe pomysły na uzdrowienie polskiego przemysłu komputerowego. Po wprowadzeniu stanu wojennego, zrezygnował, zostawił zarówno swe świnie, jak polską elektronikę i wyjechał do Szwajcarii. Tam zatrudnił się u polskiego emigranta – inż. Stefana Kudelskiego – producenta profesjonalnych i światowej sławy magnetofonów NAGRA. Wówczas firma Nagra za przyczyną inż. J. Karpińskiego zajęła się nie tylko produkcją profesjonalnego sprzętu audio (magnetofony NAGRA), ale głównie współpracowała z amerykańskim Centrum Lotów Kosmicznych NASA na Florydzie. To właśnie w Szwajcarii, w firmie inż. Kudelskiego opracowywano środki łączności pomiędzy centrum w Houston w Texasie, przylądkiem Canaveral na Florydzie a statkami załogowymi latającymi w kosmosie. Do dziś w Centrum Kosmicznym NASA na Florydzie, w Muzeum Lotów Kosmicznych jest kącik dotyczący właśnie Firmy inż. Stefana Kudelskiego. Inż. Jacek Karpiński powrócił do kraju w roku 1990 , by doradzać ówczesnemu rządowi w dziedzinie informatyki. Mimo starszego już wieku, nie ograniczył się do ciepłych bamboszy, koca na kolanach i nie siedział w bujanym fotelu. Był nadal aktywnym projektantem i pracował nad nowymi systemami komputerowymi i dorabiał do skromnej emerytury (800 złotych) projektowaniem stron internetowych. Zmarł w 21 lutego 2010 roku, mając 83 lata. Zatem okazało się, że ideały zostały zniszczone przez system sowiecko-komunistyczny. Mogliśmy zostać komputerową potęgą świata, bo były ku temu realne przesłanki. Smutne jest to, że ludzie w Polsce nie przyjmują do wiadomości, że ci, którzy wtedy niszczyli Polskę, dalej mają realny wpływ na obecny jej stan. Elwro i Mera nadal produkowały komputery. Była to drożyzna i trudno było nawet myśleć o tym, że komputer będzie w zasięgu przeciętnej polskiej rodziny, że o gminnych szkołach nie wspomnę. Lukę na polskim rynku komputerowym zaczęły wypełniać legalne i nielegalne montownie, które z importowanych najczęściej z Chin podzespołów montowały miernej jakości i dość awaryjne komputery. Przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych sprzyjał takim działaniom, ponieważ panował totalny chaos gospodarczy. Ale kto chciał uczciwie poprowadzić biznes, nic nie stało na przeszkodzie. Ale tylko teoretycznie. Jednym z licznych ludzi, któremu marzyła się własna firma, był wówczas mgr Roman Kluska. Swą firmę założył w roku 1988 praktycznie bez żadnego kapitału. Miał 12 dolarów w kieszeni. Początkowo komputery były składane w warunkach chałupniczych. Pierwszą siedzibą firmy Optimus Romana Kluski, był strych w domu jego rodziców w Nowym Sączu. Dopiero w 1990 r. firma wypuściła na rynek sprzęt komputerowy pod własną marką. Jednak jego droga biznesowa nie była usłana różami. Gnębiony przez Urząd Skarbowy i wymiar sprawiedliwości (tymczasowy areszt, zajęcie nieruchomości), wycofał się z biznesu i zajął się… hodowlą owiec! Roman Kluska twierdził, że osoby podające się za przedstawicieli grupy posiadającej silne wpływy w administracji publicznej składały mu propozycje odstąpienia udziałów w zyskach w zamian za bezkarność zarówno przed aresztowaniem jak i po aresztowaniu. W listopadzie 2003 roku Naczelny Sąd Administracyjny uchylił wszystkie zaskarżone decyzje i zarządził od organów podatkowych zwrot kosztów. Ostatecznie sąd przyznał Romanowi Klusce… 5 tys. złotych odszkodowania za niesłuszne zatrzymanie. W PRL-u rządzili ludzie podporządkowani okupantowi sowieckiemu, wzmocnieni koneksjami, układami i wszechobecną korupcją, a po rozpadzie żelaznej kurtyny… nic się nie zmieniło. Jak więc widać, w XXI wieku polską gospodarką rządzą mafiozi, spekulanci giełdowi, skorumpowani urzędnicy i sędziowie sądów, o czym może przekonać się każdy, kto interesuje się polską nauką i polskim przemysłem. Zakłady Elwro we Wrocławiu i Mera pod Warszawą  nadal produkowały komputery. Była to drożyzna i trudno było nawet myśleć o tym, że komputer będzie w zasięgu przeciętnej polskiej rodziny, że o gminnych szkołach nie wspomnę. Także pozostawiała dużo do życzenia szybkość taktowania zegara procesora i pojemność zarówno dysków twardych, jak i pamięci RAM. Lukę na polskim rynku komputerowym zaczęły wypełniać legalne i nielegalne montownie, które z importowanych najczęściej z Chin podzespołów montowały miernej jakości i dość awaryjne komputery. Przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych minionego stulecia, – jako że Polska była w trakcie transformacji ustrojowej – sprzyjał takim działaniom, ponieważ panował totalny chaos gospodarczy.

Ale kto chciał uczciwie poprowadzić biznes, nic nie stało na przeszkodzie. Jednym z licznych ludzi, któremu marzyła się własna firma, był wówczas 34-letni mgr Roman Kluska, absolwent Akademii Ekonomicznej w Krakowie. Swą firmę założył w roku 1988 praktycznie bez żadnego kapitału. Miał 12 dolarów w kieszeni. Początkowo komputery były składane w warunkach chałupniczych. Pierwszą siedzibą firmy Optimus Romana Kluski, był strych w domu jego rodziców w Nowym Sączu.  Dopiero w 1990 r. firma wypuściła na rynek sprzęt komputerowy pod własną marką. Pod przewodnictwem R. Kluski Optimus stał się nie tylko czołowym producentem komputerów w Polsce, ale też liderem rynku kas fiskalnych Optimus IC oraz współtwórcą największego polskiego portalu internetowego Onet.pl. Spółka została jednym z dealerów produktów Microsoftu w Polsce i weszła na Giełdę Papierów Wartościowych. Firma odniosła duży sukces finansowy i mgr R. Kluska był zaliczany w latach 90. do grona najbogatszych Polaków. W sposób uczciwy wygrał rządowy przetarg na komputeryzację polskich szkół, co niewątpliwie przyczyniło się do bardzo dynamicznego rozwoju firmy. Pamiętam ówczesne opinie nauczycieli informatyki w szkołach, które zakupiły Optimusy. Były one pochlebne, zwłaszcza że ceny tych komputerów nie były wygórowane. Dziś bardzo trudno jest znaleźć w Polsce firmę, której szef kieruje się takimi zasadami moralnymi, jak Roman Kluska. Sam przyznał, że najważniejsze było oparcie fundamentów firmy na etyce biznesu.
– Oparliśmy naszą strategię na trzech zasadach:
1)  ryba psuje się od głowy,
2)  nie wymagaj od podwładnego więcej niż od siebie,
3)  firma jest najwyższym dobrem,
– wyjaśniał na jednym z wielu spotkań na początku 2004 r. w Krakowie. Wiele do myślenia daje między innymi przykład menedżera wysokiego szczebla zatrudnionego w Optimusie, który przywłaszczył sobie paczkę dyskietek. – Za tydzień już u mnie nie pracował, – powiedział Roman Kluska. Założyciel Optimusa wymagał uczciwości nie tylko od swoich pracowników. Jak podkreślał, sam starał się być dla nich przykładem. – Gdy moja żona jechała z kierowcą na zakupy do Krakowa, kazałem sobie zawsze wystawić fakturę – opowiadał. Jak podkreśla – najważniejsze było to, że załoga widziała takie zachowanie i nikt nie śmiał postępować inaczej. Mało kto wie, że pierwsza próba sił R. Kluski z fiskusem miała miejsce dużo wcześniej, bo  w roku 1996. Wówczas wyglądało to na sytuację z pozoru normalną. Przyszedł bowiem urzędnik skarbowy do firmy i przeprowadził kontrolę. We wniosku pokontrolnym okazało się, że Optimus musi zapłacić olbrzymi, zaległy podatek. Dowodem miały być zeznania świadka, które jednak udało się podważyć. Urząd Skarbowy jednak chciał wyegzekwować fikcyjny zaległy podatek. Wówczas R. Kluska dzięki przyjaciołom uratował firmę przed bankructwem. To zdarzenie było dla właściciela sygnałem alarmowym. Ktoś najwyraźniej czyhał na pieniądze uczciwego przedsiębiorcy, wszak „hien” ci u nas dostatek. Podobne próby się powtarzały, a to nie sprzyjało spokojnej działalności Optimusa. R. Kluska miał już tego dosyć i w kwietniu 2000 roku zrzekł się prowadzenia firmy. Jako powody podał między innymi korupcję oraz atmosferę zastraszania, – nie pozwalającą na prowadzenie w ówczesnej Polsce normalnych i uczciwych interesów. Wówczas jego majątek szacowano na ponad 400 mln zł. Posiadane udziały firmy sprzedał BRE bankowi i Zbigniewowi Jakubasowi za sumę 261,7 mln zł. Cena tej transakcji była dla rynku szokująco niska. Zdaniem analityków, firma była warta zdecydowanie więcej, nie mówiąc już o premii za przejęcie. – Wolałem Optimusa sprzedać za pół ceny, ponieważ nastąpił taki rozwój korupcji, że trudno byłoby prowadzić firmę, – powiedział Kluska. Nie bez znaczenia w ustaleniu kwoty sprzedaży było również i to, że wyniki finansowe spółki w tym czasie nie wyglądały rewelacyjnie. W lipcu 2002 roku, mgr Roman Kluska został w spektakularny sposób aresztowany pod zarzutem wyłudzenia przez Optimus horrendalnej kwoty 30 mln zł tytułem podatku VAT. Po wpłaceniu kaucji w wysokości 8 mln zł odzyskał wolność, a jako dodatkowe zabezpieczenie majątkowe zajęto jego posiadłość. Odebrano mu także paszport. Nazajutrz po aresztowaniu, nowosądecka Wojskowa Komenda Uzupełnień podjęła bezczelną i bezprawną próbę nałożenia obowiązku świadczenia rzeczowego na samochody terenowe należące do Kluski. Aresztowanie wywołało znaczny oddźwięk w mediach, o wyjaśnienie nieprawidłowości śledztwa występowali między innymi posłowie i senatorowie. W późniejszych wywiadach Kluska twierdził, że osoby podające się za przedstawicieli grupy posiadającej silne wpływy w administracji publicznej składały mu propozycje odstąpienia udziałów w zyskach w zamian za bezkarność zarówno przed aresztowaniem jak i po aresztowaniu. W listopadzie 2003 roku Naczelny Sąd Administracyjny uchylił wszystkie zaskarżone decyzje i zarządził od organów podatkowych zwrot kosztów. Ostatecznie sąd przyznał Romanowi Klusce… 5 tys. złotych odszkodowania za niesłuszne zatrzymanie. Sprawa ta pokazała opinii publicznej nieprawidłowości w działaniu polskiej administracji publicznej, w szczególności resortu finansów, wymiaru sprawiedliwości i resortu obrony. Według Romana Kluski – i  zgodnie z późniejszymi wyrokami NSA, – działania podejmowane wobec niego nie miały podstaw prawnych. Były prowadzone w sposób naruszający standardy państwa prawa i miały charakter zorganizowanej nagonki, charakterystycznej dla mafii. W konsekwencji posady stracili szefowie Prokuratury Apelacyjnej w Krakowie – Ryszard Rychlik i Wiesław Nocuń. Po nagłośnieniu tego bandyckiego wprost działania wobec byłego szefa Optimusa, prasa zajęła się analizowaniem innych przypadków polskich biznesmenów, którzy – jak twierdzą – zostali jedną decyzją Urzędu Skarbowego pozbawieni firm i – co ważne – pieniędzy na potencjalną obronę (kosztowne analizy prawno-skarbowe). Administracja skarbowa wdrożyła środki zwiększające przejrzystość działań, zmieniła zasady przyznawania premii. W czasie, gdy władzę sprawowało PiS, w roku 2006 Ministerstwo Finansów opublikowało „Białą księgę JTT Computer i Optimus S.A.” – wyjaśniającą z pozycji administracji publicznej sprawy obu firm. Według autorów „Księgi” – głównym źródłem problemów były sprzeczności w przepisach zwalniających z podatku VAT import pomocy naukowych uchwalonych przez Sejm w 1993 roku i nieuchylanych później, pomimo ustania powodów, dla których je wprowadzono (odpowiedzialnością za jakość ustaw podatkowych nie można obarczać wyłącznie Ministerstwa Finansów). Według Ministerstwa Finans...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl
  • Podstrony