889, Prywatne, Przegląd prasy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Kto jest głupi - Ty czy media? Mówią Żakowski, Wildstein, Passent i Terlikowski
- Jadę do Polski i oglądam cięgiem wszystkie dzienniki telewizyjne w kraju. Jest albo sama polityka, albo totalne pierdoły. W newsowych stand-upach jakiś gówniarz z mikrofonem w ręku i miną wszechwiedzącego wieszcza mówi mi, jak mam żyć - powiedział w rozmowie z Onetem Mariusz Max Kolonko.
Infonurt2: typowy zydowski przekret : najpierw ogłupoiają ludzifałszem i manipulacja a potem mówią że muszą robić głupio w mediach bo maja głupich odbiorców. Zabtać tym prostytutkom medialnym licencje zawodu który niszczą i do łopaty albo do pracu u Niemca do czyszczenia wychodków i do zmywaka .. albo do prosytytucji.Medialni kłamcy otrzymuja takie wysokie zarobki dlatego że kłamia i manipuluja opinia publiczna. Powinni być skazywani jak zwykli oszusci którzy wyłudzają oszustwem pieniądze lub inne kożysci materialne.
Kto kogo ogłupia? Media odbiorcę czy odbiorca media? Fot. Getty Images
Po wypowiedzi Mariusza Maxa Kolonko, że "media ogłupiają naród" zebraliśmy opinie czterech znanych dziennikarzy. Wildstein, Żakowski, Passent i Terlikowski odpowiadają na pytanie: kto jest głupi - Ty (czyli odbiorca mediów) czy media?
Efekt? Jacek Żakowski twierdzi, że Mariusz Max Kolonko też zna się na "wywalaniu krwi na stół" i mówieniu "kurna, ale jatka".
Bronisław Wildstein podkreśla, że Max Kolonko jest bardzo wyrozumiały dla "dziennikarskich osobowości".
Daniel Passent zwraca uwagę, że "media są biznesem" - po prostu - i muszą zarabiać albo wręcz walczyć o swoje życie.
A Tomasz Terlikowski zauważa, że aby media przestały serwować ludziom sieczkę, to "trzeba by wyrzucić telewizory i niemałą część komputerów na śmietnik".
Jacek Żakowski (dziennikarz na stałe związany z "Polityką", współpracuje też z "Gazetą Wyborczą", TOK FM, TVN): Miedzy mediami, a ich odbiorcami istnieje relacja zwrotna. W polskiej inteligencji istnieje silna tradycja, aby uważać społeczeństwo za - jak to powiedział Jacek Kurski - ciemny lud. Media próbują tę ciemnotę zaspokoić, ale w ten sposób degenerują i publiczność, i siebie. Nie musimy się jednak rozbijać o dno. Możemy zgrabnie wyjść z korkociągu. Kryzys ma istotne znaczenie także jako proces oczyszczania i promowania nowych modeli biznesowych, które będą uzasadniały istnienie także mediów jakościowo wyraźnie lepszych. Możemy mieć polskiego "Guardiana", "Spiegela" czy "Frankfurter Allgemeine Zeitung". To przekracza nasze wyobrażenia, ale nie przekracza możliwości. Kryzysowy przymus już spowodował, że zaczęliśmy mówić o tym, jak beznadziejne są media. Kilka lat temu w środowisku jedynie się o tym szeptało. Dziś w Polsce media przechodzą kryzys w większym stopniu, niż dzieje się to w Europie, niski też jest poziom samego dziennikarstwa. Myślę, że jesteśmy już bliscy Włoch. Nie wydaje mi się, żeby średnio dziennikarze byli dużo mądrzejsi od odbiorców. To jest jeden z powodów, dla których ci odbiorcy nie bardzo szukają kontaktu z mediami. Od mediów oczekują więc głównie rozrywki. Jeśli ludzie chcą poważnej wiedzy i informacji, to nie szukają ich w mediach. Opinia Mariusza Maxa Kolonko - że "niektóre z gwiazd polskiego dziennikarstwa potrafią tylko rozpruć temat, wywalić krew na stół i powiedzieć: kurna, ale jatka" - faktycznie dotyczy bardzo dużej części znanych dziennikarzy - w tym i Maxa Kolonko.
Bronisław Wildstein (publicysta m.in. "Uważam Rze", były prezes TVP): Odbiorcę takiego, jakiego mamy, wychowują sobie dominujące media. Nie można mówić o wszystkich odbiorcach i wszystkich mediach, ale jeśli spojrzymy na przeważający w mediach trend, to faktycznie mamy do czynienia z ogłupianiem publiczności i to na dwóch poziomach. Serwowanie widzom sieczki i redukowanie wszystkiego do prymitywnego przekazu - to jedno. A drugie to propaganda polityczna sprowadzająca się od jakiegoś czasu do prorządowej agitacji. Szerzej można powiedzieć, że media, nie tylko w Polsce, ale w Polsce szczególnie, są elementem establishmentu. I robią wszystko w jego obronie czyli w obronie obecnego status quo. Pan Mariusz Max Kolonko - mówiąc, że niektórzy dziennikarze "potrafią tylko rozpruć temat, wywalić krew na stół i powiedzieć: kurna, ale jatka" - jest w sumie bardzo wyrozumiały dla tych "dziennikarskich osobowości". Nie chodzi tylko o to, że ci brylujący głównie w mediach elektronicznych celebryci nie potrafią głębiej drążyć poruszanych spraw. Nieszczęście polega na tym, że zachowują się oni nieuczciwie - łamią dziennikarskie standardy i sprzeniewierzają się dziennikarskiemu etosowi. Występując w imię własnego interesu, potrafią organizować kampanie nienawiści i nagonki na niewygodne sobie osoby, środowiska i ugrupowania. I nie ma w tym żadnej symetrii, która miałaby jakoby polegać na tym, że dziennikarze o orientacjach lewicowych popierają rzeczników swoich poglądów, a prawicowych - swoich. Mamy do czynienia z rażącą nierównowagą, która nie jest efektem postaw Polaków, od których polski establishment zdecydowanie odbija. W Polsce słychać jednolity chór mediów elektronicznych i głównych pism. TVN, Polsat, TVP w obecnym kształcie, PAP, radio publiczne, RMF, Zetka, Gazeta Wyborcza, Newsweek itd. Osoby o innych poglądach są z nich rugowane, ale pokazywane na zasadzie egzotycznej mniejszości. Od pięciu lat na ręce patrzy się nie rządowi, ale opozycji. Niektóre gwiazdy dziennikarstwa się w tym wręcz specjalizują. Ostatnia obywatelska konferencja na temat katastrofy smoleńskiej, w której uczestniczyło ponad 100 niezależnych naukowców, której wnioski zasadniczo rozmijały się z oficjalną wykładnią tej tragedii, a została przemilczana przez wszystkie media głównego nurtu, jest kolejnym dowodem zdrady ich powołania.
Tomasz Terlikowski (red. nacz. Fronda.pl, publikuje w wielu mediach): W sporze o to, czy pierwsze było medialne jajko, czy kura, jak przystało na wojującego katolika, nie mam wątpliwości, że pierwszy był Stwórca i jajek, i kur. A tłumacząc rzecz na język mediów, w sporze o to, czy winę za galopującą tabloidyzację mediów elektronicznych ponoszą one same, czy widzowie, odpowiadam, że w istocie ani jedni, ani drudzy, a właśnie Kreator nowych mediów, czyli Obraz. Istotą kulturowej zmiany, której jednym z objawów jest tabloidyzacja, jest bowiem właśnie to, że zmienia się główne medium komunikacji międzyludzkiej. Od wieków było nim słowo (najpierw mówione, później pisane i drukowane), a teraz jest nim obraz. Słowo, niezależnie od formy, związane jest z rozumem, z argumentacją, przekonywaniem, obraz zaś z emocją. Ludzie wychowani na słowie mają zatem skłonność do wymiany argumentów, debaty, a ci wychowani na obrazie - do emocji. I właśnie ta kulturowa rewolucja przekazu jest głównym powodem, dla których media robią się coraz głupsze, coraz mniej pogłębione i coraz mniej racjonalne. A będzie tylko gorzej. Dominacja obrazu w wychowaniu, myśleniu, edukacji sprawia, że rosną nam zastępy homo videns (a dotyczy to zarówno dziennikarzy jak i odbiorców) - ludzi, którzy nie chcą odbierać skomplikowanych komunikatów, bo obraz jest przyjemniejszy i prostszy do skonsumowania (a odbiorca mediów coraz częściej jest tylko ich konsumentem). Co musiałoby się zdarzyć, żeby ten proces się zatrzymał? Trzeba by wyrzucić telewizory i niemałą część komputerów na śmietnik. A nie zanosi się na to w najbliższym czasie.
Daniel Passent (felietonista tygodnika "Polityka", związany też z TOK FM): Kto jest głupi - media czy odbiorcy? To błędne koło. Media widzą, jak niskie oczekiwania mają odbiorcy, ale muszą na rynku takiego właśnie odbiorcę zadowolić, żeby funkcjonować i zarabiać. W gospodarce rynkowej media nie mogą ignorować sygnałów, jakie wysyłają czytelnicy, słuchacze i widzowie. W przeciwnym wypadku przestaną istnieć albo uzależnią się od sponsora - rządu, biznesu, kościołów, partii politycznych. Niektóre media walczą wręcz o przeżycie - jak media papierowe - a inne o zysk. Dla właścicieli media są biznesem. Właściciele wielkich mediów na ogół nie są idealistami ani misjonarzami. Oni inwestują w media tak samo, jakby inwestowali w budowę autostrady czy produkcję rowerów, pierwsze co czynią, to patrzą na sprzedaż, poczytność, słuchalność czy oglądalność, czyli tzw. słupki. Nie wszystkie media są tak prostackie, by w pełni schlebiać rynkowi. Nie wszystkie są tabloidami jak "Bild" czy "Fakt". Nawet komercyjne telewizje, jak TVN24, nadają programy misyjne - np. dokumenty Ewy Ewart czy "Xsięgarnia". Ale to jest świadome działanie, wbrew logice rynku, raczej wyjątek niż reguła. Bardzo jednak możliwe, że nowym właścicielom - często obcokrajowcom żyjącym za granicą - nie będą leżeć na sercu filmy dokumentalne czy los polskiej książki, bo jedyne co rozumieją, to słupki oglądalności i sprzedaży reklam. Uważam, że krytyczna opinia Mariusza Maxa Kolonko o "gwiazdach dziennikarstwa" jest jednostronna, niesprawiedliwa. Powstrzymam się jednak od złośliwości wobec autora tych słów. Prawdziwe gwiazdy - a mogą tu wymienić Monikę Olejnik, Jacka Żakowskiego czy Tomasza Lisa - próbują godzić misję z rynkiem. Z jednej strony programy Lisa czy Olejnik muszą przyciągać reklamy, przynosić zysk, bo ich twórcy mają w kontraktach konkretne zobowiązania i za to biorą pieniądze. Ale z drugiej strony prezentują oni dziennikarstwo na wysokim poziomie, poruszają ważne tematy, nie schodzą poniżej pewnego poziomu, więc ich praca jest także obywatelską służbą. Mariusz Max Kolonko w specjalnym wywiadzie dla Onetu ostro skrytykował polskie media, mówił o tym, jak Rosja manipuluje Polską i dlaczego z ekranu telewizji w naszym kraju wieje nudą. - Jadę do Polski i oglądam cięgiem wszystkie dzienniki telewizyjne w kraju. Jest albo sama polityka, albo totalne pierdoły. W newsowych stand-upach jakiś gówniarz z mikrofonem w ręku i miną wszechwiedzącego wieszcza mówi mi, jak mam żyć - podkreślał.
Mariusz Max Kolonko: jakiś gówniarz mówi mi, jak mam żyć
- Jadę do Polski i oglądam cięgiem wszystkie dzienniki telewizyjne w kraju. Jest albo sama polityka, albo totalne pierdoły. W newsowych stand-upach jakiś gówniarz z mikrofonem w ręku i miną wszechwiedzącego wieszcza mówi mi, jak mam żyć - powiedział w rozmowie z Onetem Mariusz Max Kolonko.
Dziennikarz w specjalnym wywiadzie dla Onetu ostro krytykuje polskie media, mówi o tym jak Rosja manipuluje Polską i dlaczego z ekranu telewizji w naszym kraju wieje nudą. A już od wtorku będzie komentował dla nas wybory prezydenckie w USA.
Z Mariuszem Maxem Kolonko rozmawia Piotr Kozanecki.
Onet: Wyjechał pan z Polski ładnych kilka lat temu... Mariusz Max Kolonko*: Dwadzieścia cztery. I nie zawsze te lata były ładne...
Ale o Polsce wciąż pan od czasu do czasu pisze, m.in. w znanym serwisie "The Huffington Post". Co pan napisał Amerykanom o sprawie Madzi? Nic.
? Nic, bo to nikogo tu nie interesuje. "The Huffington Post" to największa gazeta opiniotwórcza świata, a świat i Ameryka miały swoje sprawy Madzi. Nie przypominam sobie jednak kraju, w którym podobna historia byłaby wałkowana przez media od wiosny do jesieni. W teorii mediów istnieje zasada, że jeśli w pierwszych 90 sekundach przekazu widz nie znajduje tzw. hook, czyli haka, wyłącza się. Dlatego scenariusze amerykańskich seriali telewizyjnych czy filmów zaczynają sie od tzw. cold open, czyli, używając słów Hitchcocka, trupa na otwarcie. Rozumiem, że o to panu w tym wywiadzie chodzi...
Przejrzał mnie pan. Pytam o to, bo w swoich artykułach dosyć stanowczo krytykuje pan naszą polską rzeczywistość. Nawet nasz eksportowy sukces, czyli Euro 2012, się panu nie spodobał. O Euro 2012 pisałem tekst na zamówienie Natemat.pl. Pisałem o patriotyzmie stadionowym, który zastępuje ten narodowy. Że z dumą zmierzamy z umalowanymi na biało-czerwono twarzami na mecz, kibicując jedenastu patałachom na boisku, a wstydzimy się zawiesić flagę polską w oknie, by nie być posądzonym o jakiś wojujący konserwatyzm.
Mógłby pan jednak wyrazić trochę entuzjazmu. W 37-milionowym kraju mamy teraz chociaż cztery stadiony z prawdziwego zdarzenia, a zachodnie media przez cały turniej rozpisywały się o Polsce w samych superlatywach. Podobały się odnowione miasta, nasza otwartość. Wydaje się, że ostatecznie przełamaliśmy stereotyp kraju postkomunistycznego. Gratuluję, że stać nas na przełamywanie stereotypów za 4 mld złotych. Nie znam się na tym, ale ciągle zdumiewa mnie nasza fascynacja sportem, w którym od lat przegrywamy wszystko z kretesem. To jakby Eskimosi budowali superparkury na konkursy konia wierzchowego, kiedy mają wyniki w wyścigach zaprzęgów psów husky. Myślę, że jak zwykle żyjemy naszą dumną przeszłością i sukcesem na Wembley 40 lat temu, a nie pytamy, ile kosztować będzie obsługa tych molochów? Jak tam Europa dojedzie? Gdzie zamieszka? Ile meczów będziemy musieli na tych stadionach jeszcze przegrać, aby publika przestała kupować bilety? Co tam wtedy zrobimy? Popisy gladiatorów? Dożynki?
Do trójki najbardziej medialnych wydarzeń w Polsce należy jeszcze oczywiście katastrofa smoleńska. Co Amerykanie o niej wiedzą? Poza samą katastrofą, prawie nic. Agencje amerykańskie i światowe informowały o przebiegu śledztwa za ITAR-TASS, a nie PAP, bo śledztwo prowadzili Rosjanie. W efekcie większość Amerykanów nie ma pojęcia, że np. czarne skrzynki i wrak samolotu, stanowiące naszą własność, nie wróciły dotąd do Polski - dwa i pół roku po tragedii i dwa lata po zakończeniu dochodzenia. Kilka dni po katastrofie w Smoleńsku pisałem w "The Huffington Post", że tragedia będzie wygrana przez Rosję dla celów politycznych i tak się dzieje. Dla Rosji wrak samolotu i tragedia smoleńska stały się środkiem politycznym do destabilizacji sytuacji w Polsce. Dlatego zdjęcia ofiar tragedii w Smoleńsku odnajdują się raptem na portalu na Syberii. Skłócona Polska to kraj słaby, a słaba Polska jest w interesie Rosji. W Moskwie ułożony jest od dawna scenariusz, w którym polski premier jest słaby. Potrzebuje pomocy i tę Moskwa dostarczy, zwracając wrak, czarne skrzynki w stosownym dla nich momencie, a być może nawet występując z jakąś dodatkową formą ekspiacji, która wzmocni, a może i uratuje pozycję premiera. Taki wdzięczny Rosji polski premier byłby historyczną kopią króla Poniatowskiego i jego serwilistycznej postawy wobec carycy Katarzyny II i ten scenariusz jest typowy dla sposobu rządzenia rosyjskich elit władzy. Nie tylko Ameryka, ale i administracja Obamy nie rozumieją sposobów myślenia Rosji i obciążeń historycznych Polski, to Obama robi, co może, by walczyć o serca i umysły muzułmanów, a nie Polaków, ale to inny temat.
Pan ma, zdaje się, nie najlepsze zdanie o polskich mediach. Ale czy mówiąc o upadku dziennikarstwa w naszym kraju, nie ma pan na myśli tak naprawdę upadku mediów w zachodnim świecie? Czy media w USA się nie tabloidyzują? Nie ma gonitwy za sensacją i pogodni za zyskiem? Kto powiedział, że pogoń za zyskiem musi produkować gnioty? Stacja telewizyjna czy gazeta bez zysku upada. Ale w Ameryce zysk generuje tekst, program czy serial telewizyjny, który przyciąga widza, a ten widz ma takie same oczy, głowę i rozum, jak widz w Polsce. Tak powstały generujące milionowe zyski programy newsowe, które usiłujemy nieudolnie kopiować w kraju, publicystyczne "60 minutes" w CBS czy "Larry King Live", bądź seriale jak "Hell on Wheels", choć w Polsce znamy tylko stare epizody "CSI Miami". Amerykanin, kiedy nie lubi przekazu, przełącza na inny kanał. Tak samo robi już polski widz, który ma już coraz więcej stacji do wyboru, ponad 175 w języku polskim. Dlatego m.in. oglądalność polskich programów leci na łeb. Seriale kończą się klapą po jednym sezonie. Czytelnictwo gazet spada. Wtedy establishment dziennikarski broni się zwalaniem winy na internet i głupiego widza czy czytelnika, który go nie rozumie. Szukając wyjścia ze spadającej oglądalności, dziennikarz ucieka w tabloid, pogrążając się jeszcze bardziej, bo nie tabloidu oczekuje dziś polski odbiorca tylko dobrego, rzetelnego wartościowego programu, serialu czy artykułu. A tego polski establishment medialny często zwyczajnie nie potrafi dostarczyć.
"Larry King." i "60 minutes" to jedno, ale kiedy oglądałem Jerry'ego Springera nie miałem wrażenia, że to jest jakaś szczególnie wyszukana propozycja medialna. Nawet Jerry Springer stwierdził, że produkuje gniota...
A więc na tak wielkim rynku, jak amerykański, i w kraju, gdzie demokracja funkcjonuje już ponad 200 lat, można znaleźć dobre przykłady zarówno na dziennikarstwo na poziomie, jak i na przekraczanie tabloidowych granic. Dokładnie tak. Zatem nie można wrzucać do jednego worka Larry'ego Kinga i Jerry'ego Springera, bo to jakby porównywać filmy braci Coen i buble komediowe Sandlera. W Ameryce może pan znaleźć przykłady na zaprzeczenie każdego zdania, które pada w tym wywiadzie. Np. tzw. korespondenci ściągają z nagłówków w mediach i karmią tym widza w Polsce. W efekcie ten myśli, że Ameryka to dziki kraj, w którym wszystko wolno. A to jest bardzo dobrze ułożona maszyna, która funkcjonuje według bardzo precyzyjnych reguł, które trzeba znać. Tak czytam np. o gafach Romneya w Europie i o tym, że Romney strzelił już sobie we wszystko - od stopy po głowę - i przegra wybory. A potem jest debata telewizyjna i okazuje się, że jest dokładnie odwrotnie. Korespondent wtedy milczy, bo nie wie, co go trafiło. A to tak, jakby pisać dla publiczności amerykańskiej o Polsce, cytując tylko "Gazetę Wyborczą" albo tylko "Rzeczpospolitą". Musimy widzieć całe zagadnienie i umieć czytać między wierszami.
U nas wolne media mają dopiero 20 lat, na dodatek dożyna nas pełzający czwarty rok kryzys. Co się panu w tych naszych mediach tak nie podoba? Jadę do Polski i oglądam cięgiem wszystkie dzienniki telewizyjne w kraju. Jest albo sama polityka, albo totalne pierdoły. Pomieszanie tematów lokalnych, nieinteresujących krajowego odbiorcę, z ważnymi tematami dotyczącymi wszystkich. W newsowych stand-upach jakiś gówniarz z mikrofonem w ręku i miną wszechwiedzącego wieszcza mówi mi, jak mam żyć. To wszystko z podstawowymi błędami warsztatowymi, niezbalansowanymi kamerami, fatalną dykcją, błędami fonetycznymi i czytaczami z promptera, którzy mylą się w 30 proc. zapowiedzi. Przełączam na telewizję śniadaniową i widzę relację z lodowego igloo z prowadzącą Królewną Śnieżką z nogami związanymi w supeł, której jedynym celem jest, by dobrze wypaść. Otwieram gazety i widzę "publicystów" skaczących sobie do gardeł o byle co. Czułem się jak Jack Nicholson w "Locie nad kukułczym gniazdem".
I co, wraca pan do Stanów, a tu wszystko cacy? Skądże. Ale jeszcze w samolocie wziąłem na pokładzie do ręki "The USA Today", największy nakładowo dziennik w Ameryce i natychmiast wiedziałem, co się zdarzyło na świecie, w Stanach. Była nawet najważniejsza wiadomość z miejsca, z którego właśnie wyjechałem. Napisane prosto, rzeczowo, z pogłębioną analizą eksperta, który wyjaśniał związki przyczynowo-skutkowe w zwartym i krótkim tekście. Obok informacje ze świata nauki i kultury, pisane ciekawie i wcale nie sensacyjnie. Jak są ploty, to interesujące ploty o gwiazdach, które są gwiazdami, a nie jakimiś dzidkami z łapanki zapełniającymi szpalty polskich gazet, których dziennikarze nie potrafią zapełnić żadną rozsądną treścią. Polskie media nie chcą o tym mówić, bo to jakby alkoholik miał mówić o uzależnieniu, przyznając się tym samym do alkoholizmu.
Na straży polskich interesów Dziś trzeba stworzyć politykę historyczną, która wyzwoli prawdę o przeszłości z bełkotu uwsteczniającego nas w rozwoju cywilizacyjnym, z wielości prawd i równoprawnych narracji. Coś na kształt ruchu egzekucyjnego, gromadzącego obywateli Polski szesnastowiecznej w walce o odzyskanie praw i przywilejów dławionych przez bezprawne roszczenia oligarchów. Niedawno w Magazynie “Naszego Dziennika” poruszono ważny problem polskiej polityki historycznej. Do zawartych tam uwag warto dorzucić spostrzeżenia na temat konieczności prowadzenia polityki historycznej dla tzw. Ziem Odzyskanych, uwzględniającej specyfikę tych terenów. Chodzi o fakt, że obszar ten, choć słowiański, to jednak od średniowiecza zniemczany przez kolonistów, później należący do państwa pruskiego, a następnie Niemiec, dostał się po IIwojnie światowej w granice sowieckiego protektoratu, zwanego od 1952 r. Peerelem, rządzonym przez polskich namiestników na podstawie otrzymanego od Moskwy jarłyku. Namiestnicy wyznaczali lokalnych kacyków otaczających się prowincjonalnym dworem. Wśród dworzan byli również historycy. I to oni właśnie oraz ich młodsze klony piszą dziś historię tych ziem po 1945 r., równie zakłamaną jak ich życiorysy.
Postkomunistyczna polityka historyczna Kto nie wierzy, niech sięgnie po Encyklopedię Szczecina i przeczyta życiorysy obecnych “mentorów” młodych adeptów historii, zawdzięczających swoje wyniesienie do rangi lokalnej elity posłuszeństwu ludziom z Komitetu Wojewódzkiego PZPR – nie znajdzie tam stwierdzenia, że byli członkami (często funkcyjnymi) partii komunistycznej, natomiast dowie się, że przed 1989 r. byli… działaczami politycznymi, społecznymi, gospodarczymi. Krótko mówiąc – państwowcami. Jeżeli ktoś nie daje wiary, że ponad dwadzieścia lat po rozwiązaniu PZPR może kwitnąć nadal historiografia partyjna, a jej kontynuatorami są nie tylko ludzie, których najpiękniejsze lata młodości i zaangażowania w pracę ideowo-polityczną przypadły na czasy Gomułki i Gierka, ale również historycy młodzi bądź w średnim wieku – proponuję przejrzeć prace poświęcone dziejom najnowszym Pomorza Zachodniego, którymi dzielą się ze społeczeństwem regionu historycy Instytutu Historii i Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Szczecińskiego. Włodarze Szczecina propagują dla Pomorza Zachodniego szczególną politykę historyczną: przeszłości nie mamy, więc wybierzmy przyszłość i budujmy aquaparki dla turystów z Berlina. Historia pisana przez postkomunistów i ich klony nie kłóci się z pomysłami szczecińskich “młodych, wykształconych z wielkich miast”. Ta część establishmentu zachodniopomorskiego, która winna stać na straży polskich interesów na tym obszarze (historycy, politolodzy, politycy), jest, mówiąc oględnie, intelektualnie nieistotna. A w dodatku w wielu wypadkach za wartości najwyższe uznająca święty spokój, pełną kiesę oraz pławienie się we własnym sosie, którego ostrą przyprawą jest wzajemna adoracja. Niezwykle podatna na to, co Zdzisław Krasnodębski nazwał “wykręcaniem umysłu”: “Ci, którzy uzyskują władzę nad nami, kształtują nasze wyobrażenia o świecie, narzucają nam kategorie, w jakich myślimy, oraz system wartości sprzeczny z naszymi wyobrażeniami”. I z naszymi interesami politycznymi i duchowymi, można dodać. Natomiast przyjęcie ich, zwłaszcza z pocałowaniem przyjacielskiej ręki zza Odry, łączy się z kojącą świadomością, że szacunku, jako rezoner idei wymyślonych przez nie naszych geopolityków, to może nie zaznam (choć mogę ją wymusić), ale biedy też nie. Niedawno Przemysław Żurawski vel Grajewski pisał w “Naszym Dzienniku”, jakie awanse czekają na tych, którzy zgodzili się na rolę potakiwaczy dla niemieckich wyborów i decyzji politycznych (“Nagroda za klientyzm”, 13 września); refleksje dotyczyły wprawdzie szczebla centralnego, ale równie dobrze można rozważania autora odnieść do prowincji. Pokora wobec centrów decyzyjnych położonych za granicą też zgodna jest z naukami, jakie regionalni mentorzy młodych odebrali w gabinetach Komitetu Wojewódzkiego PZPR. W czasach Peerelu Szczecin był twierdzą społecznych protestów przeciwko władzom komunistycznym. Dziś na tym terenie zwyciężają partie, którym Peerel nie wadzi, a słowo “zdrada”, jeżeli je w ogóle stosują – to tylko wobec tych, którzy narazili się sitwom.
Partia nakreśla ambitne cele W mieście powstaje Centrum Dialogu Przełomy, będące integralną częścią Muzeum Narodowego w Szczecinie. Na oficjalnej stronie internetowej muzeum znajdziemy tekst informujący o zadaniach i celach Centrum. Wynika z niego, że wystawa dziejów Pomorza Zachodniego zbudowana będzie z czterech punktów węzłowych: “genezy państwowości polskiej na Pomorzu Zachodnim w 1945 roku oraz trzech kulminacji oporu społecznego w latach 1970, 1980 i 1988 – rozumianych jako kluczowe doświadczenia wspólnotowe na drodze do społeczeństwa obywatelskiego. W tych ramach jest miejsce dla ukazania ówczesnych racji politycznych wielu stron [podkr. R.K.]“. Dalej czytamy, że celem wystawy nie jest narzucanie interpretacji, ale sprowokowanie sporów wokół historii Pomorza Zachodniego. A poza tym: “Obecna świadomość metodologiczna nauk historycznych zakłada wielość narracji, których uzgodnienie może nie być osiągalne”. Jak to bywa przy tego typu postmodernistycznej gadce, słowa nie opisują rzeczywistości, tylko starają się nami manipulować: nie przesądzajmy, nie czyńmy żadnych założeń, “prawd twardych”, bo są prostą drogą do budowania społeczeństwa represyjnego, po czym… przesądzamy, zakładamy, tworzymy “łańcuchy tautologii, parę pojęć jak cepy”, kiedyś z diamatu, teraz politpoprawności. A tych, którzy zwrócą na to uwagę, nazwiemy inkwizytorami, moherami, a w porywach nawet talibami. Przyjąć, że w 1945 r. rodziła się państwowość polska czy w ogóle państwowość – wszak niektórzy socjologowie uważają, że Peerel nie tylko nie był Polską, ale również nie wypełniał definicji państwa – jak też uznanie, że w czasach przełomu tworzyliśmy jakąś wspólnotę będącą w stanie razem (z PZPR) odbierać doświadczenia “na drodze do społeczeństwa obywatelskiego”, to uruchomić katarynę, która już będzie mówić za nas: z różnych stron historycznego podziału szliśmy do tego samego celu – III RP, “demokratycznego państwa prawnego, urzeczywistniającego zasady sprawiedliwości społecznej”. To przyznać, że racje rotmistrza Pileckiego były tyle samo warte co Humera, że Polska z testamentu “Warszyca” nie może rościć pretensji do bycia lepszą od tej opisanej w konstytucji z 1952r., a I sekretarz KW miał swoją rację i palący gmach KW mieli swoje racje. Przyznać, że w 1980 i 1988 roku też rację mieli jedni i drudzy. A największą ci, którzy – jak wspomniani mentorzy nowych pokoleń historyków – siedzieli cicho, węsząc cierpliwie, skąd wiatr wieje. W tej narracji racje zdrajców, tchórzy i lokajów oraz niezłomnych, dzielnych i niepokornych niczym się nie różnią. Tomasz Macaulay, przewodniczący Komitetu Oświaty Publicznej Korony Brytyjskiej, uzasadniając wprowadzenie reformy szkolnictwa w Indiach w 1835 roku, stwierdził: “Przy naszych ograniczonych środkach niemożliwością jest kształtowanie całej populacji. Na razie powinniśmy się zająć uformowaniem klasy, która mogłaby służyć za tłumacza pomiędzy nami a milionową rzeszą rządzonych przez nas ludzi. Niech to będzie klasa z krwi i koloru skóry indyjska, lecz angielska w upodobaniach, moralności, opiniach i rozumowaniu”. Krótko mówiąc, sir Macaulayowi chodziło o stworzenie z wybranych tubylców korpusu sierżantów cywilizacji pośredniczących między autochtonami a kadrą oficerską kolonizatorów. Reformę szkolnictwa, w której historia ojczysta stała się kulą u nogi młodym i wykształconym, już przeprowadziliśmy, wytyczne dla polityki historycznej już mamy, sierżantów gotowych na skinienie “białej rasy” pleść politpoprawne dyrdymały również. Czekamy tylko na kolonistów.
Ruch egzekucyjny w nauce historycznej Należy podnieść znaczenie Szczecina – uświadomić mieszkańcom miasta i kraju, a nade wszystko sąsiadowi z Zachodu, że jesteśmy tu, bo wywalczyliśmy sobie te ziemie walką z komunizmem: krew Polaków wylana w 1970 r., męstwo lat 1980-1981, walka i ofiary stanu wojennego uzasadniają w sposób absolutny i bezsporny naszą obecność nad Odrą i Bałtykiem. Dzięki naszemu zaangażowaniu i poświęceniu w walce z nasłanymi z “moskiewskiego chanatu” nadzorcami runął mur berliński, mogło dojść do zjednoczenia narodu niemieckiego, Europa mogła odetchnąć od trwogi przed komunizmem i wojną atomową. Wywalczyliśmy sami sobie te ziemie. W sposób heroiczny, pokojowy. I dlatego tu jesteśmy i będziemy. A nie dzięki sowieckim czołgom i pepeszom – jak to próbują wciskać niewolnicze dusze, które wychynęły z cienia Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Szczecinie. Nie może być tak, że do miasta wjeżdża się Trasą im. Piotra Zaremby, pieszczocha władzy ludowej. Do Szczecina winno się wjeżdżać promenadą bohaterów Grudnia ´70 i Sierpnia ´80. Awitać przybyszów powinien olbrzymi monument upamiętniający ofiary komunizmu i niezłomnych walczących z reżimem. I on winien się stać centrum urbanistycznym miasta i punktem odniesienia dla wszelkich dyskusji o dziejach zachodniopomorskich. Cała filozofia architektury Szczecina powinna zostać podporządkowana upamiętnieniu i należytemu uhonorowaniu bohaterów wydarzeń Grudnia i Sierpnia oraz wcześniejszych ofiar UB i Informacji Wojskowej. Bo wbrew kłamstwom ówczesnej propagandy komunistycznej i współczesnej propagandy postkomunistycznej to właśnie z nich, z polskich bohaterów, naszych zachodniopomorskich konfederatów, jesteśmy. Bo jak śpiewał Jan Krzysztof Kelus, bard Polski walczącej w latach 70. i 80. z władzą komunistyczną: “Odważnym wszystkim pokłon niski, pogarda dla kanalii”. Dr Robert Kościelny
Poseł Platformy Obywatelskiej, pan Adam Szejnfeld, zgłosił projekt ustawy o zmianach w VAT, CIT, PIT- znacznie upraszczających możliwość stosowania tzw. ulgi na złe długi w VAT. Celem nowelizacji jest rozwiązanie problemu zatorów płatniczych. Wierzyciel- przedsiębiorca. ,który nie dostał w terminie zapłat za dostarczone przez siebie towary lub usługi, miałby prawo do obniżenia podstawy opodatkowania zarówno w podatku dochodowym, jak i podatku VAT, a przedsiębiorca dłużnik- miałby obowiązek podwyższenia zobowiązania podatkowego z tytułu zobowiązań, których nie zapłacił w terminie.. Jest to maciupki krok w kierunku odrobiny normalności.. Ale naprawdę bardzo maleńki, ale na bezrybiu- i rak ryba. A ślimak na pewno- zgodnie z prawem Unii Europejskiej, naszego nowego państwa demokratycznego, i oczywiście też prawnego.. Jeśli oczywiście w demokracji przegłosowującej może istnieć jakieś prawo stałe i jeśli trockiści- zwolennicy permanentnej rewolucji, także w prawie- są skłonni do usztywnienia czegokolwiek na jakiś czas.. Ale demokracja kusi! Znowu można przegłosować, to co przegłosowano przedwczoraj, co z kolei przegłosowano- tydzień temu, a tamto- miesiąc temu., a niektóre sprawy- rok temu. I tak w nieskończoność, aż do zatracenia.. Cały ten burdelowaty system pozostaje; rosną wydatki państwa, rozrasta się biurokracja, marnotrawstwo sięga zenitu, bajdurzenie i kłamstwo zalewa nas jak przysłowiowa krew—ale zostanie zrobiona odrobina” reformy”. Ci co wystawili faktury VAT, a ich kontrahent im nie płaci za dostarczony towar lub usługę- nie będą musieli płacić podatku VAT od niezapłaconej faktury- co jest zresztą słuszne- uzyskają ulgi w postaci obniżenia podstawy opodatkowania zarówno w podatku dochodowym, jak i podatku VAT.. Pożyjemy- oczywiście zobaczymy, jak to wyjdzie w praniu naprawdę.. Ci co nie płacą podatku dochodowego- na przykład rolnicy- z tego pomysłu nie skorzystają.. Na niepłacących za zaległe faktury nałożony zostanie obowiązek podwyższenia zobowiązania podatkowego z tytułu zobowiązań, których nie zapłacił w terminie. Oznacza to, że nic się w zasadzie nie zmieni merytorycznie, tylko, zaległości jeszcze z płacącego zobowiązania wobec demokratycznego państwa prawnego, zostaną przerzucone na tego, który już ma kłopoty z płaceniem czegokolwiek, bo jak już nie płaci za faktury- wobec rosnących kosztów prowadzenia działalności gospodarczej i rosnącej roli państwa w jego kieszeni- i tak płacił nie będzie, bo niby skąd uzyska zwiększone obroty na rynku, które pozwoliłyby mu uregulować wszystkie zaległości i żeby jeszcze mu coś zostało dla niego? Posłom Platformy Obywatelskiej chodzi o usunięcie zatorów płatniczych, żeby dojeni przedsiębiorcy więcej płacili...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Podstrony
- Indeks
- 889. Hart Jessica - Marsz weselny - Zwykły przypadek, 0801-0900
- 889, Big Pack Books txt, 1-5000
- 885, Prywatne, Przegląd prasy
- 887, Prywatne, Przegląd prasy
- 883, Prywatne, Przegląd prasy
- 880, Prywatne, Przegląd prasy
- 886, Prywatne, Przegląd prasy
- 893, Prywatne, Przegląd prasy
- 897, Prywatne, Przegląd prasy
- 895, Prywatne, Przegląd prasy
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- agul-net.keep.pl