904, Prywatne, Przegląd prasy

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

1989 Komunizm to ludowy faszyzm, co zresztą bardzo dobrze się zgadza z chłopskim czy „chłopo-robotniczym” charakterem dzisiejszego naszego społeczeństwa – hasła moczarowców dosyć do tego chłopstwa pasują, znacznie bardziej niż hasła „internacjonalistów” z żydowskimi żonami - Stefan Kisielewski Wyglądało na to, że nareszcie mamy nasz ulubiony ustrój – dyktaturę bez terroru. Zaledwie po kilkunastu dniach rozmów przy „okrągłym stole”, rozpoczętych 6 lutego 1989 r., kierownictwo PZPR otrzymuje z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych ostrzegawcze operaty. Z prognoz opracowanych przez Biuro Studiów Służby Bezpieczeństwa wynika, iż w razie przeprowadzenia wyborów parlamentarnych zgodnie z postulatami opozycji („częściowo wolne” do Sejmu i „wolne” do utworzonego w tym celu Senatu) parlament wyłoniony nawet w tak ograniczonej procedurze wyborczej nie będzie się dawał w pełni kontrolować i może podjąć działania w nieprzewidzianym przez kierownictwo państwa kierunku, stwarzając pewne zagrożenie dla obozu rządzącego. Komuniści – dotąd gotowi do dopuszczenia części „opozycji demokratycznej” do współrządów jedynie pod warunkiem, że proces ten odbędzie się w zaplanowany i zaprogramowany przez nich z góry sposób – teraz stają się jeszcze ostrożniejsi. Na prośbę strony rządowej zostaje ogłoszona przerwa techniczna w obradach. Rząd od razu zaczyna ją przeciągać i grać na zwłokę w kwestii powrotu do rozmów. W charakterze pretekstu wykorzystuje początkowo działalność radykalnych grup opozycyjnych, kontestujących paktowanie z komunistami przy „okrągłym stole”, których akcje zostają selektywnie nagłośnione. W mediach znów pojawia się obraz opozycjonistów jako żywiołu agresywnego i anarchicznego. Strona rządowa domaga się wyjaśnień od przywódców „opozycji demokratycznej”. Zarzuca im, że albo nie kontrolują naprawdę poczynań opozycjonistów i tym samym nie reprezentują realnej siły w społeczeństwie, z którą można rozmawiać, albo też prowadzą podwójną, nieszczerą grę. Atmosfera wstępnego porozumienia psuje się. Gdy przerwa w obradach „okrągłego stołu” przeciąga się coraz bardziej, kierownictwo partii po rozważeniu raz jeszcze materiałów dostarczonych przez MSW postanawia ostatecznie nie wznawiać rozmów. Aby uzyskać oficjalny pretekst, odgrzewa artykuł opublikowany przed paroma laty przez jednego z analityków CIA, który jako zalecany model transformacji ustrojowej w państwach bloku sowieckiego przedstawia pakt elit opozycyjnych i komunistycznych. Artykuł zostaje przetłumaczony na polski i podany do wiadomości publicznej w tonie medialnej sensacji. Odtąd o przerwanych obradach „okrągłego stołu” wspomina się już tylko jako o inspirowanej przez CIA próbie wymanewrowania władz i wprzęgnięcia Polski do polityki USA. Tymczasem zdyscyplinowany Sejm PRL przegłosowuje przygotowaną zawczasu nowelę konstytucji. Likwidacji ulega Rada Państwa, w jej miejsce pojawia się prezydent wyposażony w szerokie prerogatywy. Zaraz potem Sejm wybiera na prezydenta generała Wojciecha Jaruzelskiego. Nowy prezydent po złożeniu przysięgi powołuje II Radę Konsultacyjną (rozwiązawszy wcześniej poprzednią) pod przewodnictwem profesora Bronisława Łagowskiego. Odwołuje natomiast rząd Mieczysława Rakowskiego. Tajemnicą poliszynela staje się przyczyna jego dymisji: niezadowolenie Jaruzelskiego z nieudolności Rakowskiego w neutralizowaniu „opozycji demokratycznej”. Węższe kierownictwo obozu władzy spodziewa się fali niezadowolenia w społeczeństwie po faktycznym zerwaniu przez rząd obrad „okrągłego stołu”. Rozumie potrzebę zmodyfikowania oblicza rządu tak, by przynajmniej z pozoru mógł się on przedstawiać jako strona gotowa do kompromisu i przemian. Na polecenie Warszawy polska ambasada w Waszyngtonie sonduje możliwość desygnowania na premiera przebywającego w Stanach na stypendium Mirosława Dzielskiego, autora koncepcji utrzymania komunistów u władzy za cenę liberalizacji gospodarki, przedstawionej w opublikowanej w drugim obiegu pracy „Jak zachować władzę w PRL?”. Dzielski jednak odmawia, tłumacząc się złym stanem zdrowia i koniecznością leczenia. Rzeczywiście, kilka miesięcy później umiera. Aby zyskać na czasie, prezydent Jaruzelski desygnuje więc na premiera przewodniczącego Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego, katolickiego pisarza Jana Dobraczyńskiego, niedawno awansowanego przezeń do rangi generała w stanie spoczynku. Nowy premier jest przekonany o potrzebie silniejszej niż dotąd konsolidacji wokół rządu środowisk niekomunistycznych. Staje na czele powołanego w tym celu Chrześcijańsko-Demokratycznego Stronnictwa Pracy, utworzonego drogą wymuszonej odgórnie fuzji Stowarzyszenia PAX, Chrześcijańskiego Stronnictwa Społecznego i Polskiego Związku Katolicko-Społecznego. ChDSP podkreśla zbieżności między socjalizmem a chrześcijaństwem, m.in. wydaje niepublikowane dotąd prace swojego honorowego prezesa, sędziwego teoretyka „chrześcijańskiego socjalizmu” Kazimierza Studentowicza, zarazem członka prezydenckiej Rady Konsultacyjnej. Mimo nowej, chrześcijańskiej fasady partyjnej resorty siłowe w rządzie Dobraczyńskiego pozostają w rękach komunistów. Ministerstwem Spraw Wewnętrznych kieruje nieprzerwanie generał Czesław Kiszczak. Zamierzając uprzedzić radykalizację postaw opozycji, przewidywaną jako skutek ucięcia przez rząd rozmów przy „okrągłym stole”, MSW przeprowadza kombinację operacyjną obliczoną na odcięcie ugrupowań opozycyjnych od zagranicznych źródeł finansowania i od zaplecza społecznego. Kluczową rolę odgrywa w niej agentura uplasowana w Biurze Koordynacyjnym „Solidarności” w Brukseli kierowanym przez Jerzego Milewskiego, przez które pieniądze na działalność krajowych struktur „Solidarności” transferuje m.in. CIA. W zatwierdzonym przez ministra Kiszczaka terminie następuje szybkie wycofanie pieniędzy i agentów do kraju. Zbiega się ono w czasie z ujawnieniem dokumentów – wywiezionych przez oficera Służby Bezpieczeństwa, który miał uciec na Zachód – obrazujących skalę infiltracji Biura Koordynacyjnego i kanałów przerzutowych „Solidarności” przez SB. W Europie Zachodniej wybucha skandal: media szerzą przekonanie, że cała zachodnia pomoc finansowa dla „Solidarności” trafiała wprost do rąk komunistycznego rządu. Zdezorientowany Biały Dom nakazuje do wyjaśnienia sprawy wstrzymać wszelką pomoc dla polskiej „opozycji demokratycznej”. Źródła finansowania z Zachodu wysychają. Tymczasem w krajowych środowiskach opozycyjnych mnożą się wzajemne podejrzenia i oskarżenia o agenturalność. Kijem włożonym w mrowisko okazuje się opublikowana na Zachodzie przez mało dotąd znane wydawnictwo polonijne, nieautoryzowana biografia Lecha Wałęsy. Ukazuje się w czterech językach: po polsku, angielsku, niemiecku i francusku, sygnowana enigmatycznym nazwiskiem „Bolesław Jasny”. Podejrzewa się, że pod tym pseudonimem kryje się podpułkownik Wiesław Górnicki, wysoko postawiony urzędnik kancelarii prezydenta Jaruzelskiego. Książka zawiera staranne zestawienie autentycznych wypowiedzi niezadowolonych działaczy „Solidarności”, oskarżających Wałęsę o działalność agenturalną. Znajduje się w niej przedruk (wraz z fotokopią oryginału) wiernopoddańczego listu, napisanego do generała Jaruzelskiego przez „kaprala Wałęsę” z Arłamowa. Książka zawiera też wiele plotek zebranych w rodzinnych stronach Wałęsy na temat wczesnego okresu jego życia. Są wśród nich np. twierdzenia, że Wałęsa w dzieciństwie nasikał w kościele do kropielnicy z wodą święconą, a później miał nieślubne dziecko. Stanowisko ministra sprawiedliwości w rządzie Dobraczyńskiego przyjmuje Stanisław Stomma. Podziemny „Tygodnik Mazowsze” ujawnia potem, że propozycję jego objęcia odrzucił wcześniej profesor Wiesław Chrzanowski, który uznał ją za wybieg władz obliczony na dalsze podzielenie i skłócenie opozycji. „Opozycja demokratyczna” interpretuje nominację Stommy jako zabieg dekoracyjny. Leciwy minister inicjuje jednak akcję rewidowania i kasowania wyroków zapadłych w pokazowych procesach ofiar zbrodni komunistycznych. Docelowo ma ona objąć wszystkie wyroki śmierci wydane w „okresie błędów i wypaczeń”. W pierwszej kolejności rewizji i anulowaniu ulegają wyroki w procesach: Adama Doboszyńskiego, majora Hieronima Dekutowskiego „Zapory”, podpułkowników Wacława Lipińskiego i Łukasza Cieplińskiego, generała Augusta Fieldorfa, „procesie TUN”, „procesie Kurii krakowskiej”. Ministerstwo Sprawiedliwości wyklucza natomiast możliwość ponownego rozpatrzenia wyroków śmierci nałożonych zaocznie na pułkownika Ryszarda Kuklińskiego, a także Romualda Spasowskiego i profesora Zdzisława Rurarza – byłych ambasadorów PRL w USA i Japonii, którzy po wprowadzeniu stanu wojennego opuścili placówki dyplomatyczne i nie powrócili do kraju. Przewodniczący prezydenckiej Rady Konsultacyjnej Bronisław Łagowski, który coraz bardziej przejmuje rolę nieoficjalnego rzecznika rządu, wyjaśnia pytającym go o to korespondentom prasy zagranicznej, że osoby te w kryzysowych dla państwa momentach złamały obowiązki służbowe i sprzeniewierzyły się etosowi patriotyzmu państwowego, toteż wniosków o rewizję ich wyroków nie będzie. Na czele połączonych ministerstw przemysłu i rynku wewnętrznego po długich i burzliwych namowach zgadza się stanąć Stefan Kisielewski. Jak powie później – typowo w swoim stylu – w prywatnej rozmowie z jednym z opozycjonistów, dał się ostatecznie przekonać Dobraczyńskiemu, że „ktoś musi wreszcie zacząć uprzątać ten burdel”. Jego nominacja daje zachodnim mediom okazję do wyśmiania niefachowości rządu PRL, gdzie ministrem odpowiedzialnym za kwestie gospodarcze zostaje były wykładowca szkoły muzycznej; przypomniana oficjalnie przez polską telewizję informacja, iż Kisielewski jako członek koła poselskiego „Znak” pracował w komisjach ekonomicznych Sejmu, zostaje zignorowana. Nowy minister opowiada się za ewolucyjnym urynkowieniem gospodarki. Jako priorytety polityki gospodarczej rządu wymienia jak najszybsze zniesienie jak największej liczby ograniczeń nałożonych na rozwój inicjatywy prywatnej, przy bardzo ostrożnym podejściu do prywatyzacji istniejącego majątku państwowego. Kisielewski nie ukrywa, że chce w ten sposób kontynuować reformę komunistycznego ministra Mieczysława Wilczka. W ramach tworzenia nowej fasady organizacyjnej dla rządu premier Dobraczyński kamufluje ośrodek propagandy, przesuwając go do Ministerstwa Kultury. Ministrem kultury zostaje Edmund Męclewski, wiceministrami dwaj znani artyści – reżyser Bohdan Poręba i aktor Ryszard Filipski. Ich nominacja spotyka się z gwałtowną krytyką „opozycji demokratycznej”, której ton nadaje środowisko „lewicy laickiej”. Opozycyjna prasa drugiego obiegu wypomina Męclewskiemu przedwojenną działalność w Stronnictwie Narodowym i udział w antyżydowskiej kampanii medialnej w 1968 r., Porębie – działalność w Zjednoczeniu Patriotycznym „Grunwald”, Filipskiemu – propagowanie „patriotycznego komunizmu”. Na pierwszej stronie założonego niedawno, borykającego się ze stałymi trudnościami organizacyjnymi i finansowymi dziennika „Gazeta Wyborcza” ukazuje się utrzymany w rozpaczliwo-błagalnym tonie artykuł Adama Michnika „Wasz prezydent, nasz premier”. Autor apeluje w nim do generała Jaruzelskiego, by nie oddawał steru rządów „pogrobowcom Romana Dmowskiego”, odwołał gabinet Dobraczyńskiego, a nowy skład rządu dobrał spośród przedstawicieli „reformatorskiego” skrzydła PZPR i umiarkowanego odłamu opozycji, powierzając misję jego tworzenia na przykład Tadeuszowi Mazowieckiemu lub Bronisławowi Geremkowi. Na odpowiedź nie trzeba długo czekać. Publicyści związani z Ministerstwem Kultury wzywają MSW, Ministerstwo Sprawiedliwości i Prokuraturę Generalną do wznowienia śledztwa w sprawie mordu na Bohdanie Piaseckim. Sugerują, że syna Bolesława Piaseckiego zamordowali żydowscy komuniści w zemście za przedwojenną działalność ojca. Dają przy tym do zrozumienia, iż „żydokomuna”, która zamordowała Bohdana Piaseckiego, ma dziś swoją kontynuację w działalności byłego KOR. Wykorzystują w tym celu m.in. słowa redaktora Michnika przedrukowane z pisma „Powściągliwość i Praca” z 1988 r.:

„Jak na pewno wiecie, środowiskiem, z którego pochodzę jest liberalna żydokomuna. To jest żydokomuna w sensie ścisłym, bo moi rodzice wywodzili się ze środowisk żydowskich i byli przed wojną komunistami.” W toku zachodzących szybko wydarzeń poważny kryzys przechodzi PZPR, wstrząsana gorączkowymi i dość bezładnymi dyskusjami. Krótko po swoim zaprzysiężeniu na prezydenta generał Jaruzelski rezygnuje z funkcji I sekretarza partii. Na swojego następcę wyznacza wezwanego w tym celu z politycznej emerytury Franciszka Szlachcica, generała MSW związanego w swoim czasie z pezetpeerowską frakcją „partyzantów”, zwolennika „lewicowego patriotyzmu” i „komunizmu o narodowym zabarwieniu”. Choć Szlachcic uchodzi za umiarkowanego komunistę, zarówno „opozycja demokratyczna”, jak i zachodnie media interpretują jego wybór na I sekretarza jako wzmocnienie w partii wpływów resortów siłowych. Szlachcic pospiesznie zwołuje XI Zjazd PZPR, jak się okazuje – likwidacyjny. Realizuje na nim podnoszone jeszcze w 1981 r. pomysły rozwiązania skompromitowanej formacji i zastąpienia jej nowym szyldem partyjnym. PZPR kończy swe istnienie, w jej miejsce powstaje Narodowa Partia Pracy. Z jej nazwy wyczytuje się najczęściej chęć naśladowania solidarystycznych koncepcji brytyjskiej Partii Pracy, choć dociekliwa Barbara Toruńczyk na łamach „Gazety Wyborczej” rozszyfrowuje ją jako nawiązanie do idei „Narodowego Państwa Pracy”, rozwijanej przed wojną przez lewicowych piłsudczyków. Sama NPP chce sięgać m.in. do wzorów narodowego, patriotycznego i propaństwowego skrzydła niemieckiej SPD. Określa się jako ugrupowanie lewicowe i świeckie, acz otwarte dla wszystkich sił patriotycznych i ludzi wszelkich światopoglądów. Opowiada się przeciwko prostemu przeszczepianiu do Polski zachodnich rozwiązań w dziedzinie ustroju politycznego i ekonomicznego; podkreśla konieczność znalezienia przez Polaków własnej drogi ustrojowej, niezależnej od wzorców zachodnich. Przestrzega przed pochopnym przekreślaniem pozytywnego dorobku ostatnich czterdziestu pięciu lat. Jednocześnie Szlachcic zapowiada, że dotychczasowi działacze PZPR będą przyjmowani do nowej partii po przejściu weryfikacji. Komunikat jest jasny: do nowej partii władzy nie zostanie przyjęty nikt, kto kwestionuje aktualny kurs polityczny, zwłaszcza żaden zwolennik rozmawiania z opozycją o podziale władzy. Do weryfikacji nie próbuje nawet podchodzić grupa młodszych, liberalnie nastawionych działaczy PZPR skupionych wokół Aleksandra Kwaśniewskiego, którzy zakładają osobne ugrupowanie Lewica Demokratyczna. Przechodzi do niego również niewielka część działaczy Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego i Stronnictwa Demokratycznego, „pasów transmisyjnych” PZPR, natomiast same stronnictwa zajmują postawę wyczekującą, jakby na potwierdzenie opinii o ich oportunistycznym charakterze. Rozłam w byłej PZPR entuzjastycznie przyjmuje „Gazeta Wyborcza”, która kibicuje Lewicy Demokratycznej. Nastrój entuzjazmu szybko mąci jednak niepokój, gdy prokuratura wszczyna dochodzenie w sprawie malwersacji finansowych, jakich miał się dopuścić Aleksander Kwaśniewski na stanowiskach kolejno: redaktora naczelnego „Sztandaru Młodych”, prezesa Komitetu Młodzieży i Kultury Fizycznej oraz przewodniczącego Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Kwaśniewski broni się, twierdząc, że prokuratura działa na polityczne zlecenie rządu. Nawet jeżeli ma rację, nie wstrzymuje to prowadzonego postępowania. Ministerstwo Spraw Zagranicznych pozostaje w rękach komunistów. W gabinecie Dobraczyńskiego kieruje nim Andrzej Olechowski, uważany za bezideowego technokratę, choć członek Narodowej Partii Pracy. MSZ wyraża sprzeciw wobec odżywającej na Zachodzie koncepcji zjednoczenia Niemiec. Minister Kisielewski przy tej okazji zaskakuje zachodnich dziennikarzy opinią, iż zjednoczenie byłoby szkodliwe dla kultury i ducha narodu niemieckiego, gdyż – jak opisała mu znajoma niemiecka arystokratka Marion von Dönhoff – w NRD są „prawdziwe, stare Prusy”, natomiast NRF to państwo „okropnie zamerykanizowane”. Tymczasem Ministerstwo Spraw Zagranicznych skierowuje szereg zaproszeń do znanych osobistości polskiej emigracji, w związku z zachodzącymi przemianami zachęcając ich do powrotu do kraju. Powracającym oferuje wysokie, kombatanckie emerytury, pomoc w kwestii mieszkaniowej, a w razie potrzeby zapewnienie dodatkowej opieki lekarskiej i pielęgniarskiej. Wśród zaproszonych są: pułkownik Wacław Jędrzejewicz, Kazimierz Smogorzewski, profesor Stanisław Swianiewicz, Jędrzej Giertych, Jan Ulatowski, Tadeusz Żenczykowski, Wojciech Wasiutyński – osoby o różnych poglądach, w tym najzagorzalsi krytycy PRL. Rząd chce w ten sposób pokazać, że reprezentuje idee zgody narodowej i ciągłości państwa polskiego, a gotów jest wyciągnąć rękę do każdego, kto zasłużył się dla Polski. Szczególnie uroczyste zaproszenie z dołączonym odręcznym listem premiera Dobraczyńskiego polski ambasador w Londynie składa osobiście na ręce wiekowego hrabiego Edwarda Raczyńskiego, byłego prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej na wychodźstwie. W charakterze adresowanego do nestorów emigracji argumentu przetargowego z inicjatywy Ministerstwa Kultury w kraju ukazują się w legalnym obiegu wspomnienia Raczyńskiego („W sojuszniczym Londynie”) i Swianiewicza („W cieniu Katynia”). Wydanie tych ostatnich, wcześniej drukowanych w Polsce tylko w drugim obiegu, wzbudza sensację w całej Europie.

Prezydent Jaruzelski powołuje przy Radzie Ministrów komisję ekspercką w celu przygotowania reorganizacji Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Przewodniczącym komisji zostaje szef prezydenckich doradców, profesor Bronisław Łagowski, wiceprzewodniczącym i faktycznym kierownikiem w kwestiach technicznych – generał Tadeusz Walichnowski, rektor Akademii Spraw Wewnętrznych. Wskutek wdrożenia projektu komisji Milicja Obywatelska powraca do przedwojennej nazwy Policji Państwowej. Osławiona Służba Bezpieczeństwa ulega rozwiązaniu; zastępuje ją nowo utworzony Korpus Ochrony Państwa. Uwagę zwraca zbieżność jego nazwy z jedną z przedwojennych polskich formacji zbrojnych.

„Opozycja demokratyczna” krytykuje reformę MSW jako pozorną i kosmetyczną. Nazywa ją oszukiwaniem społeczeństwa. Domaga się weryfikacji funkcjonariuszy byłej Służby Bezpieczeństwa przeprowadzonej z udziałem „czynnika obywatelskiego”. Na poświęconej zmianom w MSW konferencji prasowej profesor Łagowski replikuje spokojnie: „»Solidarność« żąda weryfikacji pracowników Ministerstwa z udziałem »czynnika obywatelskiego«, czyli siebie samej. Nie wydaje nam się, by wysoce fachową wiedzę, potrzebną do ewaluacji struktur służb specjalnych i weryfikowania ich funkcjonariuszy, posiadali ludzie, którzy mają doświadczenie tylko w rozlepianiu plakatów i drukowaniu ulotek na powielaczu.” Nie brakuje gestów pod adresem Kościoła. Rząd Dobraczyńskiego rozwiązuje Towarzystwo Krzewienia Kultury Świeckiej. Likwiduje też Urząd do Spraw Wyznań, którego czysto administracyjne funkcje rozdziela pomiędzy niektóre ministerstwa. Krążą pogłoski o masowym wywożeniu i paleniu materiałów archiwalnych Urzędu przez służby MSW. Na ołtarzu porozumienia z Kościołem zostaje również złożony w ofierze były rzecznik rządu Jerzy Urban, pozbawiony wszystkich stanowisk i wyrzucony z PZPR na krótko przed jej rozwiązaniem. Urban zakłada antyklerykalny tygodnik „NIE”, nawołujący do walki z „dyktaturą czarnych”. Jednak już po ukazaniu się pierwszego numeru dalszy druk pisma wstrzymuje cenzura, a siedzibę redakcji zajmuje policja. Związany z opozycją prawnik Jan Widacki próbuje dowodzić, że działania podjęte wobec Urbana mają charakter bezprawny. Premier Dobraczyński musi potem przywołać do porządku wiceministra Porębę, któremu w rozmowie z dziennikarzem wyrwało się zdanie, że „rząd nie ma czasu na słuchanie skarg mecenasa Żydłackiego”. 3 maja 1989 r. prymas Józef Glemp odprawia w warszawskiej archikatedrze św. Jana uroczystą Mszę świętą w intencji braterskiego pojednania narodu i pomyślności Ojczyzny. Biorą w niej udział premier Dobraczyński oraz niektórzy członkowie rządu (ministrowie Stomma i Kisielewski) i prezydenccy doradcy (Studentowicz). Podczas liturgii prymas i premier na oczach wiernych „przekazują sobie znak pokoju”. Msza kończy się wspólnym odśpiewaniem pieśni „Boże, coś Polskę” z zakończeniem „Ojczyznę wolną pobłogosław, Panie”. To czytelny sygnał, że Kościół ocenia zachodzące w kraju zmiany pozytywnie i zachęca do ich kontynuowania. Rząd zwiększa pomoc finansową na budowę nowych świątyń. W zamian prosi jednak władze kościelne o zdyscyplinowanie księży zaangażowanych w działalność „opozycji demokratycznej”. Minister Kiszczak delikatnie przypomina swoją rozmowę z arcybiskupem Bronisławem Dąbrowskim z początku 1985 r., kiedy to mówił:

„Kościoły służą jako trybuny dla ateistów i zatwardziałych grzeszników. Dopuszcza się ich do pulpitów kościelnych, bo plują na władzę i system. Nie wierzę, aby Kościół nie był w stanie zrobić tu porządku. Zobaczycie, ci sami ludzie niebawem będą pluć na wiarę i z waszymi księżmi kontestować przeciwko Kościołowi. (…). Kościół uznaje Kuronia, Michnika, ale jednocześnie odsuwa Dobraczyńskiego i Komendera. To, co Kościół robi, pomści się na nim samym.” W szeregach duchowieństwa zdarzają się bowiem różne reakcje na nowy kurs polityczny, a także na coraz bardziej widoczne zbliżenie między Kościołem a państwem. Gdy ojciec Stanisław Musiał, jezuita, publikuje w „Tygodniku Powszechnym” artykuł, w którym szczegółowo wylicza przejawy „antysemityzmu” nowego rządu i – w tonie zarzutu – wyraża obawę przed możliwą „faszyzacją” PRL pod rządami ekipy Jaruzelskiego, Dobraczyńskiego i Szlachcica, zostaje szybko wysłany do Rzymu „w celu pracy naukowej”. Wszechobecna plotka głosi, że tylko interwencja ministra Stommy u kardynała Glempa, wyraźnie zainteresowanego dalszym zacieśnieniem relacji państwo-Kościół, uratowała ojca Musiała przed nałożeniem nań przez przełożonych zakazu wypowiadania się publicznie. Po wyjeździe na Zachód jezuita udziela wywiadu francuskiemu dziennikowi katolickiemu „La Croix”, przedstawiając się jako ofiara prześladowań „reżimu komunistycznego w Polsce”. Tymczasem świeżo mianowany ambasador w Rzymie, którym został prorządowy działacz katolicki Janusz Zabłocki, coraz częściej składa wizyty w Watykanie, m.in. audiencji udziela mu papież Jan Paweł II. „Kontrolowany przeciek” z otoczenia rządu do prasy kościelnej ujawnia, że ambasador Zabłocki przekazał papieżowi wystosowane przez rząd zaproszenie do odbycia kolejnej pielgrzymki do Polski i negocjuje z watykańskim Sekretariatem Stanu możliwość ustanowienia przedstawicielstwa dyplomatycznego PRL przy Stolicy Apostolskiej. Podnosi to poparcie dla rządu w szerokich kręgach katolickich i utrudnia „opozycji demokratycznej” mobilizowanie ich przeciw niemu. Moskwa zdradza zaniepokojenie rozwojem sytuacji w Polsce. Jego przejawy ustępują dopiero po tym, jak przebywający „akurat” przejazdem w Warszawie generał Władimir Kriuczkow, szef KGB, odbywa serię długich rozmów z prezydentem Jaruzelskim, premierem Dobraczyńskim oraz ministrami spraw zagranicznych Olechowskim i spraw wewnętrznych Kiszczakiem. Udzielają oni zgodnie gwarancji przestrzegania obowiązujących sojuszów, pozostania Polski w Układzie Warszawskim i Radzie Wzajemnej Pomocy Gospodarczej, respektowania przez władze PRL strategicznych interesów Związku Sowieckiego. Pod tymi warunkami Moskwa wyraża désintéressement względem przemian wewnętrznych w Polsce. Nie oponuje w szczególności przeciw nowemu kursowi w dziedzinach odległych od polityki realnej, jak sfera symboli czy tzw. polityka historyczna. A tymczasem pod patronatem Ministerstwa Kultury ukazują się drukiem trzy tomy pamiętników nieżyjącego już generała Zygmunta Berlinga, zatytułowanych „Przeciw siedemnastej republice”, w latach siedemdziesiątych zatrzymane przez cenzurę za „polski nacjonalizm”. Opinia publiczna jest zaskoczona wielością zawartych w nich akcentów antysowieckich. Zarówno w kręgach „opozycji demokratycznej”, jak i za granicą powszechną uwagę zwraca fakt, że nowe otoczenie ośrodka władzy w sporej części tworzą ludzie jeszcze przed wojną czynni w środowiskach prawicowych i katolickich (Studentowicz, Stomma, Dobraczyński, Kisielewski, Męclewski). Profesor Łagowski w jednym ze swoich wystąpień przedstawia go zresztą jako celową politykę kadrową kierownictwa państwa, opartą na uznaniu substancjalnej ciągłości pomiędzy przedwojenną a powojenną państwowością polską. Krzysztof Pomian publikuje w paryskiej „Kulturze” erudycyjny artykuł, gdzie porównuje rząd PRL do rządu Hiszpanii w ostatnich latach frankizmu, tak samo kierowanego przez starców, którzy „niczego nie zapomnieli i niczego się nie nauczyli”, zajętych ratowaniem „upadającej dyktatury”. Przyrównuje też ministerstwo kierowane przez Edmunda Męclewskiego do Ministerstwa Kultury Ludowej w faszystowskich Włoszech, do 1937 r. noszącego nazwę Ministerstwa Prasy i Propagandy. W kraju Jacek Kuroń, udzielając wywiadu korespondentowi francuskiego dziennika komunistycznego „L’Humanité”, w mniej wyrafinowanym stylu oskarża rząd Dobraczyńskiego o wskrzeszanie upiorów klerykalizmu, Czarnej Sotni i moczaryzmu jednocześnie (Kuroń nie widzi tu sprzeczności). Porównuje władze PRL do byłej dyktatury w Grecji. „Tylko, że Grecy mieli rządy czarnych pułkowników, a my mamy rządy czarno-czerwonych generałów: Jaruzelskiego, Dobraczyńskiego, Kiszczaka, Szlachcica.” – mówi. Dalej rozwodzi się nad rozbiciem „reformatorskiej” frakcji PZPR, nacjonalizmem Narodowej Partii Pracy, szykanowaniem „opozycji demokratycznej” i Lewicy Demokratycznej Kwaśniewskiego, a nawet represjami wobec Urbana. W pewnym momencie nerwy Kuronia nie wytrzymują; mówi o przechwyceniu władzy przez „chorych z nienawiści gerontów”. To aluzja do wieku kilku członków rządu, urodzonych jeszcze przed I wojną światową (Stomma, Dobraczyński, Kisielewski, Męclewski). „Ale może to i lepiej, może dzięki temu problem rozwiąże się sam, jak z Andropowem i Czernienką.” – dodaje. Nikt z obozu rządzącego nie komentuje wywiadu Kuronia, choć zostaje on nagłośniony przez zachodnie media. Tylko według wszechwiedzącej plotki minister Męclewski po przeczytaniu wywiadu miał parsknąć śmiechem: „Co za mazgaj!” Opozycja w swej ocenie rządu nie jest już tak jednolita, jak niegdyś. Stowarzyszenie Unia Polityki Realnej, Krakowskie Towarzystwo Przemysłowe i środowisko skupione wokół pisma „Stańczyk” wiążą duże nadzieje z działaniami ministra Kisielewskiego. Niespodziewanie chwiejne staje się stanowisko Konfederacji Polski Niepodległej, po tym, jak na półki księgarń trafia wysokonakładowe wydanie „Wojny polskiej” Leszka Moczulskiego, w 1972 r. wycofanej ze sprzedaży przez cenzurę, a sama książka zostaje nominowana do nagrody ministra kultury. Znamienna jest reakcja na złożenie w Sejmie przez Narodową Partię Pracy projektu nowelizacji konstytucji, przewidującego zmianę tytulatury głowy państwa z prezydenta na Naczelnika. Generał Szlachcic uzasadnia go przez odwołanie do mitu kościuszkowskiego, obecnego przez dziesięciolecia w propagandzie PRL. Ku powszechnemu zdumieniu do inicjatywy stronnictwa byłych komunistów najprzychylniej odnoszą się najbardziej prawicowe grupy opozycyjne. Skrajnie konserwatywny publicysta, doktor Jacek Bartyzel, przypomina na łamach wydawanej w drugim obiegu „Polityki Polskiej”, że zastąpienie prezydenta Naczelnikiem było postulatem już przedwojennych polskich konserwatystów. „Opozycja demokratyczna” ponosi coraz większe niepowodzenia w mobilizacji przeciw rządowi nawet własnych działaczy. Widoczny wzrost liczby drobnych podmiotów gospodarczych, nie zadeklarowane przez nikogo głośno, lecz postępujące szybko odideologizowanie życia państwowego i instytucji publicznych, prowadzona konsekwentnie przez ministra Stommę akcja rehabilitacji ofiar zbrodni komunistycznych oraz powrót w sferze symbolicznej do tradycji niepodległościowych zmieniają stosunek wielu ludzi do istniejących realiów politycznych. Wielu innych wciągają rozpalające się coraz bardziej dyskusje na omijane do niedawna tematy historyczne, głównie z zakresu historii stosunków polsko-sowieckich, nie tylko nie hamowane, ale nierzadko inicjowane przez stronę rządową (sceptyczni uważają, że obóz rządowy celowo pochwycił te tematy, aby wytrącić monopol na nie środowiskom opozycyjnym i uniemożliwić dalsze rozgrywanie ich przeciwko sobie). Gwoździem do opozycyjnej trumny okazuje się tzw. afera wódczana. Na jaw wychodzą zdjęcia, prawdopodobnie materiał operacyjny Korpusu Ochrony Państwa, dokumentujące libację alkoholową, podczas której liderzy „opozycji demokratycznej” – Lech Wałęsa, Adam Michnik, Jacek Kuroń, Bronisław Geremek – pili wódkę i fraternizowali się wylewnie z grupą znanych komunistów nieprzyjętych do Narodowej Partii Pracy, m.in. z Jerzym Urbanem, Aleksandrem Kwaśniewskim i Januszem Reykowskim. Zdjęcia pojawiają się najpierw w prasie zachodnioeuropejskiej, następnie przedrukowuje je prasa krajowa. Ich wypłynięcie powoduje skandal; duża grupa rozwścieczonych działaczy Solidarności Walczącej i Federacji Młodzieży Walczącej dokonuje najścia na siedzibę redakcji „Gazety Wyborczej” i demoluje ją. Zanim interweniuje policja – oskarżana później o rozmyślny brak pośpiechu – kilku dziennikarzy i pracowników redakcji zostaje pobitych. W zaistniałych warunkach rząd decyduje się przeprowadzić wybory do Sejmu na dotychczasowych zasadach. W skład listy wyborczej Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego wchodzą: Narodowa Partia Pracy generała Szlachcica, Chrześcijańsko-Demokratyczne Stronnictwo Pracy premiera Dobraczyńskiego, Zjednoczenie Patriotyczne „Grunwald” wiceministra Poręby, a także Zjednoczone Stronnictwo Ludowe i Stronnictwo Demokratyczne, które – co nikogo nie zaskakuje – poparły w końcu całkowicie aktualny kurs polityczny. Za granicą coraz częściej pojawiają się komentarze głoszące, iż przemiany w PRL mogą stać się wzorem dla pozostałych państw socjalistycznych. W wywiadzie udzielonym tygodnikowi „Time” noblista-dysydent Aleksandr Sołżenicyn stwierdza, że z doświadczeń polskich powinien skorzystać Związek Sowiecki. Adam Danek

Czy jest możliwa koalicja anty-PO? Nie. PO+PSL mają większość. Gdyby PSL przeszło do obozu, w którym hegemonem byłoby PiS, w takim układzie musiałby uczestniczyć również ”Ruch Palikota”. WCzc.Janusz Palikot jest człowiekiem inteligentnym – a strategia Jego Ruchu jest oczywista: ogłosić przystąpienie do takiej Wielkiej Koalicji... a gdy będzie to już postanowione – zdradzić i zawrzeć koalicję z PO. Zapewniając sobie ustawę o „małżeństwach” (tfu!) „gejów”, zgodę na palenie marijuany... i sporo posad ministerialnych. JKM

Zamiast pogromu Gdy po drugiej wojnie światowej przyszedł czas wziąć Polaczków za mordę, trzeba było najpierw ułatwić Zachodowi odpuszczenie sobie tego tematu. Pomocnym narzędziem okazał się być, sprowokowany najpewniej przez UB, pogrom ludności żydowskiej w Kielcach. Pogrom skutecznie odwrócił uwagę od kwestii Katynia, a przy tym pozwolił na utrwalenie wizerunku Polski jako kraju ciemnego i antysemickiego. Głównym zaś reprezentantem tych sił ciemności uczyniono w propagandzie, jakże by inaczej, antykomunistyczne podziemie. Gdy rozstrzygają się losy przynależności Polski do wschodniej lub zachodniej strefy wpływów, gdy pechowo dla nas znów mocno przerzedziły się nasze elity, a w Stanach też mają akurat ważniejsze sprawy, a już na pewno nikt nie chce umierać za Smoleńsk.. No cóż, zacznijmy jeszcze raz. Gdy w drugiej dekadzie XXI wieku przyszedł czas wziąć Polaczków za mordę, nie trzeba już szczęśliwie żadnych pogromów. Zresztą – rodzimych Żydów w większości z kraju się pozbyto, a niektóre gwiazdy z roku 1968 jasno świecą również dziś (jak pani Śledzińska-Katarasińska z jednej, a pan generał Wojciech Jaruzelski z drugiej strony). Inne czasy, ale i sukcesy propagandowe większe. Że obozy koncentracyjne były polskie, wie każde dziecko na Zachodzie. Że byli też jacyś Niemcy – już niekoniecznie, a jeśli, to chyba z antynazistowskiego ruchu opo...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl
  • Podstrony