895, Prywatne, Przegląd prasy

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Romney a sprawa polska Wizyta Mitta Romney’a w Polsce skłania do namysłu nad kilkoma kwestiami związanymi z potencjalną wygraną kandydata Republikanów w wyborach prezydenckich oraz jej politycznymi implikacjami dla Polski. Nie jest tajemnicą, że część polskiej opozycji liczy, że wygrana Romney’a wpłynie na relacje polsko-rosyjskie. Zasadnym jest więc pytanie, czy wyborcze zwycięstwo republikanina może faktycznie mieć znaczący wpływ na nasze relacje z Moskwą.  W niniejszym tekście chciałbym zasugerować kilka uwag, które wydają się konieczne aby trzeźwo ocenić całokształt poruszanego zagadnienia.

Idea polskiego „lotniskowca” W różnych analizach, wypowiedziach czy tekstach traktujących o stosunkach polsko-amerykańskich postulowany bywa model relacji dwustronnych, w których Polska miałaby odgrywać rolę geopolitycznego „lotniskowca” Stanów Zjednoczonych w  Europie Środkowo-Wschodniej, stanowiąc tym samym amerykański bufor pomiędzy Rosją a Niemcami.  Bardzo rzadko jednak, jeśli w ogóle, omawia sie niezbędne polityczne warunki, które musiałyby zaistnieć aby pożądany model się urzeczywistnił.  Wydaje się, że dyskusja na ten temat pozostanie jałowa, dopóki nie doprowadzi się do powstania dwóch koniecznych filarów silnej polityki atlantyckiej. Po pierwsze, aby skutecznie wpływać na debatę o kierunkach i priorytetach w polityce zagranicznej USA, kształtować ją w przychylnym dla Polski kierunku ze skutkami długotrwałymi, należy dysponować doskonale zorganizowanym lobby w samym Waszyngtonie. Czy Polska obecnie dysponuje takim lobby? Śmiem twierdzić, że nie. Najbardziej reprezentatywna polonijna organizacja w Ameryce, Kongres Polonii Amerykańskiej, nie spełnia wymogów skutecznej siły nacisku politycznego, gdy ją porównamy np. z takimi potężnymi grupami wpływu jak proizraelski AIPAC. To z kolei sprawia, że politycy amerykańscy nie czują sie zobowiązani do liczenia się z polskimi postulatami. W książce „Not Whether, But When: The U.S. Decision to Enlarge NATO” autor James L. Goldgeier  cytuje słowa doradcy byłego prezydenta Billa Clintona, Dicka Morrisa, który swego czasu powiedział:  „Ani ja ani prezydent nie wierzyliśmy kiedykolwiek, że istnieje coś takiego jak polski elektorat”. Słowa niby banalne w treści, ale boleśnie prawdziwe.  Dopóki Polska nie będzie dysponowała politycznym „watch-dogiem” w Waszyngtonie (nie chodzi w tym wypadku o typowe agendy naszego MSZ), dopóty nasze postulaty nie będą miały realnej siły przebicia.Inicjatywa takiego czy innego senatora lub kongresmena, który od czasu do czasu wypowie ciepłe słowa o Polsce (np. postawa Johna McCaina wobec śledztwa smoleńskiego) nie może zastąpić skutecznego i systematycznego lobbingu ze strony Polaków mieszkających w USA. Przykład licznych etnicznych grup lobbingowych wyraźnie wskazuje, że polityka zagraniczna państwa zainteresowanego realnym wpływaniem na decyzje amerykańskiej elity politycznej, jeśli nie posiada silnego zaplecza obywatelskiego w Waszyngtonie, ma ograniczone pole manewru. Jeśli polityka atlantycka jest dla niektórych programowym priorytetem, nie można skupiać się tylko i wyłącznie na proklamowaniu dobrych chęci, ale należy uruchomić odpowiednie instrumenty nacisku, które będą stale uzupełniały kanały oficjalnej dyplomacji.Po drugie, warto pamiętać o sprawie znów niby banalnej, ale brzemiennej w skutkach, a mianowicie, że co cztery lata w USA odbywają się wybory prezydenckie. Administracyjnym zmianom często towarzyszą zmiany w polityce zagranicznej. Sprawa tarczy antyrakietowej jest tutaj najlepszym przykładem.  Jak się okazało, podpisanie umowy w tej sprawie pomiędzy Warszawą a Waszyngtonem w lecie 2008 r., miało wymiar raczej symboliczny, gdyż jak wiadomo Barack Obama wycofał się z planów instalacji wyrzutni antyrakiet w Polsce. Krótkowzroczność polskich polityków wynikała z tego, iż jakby kompletnie zignorowali fakt, że kandydat Obama bardzo jasno artykułował swoje wątpliwości w tej kwestii. Należało więc już wtedy mieć przysłowiowy „plan B” na wypadek anulowania umowy przez nową administrację. Niestety, dążenie do mocnego eksponowania antyrosyjskiego kursu, w kontekście konfliktu w Gruzji, było wówczas priorytetem. Gdy jednak w 2009 było już jasnym, że pierwotna koncepcja tarczy, firmowana przez administrację George W. Busha, uległa radykalnym przemianom, polscy zwolennicy twardego kursu proamerykańskiego wyrażali najwyższe zdziwienie i nawet oburzenie.Stąd wniosek, że jeśli Polska ma oprzeć swoją politykę zagraniczną na bliskim sojuszu z USA, koniecznym jest perspektywa długofalowa – taka, która dzięki solidnym politycznym, militarnym czy gospodarczym gwarancjom nie będzie podatna na łatwe rewizje i zmiany ze strony kolejnego, nowo wybranego gospodarza Białego Domu. Polityka izraelska  Waszyngtonu, realizowana niemalże z żelazną konsekwencją i systematycznością od ponad 40 lat, jest tego najlepszym dowodem, gdyż zależności w sferach polityki, wojskowości czy gospodarki są tak ugruntowane, że nikt w Waszyngtonie poważnie nie myśli o naruszeniu jej obecnego statusu.  Brakuje nam tej politycznej polisy ubezpieczeniowej w formie licznych gwarancji i koncesji. Oczywiście, można by wymienić inne czynniki niezbędne w realnym umocnieniu relacji dwustronnych. Jednak wyżej wymienione – skuteczny polski lobbing w Waszyngtonie i reorientacja polityki „odcinkowych sukcesów” – są podstawowymi. Warto mieć to na uwadze w kontekście wizyty Romney’a w Polsce, gdyż górnolotne zdania i twierdzenia, które zapewne przy okazji tej wizyty będą wygłaszane, nie mogą zastąpić racjonalnego osądu na temat naszych realnych możliwości zabezpieczania swoich interesów Waszyngtonie.

Co może Romney? Podczas wizyty w Polsce, która ma wyraźną otoczkę antyrosyjską w wymiarze geostrategicznym, Romney będzie starał się podnieść swoje notowania wśród amerykańskich wyborców mających korzenie w państwach byłego bloku komunistycznego, jednak nie jest do końca pewne czy on sam nie przecenia jednolitego charakteru tych grup wyborczych, w tym polskiego elektoratu w USA. Wizyty w Wielkiej Brytanii, Polsce i Izraelu służą też walce politycznej z Barackiem Obamą, którego polityka zagraniczna przez obóz Romney’a określana jest systematycznie  jako „słaba” i lekceważąca wobec sojuszników. Program polityki międzynarodowej Romney’a został wyłożony w jego „białej księdze”  pt. „An American Century: A Strategy to Secure America’s Enduring Interests and Ideals”. Wielu analityków i komentatorów zwraca uwagę na neokonserwatywny charakter propozycji programowych Romney’a, m.in. w odniesieniu do Rosji. Romney nie tylko zapowiada powrót do koncepcji tarczy antyrakietowej, z radarem w Czechach i wyrzutniami w Polsce, ale również opowiada się za polityką „wewnętrznej demokratyzacji” Rosji oraz wspierania inicjatyw mających na celu wytworzenie prawdziwego rosyjskiego społeczeństwa obywatelskiego. Nie trzeba chyba wspominać o tym jak sami Rosjanie zareagują na politykę otwartego wpływania przez obce państwo na sprawy wewnętrzne Federacji Rosyjskiej. Jeśli Romney wygra wybory i przystąpi do realizacji wyłożonego w „białej księdze” kontrresetu z Rosją to okres konstruktywnej współpracy zainaugurowany przez Obamę i Medwiediewa (m.in.uruchomienie Northern Distribution Network czy podpisanie traktatu NEW START) definitywnie się skończy. Trzeba jednak od razu zadać pytanie: czy Romney na pewno chce doprowadzić do radykalnego pogorszenia stosunków amerykańsko-rosyjskich? Należy pamiętać, że bez Rosji nie dojdzie do jakiegokolwiek zasadniczego przełomu w kwestii irańskiego programu nuklearnego. Pod warunkiem, że Romney będzie naciskał na rozwiązanie dyplomatyczne Moskwa pozostanie niezbędnym czynnikiem przyszłego porozumienia, jako jeden z głównych graczy rozmów P5+1. Oczywiście, jeśli rozmowy i negocjacje z Teheranem zostaną zamrożone, perspektywa kolejnej wojny na Bliskim Wschodzie staje się bardziej realna. Czy Romney, pomimo swojej konfrontacyjnej retoryki, na pewno poważnie myśli o wciągnięciu Ameryki w kolejną wojnę na Bliskim Wschodzie? Tertium non datur.Kolejnym problemem jest dalsze korzystanie z Northern Distribution Network, czyli możliwości transportowania zaopatrzenia dla wojsk w Afganistanie przez Rosję i rosyjską przestrzeń powietrzną. Antyrosyjski kurs nowej administracji, według którego, jak sam stwierdził Romney, Rosja zyskałaby status głównego geopolitycznego przeciwnika Stanów Zjednoczonych, może doprowadzić do zerwania przez Kreml współpracy w tej dziedzinie. W rezultacie, Amerykanie byliby skazani na korzystanie z terytorium Pakistanu, gdzie antyamerykańskie nastroje i działalność licznych islamskich ugrupowań terrorystycznych znacznie utrudniłyby prace logistyczne.

Retoryka wyborcza a praktyka rządzenia Czy Romney byłby gotów ponieść koszty związane z realizacją swojej zapowiadanej polityki zagranicznej wobec Rosji? Naturalnym jest, że w okresie gorączki przedwyborczej ostra retoryka i częste wyolbrzymianie problemów są na porządku dziennym. Historia amerykańska dostarcza nam mnóstwa takich przykładów, gdy prezydenci po wygranych wyborach znacząco modyfikowali, a  często nawet znacząco dystansowali się, z przyczyn pragmatycznych, od swojego programu wyborczego. Antykomunizm Richarda Nixona nie powstrzymał  go już jako prezydenta od nawiązania bliskich relacji z komunistyczym reżimem Mao Tse-Tunga, podpisania porozumień SALT z Breżniewiem, zainicjowania polityki odprężenia z Sowietami czy zakończenia wojny z komunistycznym Wietnamen Północnym. Ronald Reagan w walce o Biały Dom z Jimmym Carterem podobnie jak Romney zarzucał swojemu przeciwnikowi słabość wobec Moskwy. Sam będąc  prezydentem określił ZSRR jako imperium zła. Dla konserwatystów  był ucieleśnieniem prawdziwego „Cold Warrior”.  Jednak to nie kto inny jak właśnie Reagan odbył cztery spotkania z Michaiłem Gorbaczowem w trakcie których podpisano traktat o eliminacji całej klasy sowieckich (SS-20) i amerykańskich (Pershing II) rakiet średniego zasięgu, który pośrednio przyczynił się do demontażu ZSRR. Wielu spośród jego zwolenników było zaskoczonych, że Reagan mógł taktycznie, gdy okoliczności tego wymagały, zmienić swój twardy antykomunistyczny kurs i przejść na etap dyplomacji i rozsądnych, korzystnych dla Ameryki, kompromisów z Sowietami. Czy taki scenariusz, gdy realia będa musiały być skonfrontowane z tryumfalistycznym programem wyborczym, spełni się w administracji Romney’a? Dziś nie możemy mieć takiej pewności. Zapewne kluczowe dziedziny współpracy amerykańsko-rosyjskiej, które służą interesom obu państw, staną się na nowo ważnymi gdy sezon wyborczy się skończy i trzeba będzie przystąpić do formułowania już nie propagandowej, ale rzeczywistej polityki wobec Moskwy.  Nie trudno sobie jednak wyobrazić  scenariusz, w którym Romney będzie starał się unikać konfrontacji militarnej z Iranem i – pod warunkiem, że sam nie zmieni ram czasowych wyznaczonych przez Obamę – będzie skłonny kontynuować korzystanie z możliwości jakie stwarza NDN dla wycofujących się z Afganistanu wojsk USA. Czy polscy politycy, optujący za twardym kursem proamerykańskim i operujący ostrą antyrosyjską retoryką, biorą taką możliwość pod uwagę? A jeśli okoliczności zwyczajnie wymuszą trwanie „resetu” z Rosją, co wtedy? Wzbudzanie nadziei, że prezydentura Romney’a będzie swoistym politycznym błogosławieństwem dla Polski i wzmocni naszą pozycję wobec Moskwy, bezrefleksyjnie wierząc w wiarygodność i trwałość stawianych obecnie przez Romneya postulatów programowych, jest delikatnie mówiąc przejawem nieuzasadnionego optymizmu. „Ufaj, ale weryfikuj” – powtarzał Ronald Reagan podczas szczytów z Gorbaczowem.  Należy więc bacznie obserwować nie tylko to co mówią kandydaci, ale również jak się kształtuje międzynarodowy układ relacji, który może wymusić takie a nie inne działanie amerykańskiej administracji. Zarówno Barack Obama jak i Mitt Romney reprezentują raczej centrowe nurty we własnych partiach. Centryści zaś mają to do siebie, że słusznie bądź nie, skłaniają się zazwyczaj ku rozwiązaniom czysto pragmatycznym, rzadko nawiązując do argumentacji ideowej, chyba, że okaże się to pomocne w staraniach o prezydenturę. Stąd wynikają usilne starania Romney’a o poparcie konserwatywnego mainstreamu, który pamięta, że Romney swego czasu bronił m.in. „prawa do aborcji” . Centrowość i miałkość ideowa republikańskiego kandydata mogą sprawić, że oczekiwana wygrana jego w wyborach, może z czasem okazać się kolejną niespodzianką dla części naszych politycznych elit, wierzących w idealistyczny charakter amerykańskiej polityki zagranicznej. W takiej perspektywie krytyczna debata zarówno nt. naszych relacji z Rosją jak i Ameryką wydaje się jak najbardziej na czasie. Slogany i hasła wyborcze, z jakichkolwiek stron by nie pochodziły, nie mogą zastąpić myślenia strategicznego, myślenia nastawionego na maksymalnie długotrwałe korzyści polityczne dla Rzeczypospolitej we wszystkich wymiarach. Debata winna być nakierowana na przełamanie stereotypów nt. „dobrej” Ameryki i „złej” Rosji. Pojęcia „dobro” i „zło” w stosunkach międzynarodowych mogą występować tylko w zestawieniu z pojęciem „interes” i do niego nade wszystko sie odnosić. Wydaje się, że zbyt długo trwamy w matriksie myślenia życzeniowego i powielamy w poważnej dyskusji politycznej nieaktualne schematy myślowe. Ostatecznie myśliciele i politycy, którzy formułują i propagują pozytywny program atlantycki muszą przyjąć do wiadomości, że dopóki Polska nie będzie dysponowała silnym lobby w USA i dopóki nasze relacje z tym państwem nie bedą faktycznie relacjami „nadzwyczajnymi”, opartymi na trwałych i trudnych do anulowania podstawach polityki gospodarczej czy wojskowej, wszelkie dywagacje na ten temat, nawet przy najlepszych chęciach, tracą sens. Natomiast to czy dążenie ku takim relacjom jest czymś słusznym bądź nie, pozostaje sprawą otwartą.Niemniej jednak nie powinniśmy tylko obserwować poczynań Romney’a w Polsce, ale je skutecznie weryfikować i konfrontować z najbardziej prawdopodobnymi tendencjami w amerykańskiej doktrynie międzynarodowej. Michał Krupa

Łajdactwo Piotra Smolara We francuskim Le Monde ukazał się artykuł Piotra Smolara na temat ostatnich kontrowersji jakie wywołało opublikowanie tekstu Cezarego Gmyza w Rzepie  Polska: odżyły kontrowersje ws katastrofy smoleńskiej. We wtorek, 30 października, Polska przeżyła nową psychodramę, w ramach niekończącej się telenoweli/serialu o Smoleńsku. Już sama nazwa tego rosyjskiego miasta, gdzie rozbił się prezydencki samolot 10 kwietnia 2010 podczas podjętej próby lądowania w złych warunkach pogodowych, wzbudza emocje i obelgi oraz karmi teorie spiskowe, zmyślnie podtrzymane. Tytuł z pierwszej strony wtorkowego wydania konserwatywnego dziennika "Rzeczpospolita", dodatkowo pogorszył tę sytuację. Opublikowany w gazecie artykuł jednoznacznie potwierdził (sic!), że ślady materiałów wybuchowych - TNT i nitrogliceryna - zostały odkryte przez polskich ekspertów na szczątkach Tupolewa 154. A dokładnie, na 30 fotelach oraz na styku skrzydła i korpusu samolotu. Tymczasem, trzeba pamiętać, że las wokół lotniska był miejscem zaciętych walk podczas II WŚ, a następnie pełnił funkcje obszaru zmilitaryzowanego. Co oznacza, że przy wysuwaniu wniosków powinna być zachowana najwyższa ostrożność, tym bardziej, że ślady z przeszłości mogą być trwałe [tryb warunkowy]. Poza tym, służby BOR przed odlotem maszyny z Warszawy dokonały standardowej weryfikacji samolotu. Zamiast od razu przypomnieć o tych faktach, rząd scedował na prokuraturę wojskową zadanie udzielenia odpowiedzi na specjalnie w tym celu zwołanej konferencji prasowej, co jeszcze bardziej podsyciło klimat skandalu wokół tej publikacji. Rzecznik prasowy prokuratury, Ireneusz Szeląg, zdementował obecność materiałów wybuchowych na szczątkach samolotu cytowanych przez gazetę. "Wstępne badania na miejscu potwierdziły obecność materiałów, które jednak muszą być teraz poddane dalszej analizie w laboratorium. Wiele materiałów posiada właściwości podobne do materiałów wybuchowych, na przykład pestycydy lub kosmetyki. Tylko dalsze analizy przeprowadzone w laboratoriach pozwolą na ustalenie ostatecznych, wiążących wyników i dlatego badania będą kontynuowane" - powiedział. Nic jednak nie wskazuje na to, że informacja o dalszych analizach, które potrwają kolejne sześć miesięcy, uspokoi nastroje.
"LA VÉRITÉ VA DE TOUTE FAÇON ÉMERGER" "PRAWDA I TAK WYJDZIE NA JAW"  W wyniku konferencji prokuratury, dziennik Rzeczpospolita opublikował na swojej stronie internetowej deklarację, w której odżegnuje się od opublikowanych informacji. "Popełniliśmy błąd pisząc o TNT i nitroglicerynie. To mogą być jedne z ich składników, ale niekoniecznie". Jednak lawina już została uruchomiona. Ta słabiutka deklaracja mea culpa, zresztą już niebawem wycofana, nic nie dała. Katastrofa smoleńska pozostaje ulubionym tematem opozycji, partii Prawa i Sprawiedliwości, kierowanej przez Jarosława Kaczyńskiego, który nie otrząsnął się po stracie swojego brata bliźniaka w katastrofie lotniczej. To on jest głównym motorem teorii spiskowej. Bez żadnych ceregieli i niuansów, wspomniał o "zamordowaniu 96 pasażerów lotu". Zażądał zwołania specjalnej sesji Parlamentu [Sejmu] oraz potępił "dezinformację" i podejmowane próby ukrycia prawdy.  Premier Tusk nie zwlekał z odpowiedzią i zareagował szybko zarzucając liderowi opozycji pochopne wyciąganie wniosków z fałszywych sensacji, które "dewastują Polskę", dodając, że rządowi "trudno jest pracować, w sytuacji kiedy szef opozycji wysuwa takie oskarżenia wobec rządu i najbliższego naszego sąsiada".
MAUVAISE GESTION DE L'ENQUÊTE PAR LE GOUVERNEMENT SŁABE ZARZĄDZANIE PROWADZONYM DOCHODZENIEM PRZEZ RZĄD Zabójczą grę [jeu de massacre] kontynuowano, gdy z kolei Jarosław Kaczyński odpowiedział - "Nie wiem, czy Pan Tusk chce mnie zamordować lub po prostu skazać na banicję. Ale jego słowa wskazują, że jak on już wie, że prawda i tak wyjdzie na jaw". Słabe zarządzanie dochodzeniem smoleńskim przez rząd, zarówno w kraju jak i w stosunkach z Rosją, oferuje wiele miejsca dla działań opozycji. PiS oskarża rząd o ukrywanie prawdy przez zaakceptowanie kłamstwa rosyjskich śledczych. Rosyjski międzyrządowy komitet lotnictwa (MAK) przedstawił swoje ustalenia już w [grudniu] 2011 roku. Według MAK przyczyną katastrofy były naciski prezydenta Lecha Kaczyńskiego i innych wyższych urzędników na załogę samolotu, a piloci nie byli wystarczająco przeszkoleni i podjęli decyzję o lądowaniu "w niewłaściwych warunkach". Dodatkowo, ze strony polskich śledczych (Specjalna Komisja i prokuratura wojskowa) został położony nacisk na błędy kontrolerów rosyjskich obsługi naziemnej i niedostateczne wyposażenie lotniska. Ale nigdy nie została wysunięta teza stawiająca pod znakiem zapytania wersję wypadku.
[Spolszczył giz]

Tyle francuskiemu czytelnikowi mówi i wyjaśnia artykuł w "Le Monde" napisany przez redaktora Piotra Smolara, który w licznie publikowanych biogramach przyznaje się do "polskiego pochodzenia" [origine polonaise], co m.in. ma potwierdzić, że autor tego tekstu doskonale orientuje się w polskich realiach i tym samym kwalifikuje się do roli eksperta spraw polskich i generalnie wschodniej Europy. Tak przynajmniej może sądzić francuski czytelnik, ale niestety już nie polski, gdyż w Polsce jednak słyszeliśmy o sejmowej komisji Macierewicza, o ostatniej konferencji polskich naukowców na temat wątpliwości wokół przyczyn katastrofy smoleńskiej, o czym nie wspomina w swoim tekście Piotr Smolar. Podsuwa Francuzom jedynie bardzo wybiórczy synopsis oparty na publikacjach Gazety Wyborczej, który łykają francuscy czytelnicy w dobrej wierze, gdyż z braku dodatkowych informacji, jedynym ich punktem odniesienia jest wiedza o tym jak w cywilizowanym świecie przebiega dochodzenie przyczyn katastrofy lotniczej. I na tym właśnie polega to tytułowe łajdactwo Piotra Smolara, żeby już nie używać niecenzuralnych słów. Na żerowaniu na niewiedzy i naiwności francuskich czytelników, na ukrywaniu przed nimi zdecydowanie bardziej złożonej rzeczywistości, czyli jednego wielkiego skandalu, kompromitacji z jakim mamy do czynienia ws tzw. "katastrofy smoleńskiej". Wbrew temu co już w tytule sugeruje autor, kontrowersje ws katastrofy smoleńskiej trwają cały czas, niezmiennie od chwili tragedii i obejmują również okres ją poprzedzający. Jako specjalista od spraw polskich, specjalny wysłannik w Warszawie, Piotr Smolar doskonale musi o tym wiedzieć, a więc ... Panie Piotrze, czy nie sądzi Pan, że zwłaszcza zagranicą określenie "pochodzenie polskie" brzmi niemal jak szlachectwo, a poniekąd "szlachectwo zobowiązuje" - noblesse oblige, o czym słyszał nawet Sewek Blumsztajn. 
PS - specjalnie nie czytałem informacji opublikowanej, bodajże na portalu onet.pl na temat tego artykułu w "Le Monde", więc nie wiem czy i jakie fragmentu tekstu Smolara tam cytowano i szczerze pisząc jakoś nie chce mi się nawet sprawdzić. Giz3

Martyrologia Stanisława Żurkowskiego Wyprawa w celu nieznalezienia dowodów na wybuch okazała się sukcesem, bo osmalenia, ślady temperatury, uszkodzenia łatwo przeoczyć, nie ma jakiś sztywnych reguł, że takie osmalenie to już wybuch a inne nie. Ważne że nie zabrał ze sobą testera, bo tester by dał od razu kilkaset pozytywnych odczytów, które by musiał zbadać i skończyła by się gadka zanimby się zaczęła. Przypominam obecny stan wiedzy: Prokuratura wyposażyła się w testery, które bipały w Smoleńsku. Bipanie oznacza wynik pozytywny potwierdzający wykrycie materiałów wybuchowych. Wiemy, że powszechnie dostępne urządzenia dają wyniki w granicach 5%-1% marginesu błędu. Nie wiemy, jaka jest jakość maszynerii użytej przej prokuraturę, może po prostu to gruchoty są i stąd problem. Wprowadzę tu podział na urządzenia podręczne z którymi można chodzić i przenośne: większe, które nadają się do polowego użytku stacjonarnego, albo w aucie, próbki wcześniej wyselekcjonowane należy tam donieść parę kroków. Za to chromatografię można zrobić itp. O tych bardziej zaawansowanych raczej prokurator Szeląg nie wspomniał, więc pewnie nie mieli. A te proste dały kilkaset odczytów pozytywnych, pobrali próbki które muszą swoje w Moskwie odleżeć. Potem mają być badane laboratoryjnie. Prokurator Szeląg wydaje się uważać, że dopóki prokuratura nie otrzyma końcowego raportu z przywalonymi pieczątkami to ma obowiązek udawać, że nic nie znalazła i sprawy nie ma.

I Niejaki  Stanisław Żurkowski, szyszka w Komisji Millera opowiada zaś jak to spacerował sobie w rejonie katastrofy na Siewiernym szukając dowodów na brak wybuchu, o czym rozmawia z Agnieszką Kublik:

Wyprawa w celu nieznalezienia dowodów na wybuch okazała się sukcesem, bo osmalenia, ślady temperatury, uszkodzenia łatwo przeoczyć, nie ma jakiś sztywnych reguł, że takie osmalenie to już wybuch a inne nie. Ważne że nie zabrał ze sobą testera, bo tester by dał od razu kilkaset pozytywnych odczytów, które by musiał zbadać i skończyła by się gadka zanimby się zaczęła. Czyli Komisja Millera powinna wysłać już dawno próbki do laboratoriów i ustalić, czy to fałszywe alarmy czy nie. I taka wiedza powinna być w papierach przekazanych prokuraturze.

II Wiemy, że Stanisław Żurkowski nie wykrył śladów wybuchu bo nie wziął testera, ciekawe czy okulary wziął? Może po nocy specjalnie łaził, żeby nic nie zauważyć? Mniejsza z tym, ważne, że stwierdza, że "Anatomopatolodzy podczas sekcji zwłok nie stwierdzili żadnych śladów charakterystycznych dla wybuchu i pożaru...". No jak mogli stwierdzić, skoro prawnie wiążącej autopsji ciał ofiar nie było. Nie stwierdzili np. opalenia rzęs, bo prokuratura czekała z sekcjami aż ulegną one zniszczeniu. Kublik go zresztą przebija pisząc, cytuję "Wojskowa Prokuratura Okręgowa nie stwierdziła śladów trotylu i nitrogliceryny ani na próbkach z wnętrza samolotu, ani na poszyciu skrzydła." Skoro nie stwierdziła to te próbki w Moskwie skąd się wzięły? Chyba wyjątkowo tępe lemingi to łykną.Fakt pozytywnych odczytów teraz, nawet odkładając ostateczne rozstrzygnięcie, czy są prawdziwe czy nie, kompromituje Komisję Millera z przyczyn o których powyżej. Może Żurkowski jest zwykłym dyletantem, który może nadaje się do badania wypadku awionetki. Popili, wylądowali na drzewie, to ogarnie. Ale katastrofa odrzutowca pasażerskiego, w dodatku kategorii HEAD to już jego rozum przekracza. Jak się nie da zwalić na pilotów to wyraźnie nie wie co ma robić. SmokEustachy

Trotyl w tupolewie, bomba w rządzie Rosjanie dostali do ręki materiał dowodowy, który albo nigdy nie dotrze do Polski, albo zamieni się w zupełnie inny – jak było z płaszczem zostawionym w szatni w „Misiu” Stanisława Barei. Tak myśleli niektórzy biegli i prokuratorzy po tym jak wstępnie zbadali i wskazali bardzo intrygujące próbki z wraku Tu-154 M. Intrygujące pod kątem śladów materiałów wysokoenergetycznych, jakimi są np. trotyl czy nitrogliceryna. Ten niepokój o próbki, które mogą się okazać kluczowe dla wyjaśnienia przyczyn i przebiegu katastrofy smoleńskiej spowodował, jak się zdaje, że sprawa przeciekła do dziennikarzy. Ten niepokój był też pewnie istotną przyczyną tego, że informacje o próbkach i badaniach znalazły się m.in. w artykule Cezarego Gmyza w „Rzeczpospolitej”. Ale potem wybuchła awantura, która ma przynajmniej kilka bardzo interesujących przyczyn i wyjaśnień. Wedle jednej z wersji wydarzeń, prokurator generalny Andrzej Seremet chciał koniecznie zapobiec publikacji, przekonując szefa „Rzeczpospolitej”, że gazeta „pali” bardzo ważne dowody, w dodatku „koronne” dla innych dowodów, zdobytych na miejscu w postaci zarejestrowanych odczytów przyrządów. Same odczyty bez próbek nie byłyby wszak wiarygodne w sensie procesowym. Gdyby Rosjanie dowiedzieli się co zawierają próbki wytypowane przez polskich ekspertów i prokuratorów, byłyby znikome szanse, żeby ten materiał „cało” trafił do naszych laboratoriów. Po prostu dowody zostałyby zamienione albo „wyczyszczone”. Lepiej więc siedzieć cicho do czasu, aż próbki bezpiecznie dotrą do Polski. Wtedy jest szansa, że Rosjanie nie zwrócą na nie uwagi, że niczego nie będą podejrzewali, a tym bardziej się obawiali. I takimi argumentami prokurator generalny miał przekonywać szefa gazety. To miał być też powód milczenia prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta oraz szefa wojskowej prokuratury Jerzego Artymiaka po ukazaniu się artykułu w „Rzeczpospolitej”. Nie chcieli skłamać, a jednocześnie nie mogli ujawnić prawdy. Tyle że dla dziennikarzy postawa prokuratury i jej szefa była potwierdzeniem, że próbki materiałów są bardzo ważnym dowodem i wskazują na to, co oni sami podejrzewali, bo przekonywali o tym ich informatorzy, którzy wskazywali też na zarejestrowane zapisy przyrządów. Dziennikarze mogli przypuszczać, że prokuratura stosuje wobec nich jakiś wybieg, żeby sprawa została zamieciona pod dywan albo ukryta w jakimś niejasnym celu. Tym bardziej że wszystko wskazywało na to, iż polska prokuratura wcześniej nie miała żadnych istotnych własnych dowodów, co jest dla tej instytucji bardzo obciążające. Nic przecież nie tłumaczy faktu, że przez ponad dwa lata nie potrafiono zdobyć czy wyegzekwować od Rosjan kluczowych próbek materiałów do badań w Polsce. Niedopuszczenie do publikacji byłoby na rękę prokuraturze, gdyż w ten sposób nie doszłoby do ujawnienia jej karygodnej nieudolności. To, co powiedzieli prokuratorzy wojskowi na konferencji prasowej po artykule w „Rzeczpospolitej”, czyli ich odcięcie się od sugestii, że wykryto ślady trotylu, miało być ratowaniem dowodów zdeponowanych w Rosji. Tyle że jeśliby nawet tak było, nie miałoby to żadnego sensu, bo tylko durnie nie sprawdziliby co mają w „depozycie” po publikacji nagłośnionej także w Rosji. A ludzie rosyjskich służb w żadnym razie durniami nie są, więc i tak swoje by zrobili. Takie tłumaczenie jest ponadto dziecinne i kompromitujące. Bowiem w każdym szanującym się państwie z ekspertami i prokuratorami pojechaliby agenci tajnych służb, którzy wszelkie potrzebne próbki zabezpieczyliby i po prostu przywieźli do Polski, nie czekając na żadną oficjalną pomoc prawną rosyjskiej prokuratury. A nawet dla „zmyłki” mogliby zostawić w „depozycie” coś kompletnie bez znaczenia bądź coś utrudniającego dojście do prawdy. Ale do tego musielibyśmy mieć sprawne służby, ich kompetentnych szefów oraz odważnych prokuratorów i polityków. Jeśli służby nie były w stanie dowodów przywieźć do Polski, apelowanie do dziennikarzy o to, by nie „palili” dowodów mogło być tylko klasycznym „dupochronem”. Wedle innej wersji wydarzeń, ekipa prokuratorska w Smoleńsku zachowywała się tak nieprofesjonalnie, że Rosjanie od razu zorientowali się czego szukają Polacy, co odczytali i zarejestrowali z przyrządów. Dlatego zrobili wszystko, żeby żaden kluczowy dowód nie wydostał się do Polski, bo same odczyty nie mają wartości procesowej. A skoro tak, to sami polscy prokuratorzy byli źródłem przecieku, bo zorientowali się, że ze zdobytymi dowodami i tak nic nie będzie, bo albo nie trafią nigdy do Polski, albo zostaną do cna wyczyszczone, mimo zapewnień, że owe próbki były pieczołowicie zabezpieczone i zaplombowane. Woleli więc pokazać siebie korzystnie, wskazując jednocześnie, że w świetle prawa nie mogli dowodów zabezpieczyć nielegalnie. Przeciek byłby więc alibi dla prokuratorów, którzy nie poradzili sobie w Rosji. Według jeszcze innej wersji, część prokuratorów i biegłych dogadała się z dziennikarzami, bowiem na rękę było im ujawnienie informacji o randze pobranych próbek. Zorientowali się bowiem, że wskazane dowody nigdy w oryginalnej formie nie trafią do Polski, a służby wojskowe proszone o pomoc w tej sprawie, takiej pomocy po prostu nie udzieliły. Przeciek był więc aktem rozpaczy i próbą upublicznienia sprawy. Ale to akurat okazało się groźne dla polityków oraz tajnych służb i ich politycznych dysponentów. Bo wskazywało na nieudolność rządzących oraz ich ewidentny strach przed Rosjanami. Dlatego po ukazaniu się artykułu w „Rzeczpospolitej” nastąpił polityczny kontratak. Polegał on na spacyfikowaniu prokuratury, próbie dyskredytowania dziennikarza oraz gazety, a potem na zwyczajnym dogadaniu się i przejściu do ofensywy. W ramach odwetu sprawa zdobycia kluczowych dowodów została poświęcona, żeby, po pierwsze, odstraszyć dziennikarzy od zajmowania się niewygodnymi dla władzy kwestiami (ze Smoleńskiem na czele), po drugie – postanowiono po raz kolejny nie drażnić Rosjan, czyli w praktyce całkowicie zdać się na ich łaskę, po trzecie – chciano dokopać Prawu i Sprawiedliwości i jej liderowi oraz zepchnąć ich na pozycje tzw. religii smoleńskiej, po czwarte wreszcie – postanowiono pogłębić podziały społeczne, żeby ludzie w wojennym ferworze nie dostrzegali prawdziwych problemów, czyli zwijania się gospodarki, rosnącego bezrobocia, spadku płac realnych i generalnie ostrego pogarszania się warunków życia. Oczywiście rządzący płacą za to jakąś cenę – choćby tę, że coraz więcej Polaków kompletnie nie ufa władzy w kwestii jej postępowania w sprawie katastrofy smoleńskiej. Ale rządzący uznali tę cenę za najmniejszą, jaką chcą zapłacić w związku z narastającym kryzysem władzy PO i Donalda Tuska oraz kryzysem ich wiarygodności. Czas pokaże, czy się przeliczyli. Bo nowe dowody w sprawie smoleńskiej mogą zostać zakopane i ośmieszone, ale mogą też stać się polityczną bombą z opóźnionym zapłonem, która cały obecny układ władzy wysadzi w powietrze.

Stanisław Janecki

Wdowę smoleńską wyrzucą z mieszkania po mężu? A mieli jej pomóc! W listopadzie 2011 r. resort spraw wewnętrznych przyznał wdowie po oficerze BOR-u, który zginął w Smoleńsku, prawo do wykupienia dla siebie i córek służbowego mieszkania po mężu, za przyzwoitą cenę. Rok później ten sam resort zmienia i wycofuje się z wcześniej...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl
  • Podstrony