899, Prywatne, Przegląd prasy

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Komu przeszkadza ogniomistrz Kaleń? „Nasze Słowo” uzurpuje sobie prawo do, jakby to powiedzieć, cenzurowania wszystkich poczynań Polaków, i tych z komuny i tych dzisiejszych, zapominając o tym, że miłośnicy nacjonalizmu ukraińskiego, a do nich należą także redaktorzy „Naszego Słowa”, wywodzą się w prostej linii, z miłośników i wychowanków hitlerowskich. Patrz 14. Dywizja SS – Galizien. Wchodząc do służby w SS – Galizien przysięgę składali na wierność Hitlerowi. Jeden z dowodów mojego twierdzenia zawarty jest w numerze 44 z 28 października 2012 roku „Naszego Słowa”. Tytuł artykułu: „Kaleń, Szarik i Kloss”. Redaktor artykułu podpisujący się „gs” wyraźnie domaga się od Polski, by przed każdym wyświetlaniem któregoś z tych filmów dać słowo wstępne. Nie wypowiada się jednak do końca, co w tym słowie ma być zawarte. Można się tylko tego domyślać czytając cały artykuł. O ile mi wiadomo film „Ogniomistrz Kaleń” w bardzo jasny sposób uzasadnia potrzebę wprowadzenia w 1947 roku Operację „Wisła”. Wystarczy obejrzeć film i wszystko staje się jasne. Jest on po prostu zaprzeczeniem tak długo budowanej przez miłośników nacjonalizmu ukraińskiego teorii „zbrodni” państwa polskiego, że operacja „Wisła” to było przestępstwo wojenne, inaczej mówiąc zbrodnią przeciwko ludzkości. Wchodząc w szczegóły „Nasze Słowo” pisze, że: ”Kaleń” nie odzwierciedla, a w wielu przypadkach – wykrzywia obraz wspólnego tragicznego polsko-ukraińskiego minionego czasu. Można pogodzić się z tym, że widza przyciągają wspaniali aktorzy”. Jedno zdanie a tyle fałszu. Największym fałszem jest wspólny, tragiczny, los obu narodów. W ten sposób potwierdziła się teza, że miłośnicy nacjonalizmu ukraińskiego dążą do zrównania zbrodniarza z jego ofiarą. Trudno jest pisać na ten temat bez łopatologii. To nie dotrze do wykrzywionej wyobraźni spadkobierców rizunów, banderowców i im podobnych. Nie sądzę, by autor artykułu widział z bliska to, co się działo na Kresach Wschodnich i w Bieszczadach. Totalna krytyka czasów komunistycznych. Jednak za czasów komunistycznych, na przykład, satyra była bez porównania lepsza niż dzisiaj. Dzisiejszy Jan Pietrzak daleki jest od Pietrzaka tamtych czasów. Nie będę podawał przyczyny. Zenon Laskowik i Bohdan Smoleń to niezastąpione wzory. Długo musimy czekać na taką satyrę. Na pewno aktorzy się nie zmienili. Zmieniły się władze. To poddaję pod rozwagę redaktorom „Naszego Słowa”. Wracając do artykułu w tygodniku, trzeba najpierw ocenić siebie, ocenić poczynania swoich pobratymców i dopiero wtedy poddać je ocenie tak zwanej opinii. Według mnie redaktorzy nie są przypadkowymi ludźmi, na przykład z łapanki ulicznej. Polacy naliczyli trochę ponad 200 tysięcy zamordowanych Polaków, dzieci, kobiet, starców i w ogóle bezbronnych ludzi, zamordowanych przez pobratymców redaktorów „Naszego Słowa. Do tej pory nie usłyszałem jeszcze ani razu słowa przepraszamy, chociaż Polacy czynili to wielokrotnie. Również nie usłyszałem ani jednego nazwiska ukraińskiego mordercy, który brał udział w rzezi. Wygląda na to, że wszędzie były tylko przypadki. Komuś się zachciało wymordować sąsiadów, więc poszedł i to uczynił. Normalni Ukraińcy nie interesowali się tym. 200 tysięcy zamordowanych Polaków 80 tysięcy zamordowanych Ukraińców i setki tysięcy zamordowanych Żydów i dzisiaj nikt nic nie wie. Czy to nie zakrawa na kpiny w tak poważnej sprawie? Dzisiaj żąda się słowa wstępnego przed projekcją filmu, by przypadkiem nie rozsypał się domek zbudowany z piasku, zbudowany przez miłośników nacjonalizmu ukraińskiego. Domek ten nazywa się zbrodnią operacji „Wisła”. „Ouniwci” mordowali i swoich. Z nazwisk wiedzieli kogo mordują. Dzisiaj nie wiedzą kto to był „Łysy”, Kubijowicz, „Piwnycz”, „Czuprynka”, Bandera, i wielu, wielu innych. Całkowita amnezja opanowała miłośników Bandery. Pamiętam doskonale jak przyjeżdżały do Zasmyk delegacje bulbowców na „rozmowy” dyplomatyczne.  Rozmowy odbywały się na plebanii. Z polskiej strony uczestniczyli ks. Michał Żukowski – proboszcz parafii zasmyckiej, dowódca samoobrony w Zasmykach por. „Jastrząb” – Władysław Czermiński, zastępca dowódcy samoobrony „Znicz” – Henryk Nadratowski. Po rozmowach, pod osłoną polskich żołnierzy delegaci ukraińscy, byli odprowadzani do granicy Zasmyk z Piórkowiczami i stamtąd dopiero odjeżdżali bez eskorty, ale to był już ich własny teren. To powtarzało się kilkakrotnie, już nawet po krwawej niedzieli. Widziałem wszystkich, bowiem mieszkałem przy drodze wiodącej do Piórkowicz – wsi ukraińskiej. Nasze pola graniczyły z polami ukraińskimi w Piórkowiczach. Do Kustycz, na podobne rozmowy, pojechała delegacja polska pod dowództwem Jana Zygmunta Rumla „Poręby”. Było ich trzech, w tym furman Dobrowolski. Do Kustycz dojechali. I w tym miejscu urywa się wieść o tych ludziach. Doszły tylko strzępy wiadomości, że rozerwano ich końmi, i że gdzieś zakopano ich szczątki. W ostatnim dwudziestoleciu były czynione starania odnalezienia szczątek. Bezskutecznie. Dzisiaj ja zadam pytanie „bezstronnym”, „obiektywnym” redaktorom „Naszego Słowa”: podajcie, tak jak to ja uczyniłem, nazwiska rozmówców z delegacją polską, podajcie również dalsze losy polskiej delegacji. Wówczas będzie można prowadzić rozmowy również i na temat „Ogniomistrza Kalenia”. W tej chwili redaktorom „Naszego Słowa”, pozostaje w ramach normalnej wymiany zdań, swoją „prawdę” napisać we własnym czasopiśmie lub własnym programie telewizyjnym i niech widz, czytelnik, sam rozstrzyga o racji ich głosicieli. Nakazywanie aby „Kultura” wyświetlane filmy poprzedzała wstępami, tłumaczeniem się dlaczego to robi, jest delikatnie mówiąc niekulturalne ze strony redakcji „Naszego Słowa”. Maluczko, a przeczytamy zdanie, aby scenarzysta przed złożeniem scenariusza do produkcji, poddawał cenzurze swój tekst, oczywiście cenzurze z „Naszego Słowa”. To nie należy do dobrego tonu. Nauczyciel w szkole sprawdzając klasówkę ucznia wskazuje na błędy popełnione przez delikwenta. Nie zostawia uczniowi swobody – popraw nie wskazując co ma poprawiać. „Nasze Słowo” czyni to z premedytacją. Oj, nieładnie, nieładnie! To można zrozumieć dwojako.

„Naszemu Słowu” nie podoba się film „Ogniomistrz Kaleń” , a właściwie bohater filmu. I tu jest chyba sedno sprawy. Film był kręcony przed 1961 rokiem. Wówczas jeszcze nie było konia trojańskiego (uchwały senatu potępiającej operację „Wisła”). Treść filmu bardzo zbliżona do prawdy. Proszę zauważyć, że pół wieku temu, jeszcze dymiły zgliszcza po zabudowaniach opuszczonych przez miejscową ludność, a podpalane przez resztki banderowców. Jeszcze żyli liczni świadkowie i… ludobójcy i ci, którzy realizowali operację „Wisła”. Trudno było więc robić coś, co nie było przynajmniej zbliżone do prawdy. Jeszcze nie wszystkie rany, w pełnym znaczeniu tego słowa, pogoiły się. Bieszczady to była sprawa państwowa. Nie mogło więc państwo sprawy pozostawić samej sobie. W komunie też żyli ludzie. I tacy również ginęli. I proszę pamiętać, że i komuniści też nie chcieli ginąć w walce z banderowcami. Walczyli z banderowcami broniąc niewinnej ludności, bez względu na narodowość i wyznanie. Bowiem ginęli wszyscy bez wyjątku, którzy nie chcieli współpracować z bandytami, lub po prostu z rizunami. Dzisiaj tylko z ludźmi, którzy żyli w tamtym czasie można prowadzić na ten temat dialog. Człowiek w czasie bitwy jest inny. Zupełnie inaczej myśli. A poza tym w czasie bitwy nie ma bohaterów. Bohaterowie pojawiają się w miarę upływu czasu. Znam to doskonale z autopsji. W czasie pierwszej bitwy, ze strachu człowiek nosem zrobiłby okop, byleby się tylko skryć. W następnych bitwach człowiek obojętnieje. Strzela bo musi. Bo gdy przestanie strzelać, to sam zginie. A wtedy? Bliscy będą płakać. I to jest mottem każdej „bohaterskiej” bitwy. Dzisiaj rozmowa z młodymi propagandystami, a do nich zaliczam redaktorów „Naszego Słowa”, prowadzi do nikąd. Rozmowa z takimi, to tylko gra słów. W czasie bitwy nie ma komunistów. Są tylko żołnierze. Ale tego nie zrozumie młody propagandysta, przesiąknięty do szpiku kości nienawiścią do znienawidzonych nacji. Młody propagandysta czeka tylko na hasło „idemo rizaty Lachiw”. Dowody? Masłowski nie wystarczy? A dziennikarka z Kijowa? Pan (gs) twierdzi, że „Ogniomistrz Kaleń” to dzieło komuny. Oto znajomość historii tej wielkiej i tej małej! Trudno jest podejmować jakąkolwiek dyskusję na ten temat. Komuna nas zmusiła, powtarzam, zmusiła do pewnych poczynań i zachowań w ogóle. Natomiast nacjonaliści ukraińscy, hitleryzm przyjęli dobrowolnie z entuzjazmem. Można zaryzykować twierdzenie, że za ich wolą. Po umundurowaniu się defilowali przed zbrodniarzami hitlerowskimi, składali przysięgę na wierność Hitlerowi. W rocie przysięgi nie ma nawet wzmianki o Ukrainie. I co najciekawsze w wierności złożonej w przysiędze, trwają do dzisiaj. Przekazują ją następnym nacjonalistycznym pokoleniom. Zgadzam się z jednym. Z potrzebą zaopatrzenia filmu wstępem. Moim zdaniem, bardzo mocno powinien być zaakcentowany tekst przysięgi złożonej Hitlerowi przez nacjonalistów ukraińskich. Ponadto jako motto powinien, wzorem melodii niektórych filmów, co pewien czas, powtarzać fragmenty roty przysięgi, by widz wychodzący z kina mógł powtarzać pewne słowa. Rzeczywiście filmowi tego wyjaśnienia brakuje. Do Bieszczad wkroczyły jak wiadomo oddziały 14. Dywizji SS-Galizien i tam chciały budować swoje państwo. Oddziały te nie miały miejsca ani w Radiańskiej Ukrainie, ani na Słowacji, dopiero po operacji „Wisła” przemaszerowały do Anglii, by tam udawać umęczonych Polaków. Film „Ogniomistrz Kaleń” i Operacja „Wisła” to efekt działalności, w Bieszczadach, 14 Dywizji SS-Galizien, dopiero od niedawna zwanej „Hałyczyną”, oczywiście dla zamydlenia oczu niewiernym. Można się tylko zastanowić nad jednym: kiedy nacjonaliści ukraińscy przystąpią do budowy pomnika Hitlerowi. Antoni Mariański

Oj Grasiu, Grasiu... O ile prawdziwa jest informacja o tym, że tuż przed publikacją artykułu Cezarego Gmyza o śladach trotylu na wraku Tupolewa miało miejsce spotkanie rzecznika rzadu Pawła Grasia z właścicielem “Presspubliki” Grzegorzem Hajdarowiczem to w interesujący sposób zmienia postać rzeczy. I rodzi parę ciekawych pytań. Do pytania “jak to się stało, że sceptycznie nastawiony do tez artykułu Wróblewski po rozmowie z jeszcze bardziej sceptycznie do nich nastawionym Seremetem zdecydował o publikacji?” dochodzi pytanie “jeżeli (jak rozumiem jeszcze nie wiadomo o czym rozmawiali choć biorąc pod uwagę wcześniejsze wydarzenia można z dużym stopniem prawdopodobieństwa uznać, że o artykule) Hajdarowicz miał o czym rozmawiać z Grasiem i w związku z tym musiał znać tezy artykułu to jak to się stało, że dopiero po jego publikacji stwierdził, że artykuł jest zbyt słabo udokumentowany?”. “Jaka jest w tej sprawie rola Talagi, który podobno był zwolennikiem twardych tez artykułu?” I pytanie chyba najważniejsze. Szczególnie w kontekście ujawnionego czas jakiś temu przez Cezarego Gmyza tweeta z groźbami rzecznika MSZ. “Jaki wpływ za pośrednictwem znajomego Hajdarowicza ma Graś i władza na dziennik nazywany przez umiarkowanie rozgarniętą leminżerię 'pisowskim'?

11 listopada może dojść do quasi-zamachu ze wszystkimi tego dramatycznymi konsekwencjami Marsze 11 listopada są wymarzonym pretekstem do wszelkich prowokacji. I prawie na pewno do nich dojdzie – zgodnie z klasycznym prawem Murphy’ego. Mało tego, może nawet dojść do jakiegoś quasi-zamachu, w którym ktoś mocno fizycznie ucierpi. I będzie to pretekst do rozprawy z marszami ulicznymi w ogóle, a ze środowiskami narodowymi w szczególe. I im bardziej organizatorzy będą chcieli uniknąć prowokacji, tym jest ona prawdopodobniejsza, bo ta prewencja sama w sobie stwarza dodatkowe zagrożenie. Tym bardziej że organizatorzy głównego marszu stwarzają mnóstwo okazji, by ich inicjatywę skompromitować, co jest co najmniej zastanawiające, szczególnie od czasu gdy ogłoszono, że jednym z „ojców” marszu ma być Jan Kobylański. Spirala niechęci i wzajemnych pretensji jest już tak rozkręcona, że o podpałkę będzie bardzo łatwo. W stanie rozgorączkowania do manifestacji przyłączają się różni zawodowi zadymiarze oraz osoby opętane misją rewanżu bądź wymierzania sprawiedliwości, co jak najgorzej wróży. Łącznie ze scenariuszem najgorszym, czyli jakąś ofiarą. Ten najgorszy scenariusz może się zrealizować wskutek jakiejś inspiracji, bo jest wiele sił, którym może zależeć na wywołaniu polsko-polskiej wojny wokół symboli niepodległościowych i narodowych, i to niekoniecznie chodzi o siły wewnętrzne. O tym jak łatwo coś takiego zaaranżować mogliśmy się przekonać w dniu meczu Polska-Rosja podczas futbolowych mistrzostw Europy. Tym bardziej że uczestników lewackiej manifestacji najpewniej znowu wesprą jacyś niemieccy i pochodzący z innych krajów towarzysze bojówkarze. A tym zależy tylko na tym, żeby było głośno i maksymalnie awanturniczo, bo to potwierdza ich siłę i internacjonalistyczne zaangażowanie. W tej zaognionej sytuacji dziwi prezydencka inicjatywa zorganizowania własnego marszu, bo będzie on kolejnym pretekstem do podgrzewania nastrojów. A potwierdza to jeszcze udział w tym marszu Romana Giertycha, w 1989 r. założyciela i pierwszego prezesa Młodzieży Wszechpolskiej, która współorganizuje Marsz Niepodległości. To jest ewidentne prowokowanie do zadymy. Sam marsz pod patronatem i z udziałem Bronisława Komorowskiego jest zresztą kuriozum na skalę europejską, bo urzędujący prezydent przewodzi w takim dniu uroczystościom państwowym, nie powinien natomiast organizować konkurencyjnych przedsięwzięć obywatelskich, bo to nie licuje z zajmowanym stanowiskiem i jest jakimś rodzajem politycznego rozdwojenia jaźni. Prezydent będzie poza tym bardzo mocno chroniony przez BOR i siły policyjne, co znowu tylko podgrzeje atmosferę, bo w imię wypełniania ich funkcji łatwiej będzie o nadużycie przemocy, z użyciem broni włącznie. Trudno liczyć na powściągnięcie emocji po wszystkich stronach, bo każdy będzie chciał coś udowodnić. Lewacy na pewno nie dadzą się przekonać, że nie powinni się wtrącać w patriotyczne uroczystości. A inicjatorzy manifestacji prezydenckiej będą do upadłego bronić idei, że to inicjatywa ponad podziałami, choć oczywiście na to nie ma najmniejszych szans, co nawet dziecko może przewidzieć. Oby nie stało się tak, że dojdzie do wielkiego nieszczęścia, po którym wszyscy będą się obwiniać i spirala emocji jeszcze bardziej się nakręci. I może o to właśnie chodzi. I pewnie wielu to przeczuwa, lecz w jakimś fatalistycznym pędzie nieuchronnie do tego zmierzają, co może budzić wyłącznie grozę. Stanisław Janecki

Tusk i Komorowski podzielili Polskę Przywykliśmy do tego, że media i politycy PO wspierani przez RP i SLD za podział Polski i Polaków winili braci Kaczyńskich, a obecnie Jarosława Kaczyńskiego. Dzisiaj jesteśmy po raz pierwszy świadkami publicznego ogłoszonego podziału na Polskę Tuska i Polskę Komorowskiego. Po dzisiejszym posiedzenie BBN Komorowski oświadczył, że na najbliższe posiedzenie na początku grudnia zaprosi Prokuratora Generalnego Seremeta. „W ocenie Komorowskiego, "warto zbadać aspekt ewentualnego zewnętrznego czynnika działającego destrukcyjnie na społeczeństwo polskie w kontekście katastrofy smoleńskiej". Tego typu ocena w ustach prezydenta brzmi poważnie. Wszak Głowa Państwa musi mieć dostęp do wszystkich informacji służb odpowiadających za bezpieczeństwo kraju. Tymczasem podczas konferencji prasowej Tusk oświadczył” że nie ma sygnałów od służb specjalnych ani od polityków z obcych krajów dotyczących ewentualnego "zewnętrznego czynnika" działającego na społeczeństwo polskie w kontekście katastrofy smoleńskiej. Zostawiając otwarte pytania jakie to czynniki trzecie miał na myśli Komorowski i jaki sygnał Komorowskiemu dawał Tusk rozszerzając grono informatorów ze służb na „polityków innych krajów” wiemy na pewno, że obaj panowie zdają się czerpać z różnych źródeł informacyjnych. W dodatku nie wymieniają się wiedzą, która ma istotne znaczenie dla bezpieczeństwa Polaków. Inaczej oświadczenia Komorowskiego i zaprzeczenia Tuska czytać nie można. Gra się jak widać zaostrza. W tle pojawiły się nowe zdjęcia ofiar ze Smoleńska na rosyjskich portalach internetowych, a GW pojawiły się wstrząsające relacje anonimowych dyplomatów, którzy byli w Moskwie podczas identyfikacji ciał. Ciekawe czy któryś z tych anonimów nie był czasem w smoleńskim hangarze, wtedy gdy polskim śledczym kazano „wyp..ać stamtąd bo to zwykły wypadek..”.Albo tych którzy kazali aresztować Wiśniewskiego i zniszczyć jego kamerę. Skoro Tusk ma inne informacje niż Komorowski wypada zapytać prezydenta czy to nie aby jego ulubione WSI dostarczyło mu sekretnej analizy sytuacji. A potem zapytać dlaczego nie podzielił się tą wiedzą z premierem. Od 5 lat  (a od ponad dwóch w jawnie ostrej formie )Polakom się wciska różne wersje wydarzeń pora zapytać wprost: Panowie co tutaj jest grane? Wojna rządu z opozycją da się jakoś wytłumaczyć: wojna na służby „twoje i moje” między premierem i prezydentem wydziela przykry odór. Małgorzata Puternicka/1Maud

Rzepagejt W toku obszernych wyjaśnień wylanych z roboty, w materii „jak to z trotylem było” wyłania się coraz ciekawszy obraz polskiej sceny medialnej. Tomasz Wróblewski , były naczelny Rzeczpospolitej, opowiedział o konsultacjach jakie w sprawie inkryminowanego tekstu prowadzili ze sobą wydawca pan Ch i rzecznik rządu. Rozmowa miała miejsce o typowej dla rozmów biznesowych porze, 1.30 w nocy. To jest bardzo cenna informacja, gdyż obala ona niesłuszną tezę jakoby obecna ekipa doprowadziła do niespotykanego wcześniej przerostu administracji.Wynika z niej, że Paweł Graś sam jeden pełni taką funkcje jak za pierwszej komuny cały Wydział Prasy KC. Niech pan nas nie przesłuchuje, to my pana przesłuchujemy - w te słowa szczery demokrata PRL, syn swojego pierwszego niekomunistycznego ojca, zwrócił się do Cezarego Gmyza w popołudniowym programie radiowym 8 listopada i od razu powiało standardami. W toku obszernych wyjaśnień wylanych z roboty, w materii „jak to z trotylem było” wyłania się coraz ciekawszy obraz polskiej sceny medialnej. Tomasz Wróblewski , były naczelny Rzeczpospolitej, opowiedział o konsultacjach jakie w sprawie inkryminowanego tekstu prowadzili ze sobą wydawca pan Ch i rzecznik rządu. Rozmowa miała miejsce o typowej dla rozmów biznesowych porze, 1.30 w nocy. To jest bardzo cenna informacja, gdyż obala  niesłuszną tezę jakoby obecna ekipa doprowadziła do niespotykanego wcześniej przerostu administracji.Wynika z niej, że Paweł Graś sam jeden pełni taką funkcje jak za pierwszej komuny cały Wydział Prasy KC. Dzień wcześniej, 7 listopada na spotkaniu w Klubie Ronina, człowiek któremu dziennikarskie zero jakiego nie chcą nawet w GW powiedziało, że nie jest dziennikarzem, ujawnił, że już 12.X  tzw. ścisłe kierownictwo podjęło decyzję o pozbyciu się go jako nieroba, o czym otwartym tekstem pan Ch powiedział zespołowi redakacyjnemu. Nie jest chyba przypadkiem, że tego dnia za pierwszego PRLu świętowano Dzień Ludowego Wojska Polskiego, gdyż jak mawiają językoznawcy ze służb tajnych, nie ma przypadków, są tylko znaki. Coś jednak pokrzyżowało ten prosty plan, więc uknuto misterną intrygę. Tu do akcji wkracza zastepca Tomasz Wróblewskiego, jedyny dziennikarz, któremu Amerykanie cofnęli akredytację w Afganistanie, specjalista od spraw wojskowych, redaktor Talaga. To on nalegał na umieszczenie w tekście Gmyza informacji o trotylu i nitroglicerynie, on także był autorem słynnego oświadczenia redakcyjnego wydanego przed konferencją premiera zawierającego frazę „pomyliśmy się”. Dzięki takiej , z grubsza, sekwencji zdarzeń, przy wsparciu chóru wujów im. Aleksandrowa, można było odpalić aferę, której siła rażenia pozwoliła oczyścić redakcję z resztek prawicowych pozostałości, do czego z resztą zachęcał sam Jacek Żakowski, a niedobitkom niezależnych wydawców pokazać, że niekonsultowanie tekstów z Pawłem Grasiem o 1.30 w nocy, grozi przymusowym wykupieniem tytułu przez magnata prasowaego pana Ch. W toku dzisiejszych rewelacji okazało się, że poniedziałkowy tekst w gazecie zwanej Lisłikiem, zawierał bujdy na resorach. Wedle autora, pan rzecznik miał być zaskoczony publikacją. Pozwala to awansować rzeczony tytuł do rangi organu jednoosobowego Wydziału Prasy KC, przy jednoczesnym wykazaniu kolejnych, po lingwistycznych, talentów Pawła Grasia. Nie dośc, że aktor to jeszcze redaktor. Pierwszy tak utalentowany minister na tym stanowisku od czasów niezapomnianego Jerzego Urbana. Irena Szafrańska

Alergia na nazwiska katów Gwałtowna reakcja rosyjskiego historyka na upublicznienie nazwisk sowieckich oprawców rozstrzeliwujących polskich oficerów pod Charkowem w 1940 roku. - Mówi się o nazistowskich zbrodniarzach wojennych, dlaczego my nie możemy mówić o obywatelach rosyjskich, którzy dokonywali takich zbrodni? - ripostował prof. Wadim Zołotariow z Ukrainy. Archiwa dotyczące egzekucji polskich oficerów w 1940 r. zostały zniszczone, dlatego trudno ustalić dokładnie, kto bezpośrednio dokonywał rozstrzeliwań - twierdzi ukraiński historyk prof. Wadim Zołotariow z Uniwersytetu w Charkowie. Niewielu historyków zajmowało się tą sprawą w Rosji czy na Ukrainie.

- Po 30 latach przechowywania zniszczono dokumenty osobowe, dlatego odtworzenie życiorysów osób, które dokonywały egzekucji, jest praktycznie niemożliwe - zaznaczył prof. Zołotariow. Podczas międzynarodowej sesji naukowej o sowieckich obozach dla jeńców wojennych wygłosił on wykład o sprawcach rozstrzelania oficerów polskich w Charkowie w 1940 roku. Pewne ustalenia można poczynić w oparciu o szczątkowe dokumenty archiwalne, m.in. listę funkcjonariuszy NKWD, którym Ławrentij Beria 26 października 1940 r. przyznał nagrody pieniężne za przygotowanie i przeprowadzenie egzekucji Polaków. Niewielu historyków w Rosji i na Ukrainie zajmowało się tym tematem. Jednym z nich jest rosyjski naukowiec Nikita Pietrow, który napisał książkę "Kaci. Oni wykonywali zlecenia Stalina", w której przedstawił sylwetki największych stalinowskich oprawców. Opublikował również artykuł w "Zeszytach Katyńskich".

Jednak w oparciu o szczątkowe dokumenty Zołotariow wskazał kilka nazwisk osób, które mogły rozstrzeliwać polskich oficerów z obozu w Charkowie. Byli to m.in. kierowcy N. Galicyn Szukałow, nadzorca Sziepka, a także T. Burd. Według historyka, pewne jest tylko jedno nazwisko - Timofieja Kupryja, które jednak w zachowanych dokumentach praktycznie nie figuruje. Wymiana nazwisk wywołała gwałtowną reakcję jednego z obecnych na sali rosyjskich historyków, który zaapelował do Zołotariowa, żeby zachował naukową solidność i nie podawał niesprawdzonych informacji.

- Proszę zajrzeć do przypisów, tam podaję źródła - ripostował ukraiński historyk. - Mówi się o nazistowskich zbrodniarzach wojennych, dlaczego my nie możemy mówić o obywatelach rosyjskich, którzy dokonywali takich zbrodni - pytał dalej Zołotariow. Profesor Uniwersytetu w Charkowie wymienił dalej także Iwana Wezrukowa, który przyjeżdżał z Moskwy osobiście kontrolować proces rozstrzeliwania. Fragmentaryczne dokumenty pozwalają odtworzyć procedurę rozstrzeliwania. Regulowały to odpowiednie instrukcje. Jeńca prowadzono do specjalnej celi, gdzie specjalna komisja zadawała pytania i odczytywała rozkaz egzekucji. Przed rozstrzelaniem jeńcom kazano patrzeć w jeden punkt, krępowano im ręce na plecach sznurkami, a czasem kablami. Odnaleziono jeden z protokołów wykonanej egzekucji, sporządzony przez Aleksandra Szaszkowa, niestety nie wynika z niego konkretnie, kto dokonał egzekucji. Sowietolog prof. Wojciech Materski (PAN) podkreślił, że przez obozy specjalne NKWD po 1939 r. przewinęło się 240-250 tys. polskich żołnierzy (w tym 10 tys. oficerów) wziętych do niewoli podczas wojny obronnej. Jeszcze w 1939 roku 85 tys. z nich zostało albo zwolnionych, jak żołnierze pochodzący z terenów wcielonych do ZSRS, albo przekazanych III Rzeszy, jak osoby pochodzące z terenów okupowanych przez Niemców. W przypadku 14 tys. żołnierzy wyższych stopniem z obozów specjalnych i 11 tys. jeńców zapadła decyzja o ich rozstrzelaniu 5 marca 1940 roku, mimo że początkowo planowano ich skazać i wysłać do gułagów na Dalekim Wschodzie. Szeregowych żołnierzy Sowieci wykorzystywali przy budowie wielu zakładów przemysłowych, dróg itp. Jak podkreślali prelegenci, taki był los jeńców oraz osób internowanych u schyłku epoki stalinowskiej w ZSRS. Doktor Tamas Stark (WAN w Budapeszcie) podaje, że w obozach sowieckich w latach 1945-1955 przebywało 600 tys. obywateli węgierskich, z czego 200 tys. to były osoby cywilne. Byli zmuszani do pracy przy odbudowie zniszczonego kraju. Pracowali w kopalniach, kamieniołomach, odbudowywali porty, budowli linie kolejowe na Dalekim Wschodzie czy drogi na Kaukazie. Więziono ich w bardzo prymitywnych warunkach. - Prymitywne warunki prowadziły do tego, że wielu z nich zmarło już podczas pierwszego miesiąca po uwięzieniu - podkreślił Stark. Wśród jeńców mnożyły się choroby, jak szkorbut, byli ofiarami wypadków, zamarzali. - Wróciło mniej niż 400 tys. więźniów, prawie jedna trzecia zmarła w niewoli sowieckiej - podkreślił węgierski historyk.

- Warunki pracy jeńców były bardzo ciężkie, szczególnie ciężka była zima 1945-1946, nie posiadali odpowiedniej odzieży - podkreślał również dr Ritvars Jansons (Muzeum Historii Okupacji Łotwy). Na terenie Łotwy i Estonii jeńcy pracowali przy odbudowie portów, kolei, także w zakładach przemysłowych. Przy odbudowie miast i elektrowni wodnej eksploatowano też 63 tys. niemieckich jeńców wojennych. Organizatorem konferencji naukowej "Sowieckie obozy dla jeńców wojennych i internowanych 1939-1956" jest Oddział Instytutu Pamięci Narodowej w Łodzi, a partnerami w jej realizacji są Urząd do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych oraz Instytut Historii Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach Filia w Piotrkowie Trybunalskim. Patronat nad sesją objął "Nasz Dziennik".

Zenon Baranowski

Jedyna Prawda v. 2.00 Przyszły pierwsze sondaże zrobione po trotylowym skandalu i euforia na salonach skończyła się, jakby kto oblał zimną wodą. Powszechnie uważano, że powrót Jarosława Kaczyńskiego do radykalnej retoryki musi zniwelować pozytywne dla PiS skutki merytorycznych debat i pomysłu z "premierem technicznym", a więc sondaże wrócą do stanu, do którego przywykliśmy przez ostatnie lata: PiS w granicach swego "żelaznego elektoratu" i PO jako powszechny wybór mniejszego zła. Przyznam, że ja też się tego spodziewałem. Tymczasem nic nie wskazuje na to, by sytuacja miała się w taki właśnie sposób rozwinąć - PiS zatrzymał się w rozpędzie, ale nie traci zdobytego terenu, a PO go nie odzyskuje. Wygląda na to, że straszak "Kaczyński rozpęta wojnę z ruskimi" przestaje działać. Publikacja "Rzeczpospolitej" o śladach trotylu na szczątkach tupolewa, mimo iż zdementowana (a może i dzięki temu, zważywszy jak nieskładnie ją zdementowano), przekonała Polaków, że Tusk ma na sumieniu co najmniej gorliwą współpracę w zacieraniu zbrodni. Bywa tak. Miłośnicy militariów znają historię ofensywy "Tet", przełomowej bitwy wojny wietnamskiej, którą Amerykanie wygrali, ale przegrali - bo sam fakt, że po tyle razy otrąbianym ostatecznym triumfie Viet Cong znowu zaatakował był kroplą przepełniającą kielich, skończyła się po prostu cierpliwość wyborców do wojny, która toczyła się - wedle oficjalnych komunikatów - od zwycięstwa do zwycięstwa, a z każdym zwycięstwem wyglądała na coraz dalszą od zakończenia. Ze śledztwem smoleńskim jest podobnie. Im więcej razy zaklina się władza i jej poplecznicy, że wszystko już jest wyjaśnione, tym więcej faktów wskazuje na to, że jest wręcz przeciwnie. Gdzieś jest granica, po przekroczeniu której wiara w oficjalną wersję musi pęknąć nawet w tych, którzy od dwóch i pół roku bardzo, bardzo starają się w nią wierzyć w imię poczucia bezpieczeństwa i emocjonalnej stabilności. Czy ten moment właśnie nastąpił? Okaże się po kilku następnych sondażach (ale fakt, że rządowe media od pewnego czasu sondaże publikować jakby przestały, pozwala się czegoś domyślić). Skoro dotychczasowa narracja pęka, potrzeba nowej. Do ogłoszenia tej nowej sięgnięto po ostatnią rezerwę - człowieka roku "Gazety Wyborczej", byłego doradcę prezydenta Cartera, autora licznych analiz polityki międzynarodowej (w tym m.in. wydanej pod koniec lat osiemdziesiątych pracy o tym, jak powinny sobie USA układać stosunki ze Związkiem Sowieckim przez najbliższe pół wieku), słowem, po "Zbiga" Brzezińskiego. (RTW - do widzenia, profesorze Davies, najwyraźniej pańskie tournee sprzed tygodnia nie odniosło już żadnego skutku - kolejny autorytet zdarł się jak zużyta tkanina). Od wielu godzin prawie nie schodzi z anteny wywiad z wybornym znawcą problematyki międzynarodowej, w którym nazywa on domniemanie zamachu "kretyńskim", a domaganie się weryfikacji tej wersji - "wredną robotą". Niestety, poza bluzgiem i zwyczajową sugestią, że to, co mówi ktoś taki jak On, powinno być przecież dla każdego choć trochę inteligentnego człowieka oczywiste, żadnego argumentu Brzeziński nie przedstawia. A więc nowa narracja jest taka: Rosjanie chcą skłócić Polaków i każdy, kto mówi, że to mógł być zamach, pomaga im w tym podłym zamierzeniu. I właściwie należałoby sprawdzić, czy Jarosław Kaczyński nie jest płatnym agentem Putina, skoro tę "wredną robotę" wykonuje. Do wczoraj Rosja była cacy, pięknie nam wszystko wyjaśniała, załatwiała nasze wnioski o "pomoc prawną", może z pewnymi drobnymi opóźnieniami, ale solidnie, a Jarosław Kaczyński był obsesyjnym rusofobem podkopującym pojednanie narodów i należało pytać, za czyje brudne pieniądze szkodzi naszym wreszcie odbudowanym stosunkom. Od teraz - zapomnijcie, wszystko odwrotnie. Na wszystkich antenach i ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl
  • Podstrony