898, Prywatne, Przegląd prasy

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Szef ONR dla Fronda.pl: Antysemityzm w ONR wygląda tak, jak wyglądał przed wojną Tysiąc razy bardziej szanuję czarnoskórego Afrykanina, który pielęgnuje swoją tożsamość, od białego Francuza, który jest lewakiem, anarchistą i narkomanem. Myślę, że to dobitnie określa mój stosunek do tej kwestii. Każdy ma swoje miejsce na ziemi, a budowanie drugiej wieży Babel nie jest naszym celem - mówi Przemysław Holocher, kierownik główny Obozu Narodowo-Radykalnego w rozmowie z Aleksandrem Majewskim.

Fronda.pl: Jak idą przygotowania do Marszu Niepodległości? Przemysław Holocher (kierownik główny Obozu Narodowo-Radykalnego): Przygotowania idą pełną parą, tym bardziej, że zostało już niewiele czasu. To o co chcemy szczególnie zadbać w tym roku, a czego jednak zabrakło na poprzednim marszu, to profesjonalne nagłośnienie, które ogarnie swoim zasięgiem większość uczestników manifestacji. Oprócz tego, chcemy zapewnić bezpieczeństwo wszystkim, którzy będą brali udział w Marszu Niepodległości. Dlatego właśnie została powołana straż marszu, bo – jak wiemy – służby policyjne nie wywiązały się ostatnio ze swoich obowiązków w sposób należyty.

Co zrobiliście, aby nie powtórzyła się sytuacja z ubiegłego roku? Gros osób, które robiło zadymy, było prowokatorami. Mam na to świadectwa różnych ludzi. Druga strona medalu jest taka, że policja bardzo często dostaje dyrektywy, co do prowokowania kibiców, a jak wiemy, kibice nie potrzebują wiele, aby włączyć się w walkę. To normalny odruch ludzki. Sądzę, że gdyby nie przyzwolenie na skrajnie lewacką demonstrację, w której uczestniczyła Antifa z Niemiec, gdyby nie prowokacyjne zachowania policji, nawoływania do rozejścia się, to podobna sytuacja nie miałaby miejsca. Na potwierdzenie tych słów wystarczy wspomnieć poprzednie marsze: w 2010 i 2009 r. Wówczas do podobnych ekscesów nie dochodziło. Potwierdzeniem tych słów jest także przebieg Marszu Niepodległości 2011, gdy cała kolumna Marszu Niepodległości nie była zabezpieczona przez żadną jednostkę policyjną. Osoby, które chciałyby zrobić zadymę, miały doskonałą okazję. Mogły palić, rozwalać, wybijać szyby, a jednak do tego nie doszło.

Mówisz o prowokatorach. Co rozumiesz przez to słowo? Przede wszystkim osoby, które: po pierwsze, nie przyszły na Marsz Niepodległości po to, żeby uczcić odzyskanie przez Polskę Niepodległości, tylko po to, aby zrobić zadymę; po drugie, za prowokatorów uważam osoby ze strony lewicowej, które mogły być wpuszczone przez służby czy policję na ten marsz w kominiarkach, po to, żeby prowokować tego typu ekscesy. Jako prowokację traktuję również zachowania policyjne, czyli popychanie ludzi i wyzywanie ich. Dodatkowo trzeba powiedzieć o sytuacji, gdy pewien kamerzysta, absolutnie nie wyglądający na kibica, wyciągnął z kieszeni kamień, rzucił nim i krzyknął niecenzuralne słowo w kierunku policji. Policja odpowiedziała na to atakiem na kibiców, a kibice obroną. Dla mnie to ewidentny przykład prowokacji.

Czy to nie jest tak, że umywacie ręce od odpowiedzialności? Nagle kłopotliwi uczestnicy marszu stają się prowokatorami… Nie możemy brać odpowiedzialności za 30 tys. osób, które przyszły na marsz, ponieważ nie będziemy pytać każdego o cel jego przyjazdu! Każdy ma swój rozum i wie o tym, że Marsz Niepodległości nie jest miejscem do wszczynania zadym. Tak jak wspominałem wcześniej, marsze z 2010 czy 2009 r. pokazują, że gdy nie dochodziło do żadnych prowokacji, ekscesy nie miały miejsca. Pamiętajmy o tym, że przed marszem media, na prawo i lewo, trąbiły, że będzie zadyma, więc chcąc nie chcąc, doszło do niej. Gdyby nie doszło, okazałoby się, że nasze media – publiczne i niepubliczne – mówią nieprawdę… A więc pokazali to, co chcieli. Jeżeli ktoś przyjeżdża na marsz z chęcią wszczynania zadymy, to nie ma tam czego szukać. Naszą powinnością jest obrona dobrego imienia Polski. Marsz Niepodległości nie jest miejscem dla tego typu ekscesów.

Czyli będziecie przeciwdziałać? Jeśli ktoś będzie chciał rozbijać jedność marszu lub prowokować, to oczywiście. Niestety w ubiegłym roku robiły to osoby, których nigdy bym o to nie podejrzewał. Mam tu na myśli Janusza Korwin-Mikkego, który ewidentnie zignorował komunikat organizatorów Marszu Niepodległości i część ekscesów działa się za jego przyczyną.

Czy na pewno tylko Janusz Korwin-Mikke? A co z kibicami? Kibice zawsze będą przez nas mile widziani. Oczywiście zdarzają się tam osoby, które mają nikłą świadomość narodową, natomiast w ruchach kibicowskich jest b. wiele osób, która mają taką świadomość i w żaden sposób nie wpisują się w stereotyp przedstawiany przez media. Poza tym, musimy pamiętać, że to nie kto inny, a właśnie kibice zechcieli przyjść na Marsz Niepodległości i uczcić święto narodowe. Tak naprawdę nie wiemy kto brał udział w zadymach na Pl. Konstytucji, wiemy natomiast, że dochodziło tam do rozlicznych prowokacji, wiemy także, że znaczna część kibiców szła – wraz ze mną – w głównej kolumnie manifestacji. Dlatego absolutnie nie zrzucałbym winy na to środowisko.

Mówisz o świadomości, świadomych kibicach… A co z tymi „nieświadomymi”? Ciężko jest prześwietlić każdego, rozpoznać, czy przychodzi na marsz „świadomie” czy „nieświadomie”. Równie dobrze można powiedzieć, że ktoś, kto nie jest kibicem przyszedł robić zadymy. Uważam, że jeżeli ktoś chce uczcić Niepodległość i ma Polskę w sercu, ma prawo przyjść na ten marsz, ale z naszej stron nie będzie tolerancji dla działań na szkodę idei Marszu Niepodległości.  Co do nieświadomych kibiców… Cóż mam odpowiedzieć? Zawsze znajdą się osoby nieodpowiedzialne, szukające zaczepki, ale to nie powód, aby obwiniać całe środowisko.

Tegoroczny Marsz Niepodległości reklamuje plakat na którym widzimy chłopaka, który „zasłynął” wyzwiskami pod adresem dziennikarki portalu Fronda.pl… Janek nie kierował żadnych gróźb pod jej adresem, nie słyszałem również, żeby spadł jej włos z głowy. Gdyby ktoś chciał rzeczywiście coś zrobić, to by to zrobił, a nie rzucał mięsem w Internecie. Znam Janka od wielu lat i jestem pewien, że nie jest to osoba, która mogłaby zrobić krzywdę kobiecie. Poza tym, sprawa z Martą Brzezińską została wyjaśniona. Również samej zainteresowanej. Wolałbym do tego nie wracać, bo podłoże konfliktu było zupełnie inne, niż to, jakie kreśliła w swoich publikacjach wspomniana dziennikarka.

Jakie? Tak jak mówię, wolałbym do tego nie wracać. Sama zainteresowana wie jakie. Nie będę na nowo rozpoczynał tego tematu teraz, ponieważ mamy obecnie ważniejsze sprawy na głowie, niż potyczki słowne z p. Brzezińską. To do niczego nie prowadzi…

Czy nie masz poczucia, że ONR jest  odbierany jako groźna przystawka do MW? Zależy przez kogo. Faktycznie, przez wielu jesteśmy postrzegani jako ta „ostra twarz”, taką mamy otoczkę medialną. Z drugiej strony, rzeczywiście jesteśmy radykałami i nikt tego nie ukrywa, aczkolwiek każda osoba, która poznała nas osobiście, może sobie wyrobić prawdziwy pogląd. Niejednokrotnie stykałem się z opiniami w stylu: „Myślałem, że ONR to zwykli chuligani, ale po tej rozmowie stwierdzam co innego”. Nie brakuje nam inteligencji i elokwencji, ale jesteśmy radykałami. Nie ukrywamy tego. Ciekawostką jest to, że pierwsze marsze warszawskie zaczął organizować właśnie Obóz Narodowo-Radykalny. W 2010 r. zaproponowałem Robertowi Winnickiemu, abyśmy wspólnie zorganizowali ten marsz. Dyskusje trwały dość długo, ale w końcu – ku mojej radości – Wszechpolacy zgodzili się. Reasumując, uważam, że Marsz Niepodległości, ma dwa skrzydła, które go zapoczątkowały. Jeżeli zabrakłoby jednego z organizatorów: MW, ONR czy Związku Żołnierzy NSZ, to marsz nie byłby pełny. Mimo, że wszyscy jesteśmy narodowcami, to są między nami pewne różnice. Siłą naszej manifestacji jest, parafrazując hasło Unii Europejskiej, „jedność w różnorodności” (śmiech). A musimy pamiętać, że na marsz przyszli również sympatycy Józefa Piłsudskiego, co dla mnie jest osobistym sukcesem.

Co to znaczy być radykałem? Na czym polegają różnice między Wami a MW? Bardzo wiele różnic od czasów międzywojnia zatarło się, ale niektóre nadal istnieją. Przede wszystkim, my, jako Obóz Narodowo-Radykalny, nie jesteśmy demokratami- w tym narodowymi demokratami(śmiech). Nie uważamy demokracji, nawet narodowej, za dobry system sprawowania władzy. Mamy inną koncepcję. Inną znaczącą różnicą jest wiek działaczy. W Młodzieży Wszechpolskiej jest górna granica wieku, a u nas jej nie ma. A radykalizm? Może być i jest postrzegany różnie. To radykalizm haseł – nie boimy się mówić głośno prawdy, ale to również wewnętrzny radykalizm – praca nad samym sobą. W społeczeństwie brakuje silnego kręgosłupa moralnego, siły do walki ze swoimi słabościami, a także otaczającym nas złem, a to też jest pewna forma radykalizmu. Idąc dalej, każdy, kto w dzisiejszych czasach jest przeciwnikiem tzw. małżeństw homoseksualnych, jest zwolennikiem dostępu do broni palnej dla obywateli, kary śmierci, osądzenia obecnych elit(niezależnie od emblematu partyjnego) czy nawet likwidacji większości urzędów jest radykałem.

A przemoc? Musimy pamiętać, że dziś nie można robić takich akcji, jakie robił przedwojenny ONR. Po pierwsze, szybko to by się skończyło. A po drugie, nie zdałoby to egzaminu. Okres dwudziestolecia międzywojennego był bardzo burzliwym okresem, czasem walk między różnymi organizacjami.  Teraz mamy inne czasy.

Współczesny ONR nie stosuje przemocy? Jak widzisz, jeszcze jestem na wolności (śmiech). Natomiast jeżeli przyjdą takie czasy, że trzeba będzie bronić wartości, np. jeśli dojdzie do ataku na miejsca kultu, świątynie katolickie czy wiernych, to cóż mam powiedzieć? Taka obrona będzie konieczna! Na chwilę obecną jest jednak inaczej.

A antysemityzm? Antysemityzm w ONR wygląda tak, jak wyglądał przed wojną…

Czyli jesteście antysemitami? Ludzie, których nie lubią Żydzi nadal są antysemitami. Nic się nie zmieniło.

A Wy oczywiście jesteście bez winy… Chciałbym podkreślić, że przedwojenny Ruch Narodowy nie był antysemickim w typowym tego słowa znaczeniu. Narodowcy nigdy nie patrzyli na kwestie rasowe, ale na  kwestie kulturowe. Pamiętajmy o tym, że w przedwojennej Polsce Żydzi stanowili bardzo dużą grupę etniczną, która – w dużej mierze – nie chciała się asymilować. Była to również wojna gospodarcza. Pamiętajmy, że dzisiaj robienie jakichś „list Żydów” jest zwykłym oszołomstwem. My będziemy walczyli z każdym przejawem antypolonizmu, nie patrząc nikomu do metryki, a za to, że często krzewicielami antypolonizmu są Żydzi, nie ponosimy winy. Np. nie mamy zamiaru mówić, że książki Jana Tomasza Grossa głoszą Prawdę albo przepraszać za zbrodnie, których nie popełnili Polacy. Poza tym zarzut antysemityzmu jest dla wielu bardzo wygodnym orężem do walki z nami. Wystarczy wspomnieć sprawę ekstradycji sędziny Wolińskiej, będącej pochodzenia żydowskiego. Podnosiła zarzut, że takie próby to przejaw antysemityzmu.

Czy przyjąłbyś Żyda do ONR? W przedwojennym ONR-ze były osoby o korzeniach żydowskich. Jeżeli ktoś ceni polską kulturę, uważa się za narodowego radykała i nawrócił się na katolicyzm, to nie widzę problemu, żeby przyjąć taką osobę do organizacji. Tyle, że zdarza się to bardzo, bardzo rzadko. W historii Polski były znane podobne przykłady. Co się okazywało? Że tacy ludzi byli prześladowani przez swoich dotychczasowych współwyznawców.

A osobę czarnoskórą? To totalny abstrakt.

Ale taka sytuacja może mieć miejsce. Nie brakuje osób ciemnoskórych o ultraprawicowych poglądach… Odpowiem przewrotnie. Przedwojenna definicja  narodowa Polaka głosiła, że taka osoba musi się za takiego Polaka uważać, ale również większość Narodu musi go jako takiego uznawać. Myślę, że drugie kryterium nie byłoby spełnione. Poza tym, to bardzo abstrakcyjna sytuacja, która nie miałaby miejsca. Myślę, że ludzie z tego kręgu kulturowego nie pasują do polskiego ruchu narodowego…

Dlaczego? Bo mają inny kolor skóry (śmiech). Nie jest to jakaś kwestia rasizmu czy ksenofobii. Po prostu członek narodu polskiego wygląda inaczej, myśli inaczej, pochodzi z innego kręgu kulturowego, mówiąc wprost. Chciałbym jednak podkreślić, że tysiąc razy bardziej szanuję czarnoskórego Afrykanina, który pielęgnuje swoją tożsamość, od białego Francuza, który jest lewakiem, anarchistą i narkomanem. Myślę, że to dobitnie określa mój stosunek do tej kwestii. Każdy ma swoje miejsce na ziemi, a budowanie drugiej wieży Babel nie jest naszym celem.

 Ale nie przyjąłbyś takiego człowieka, tylko ze względu na jego kolor skóry… Nie, nie tylko dlatego, są kwestię kulturowe, religijnie. Nawet nie potrafię tego rozważyć na chwilę obecną (to taki abstrakt) i dlatego mówię „nie”.

Czy nie obawiasz się występować publicznie jako szef organizacji, która ma już doczepioną etykietę? Działam już od 2004 r. i spotykałem się z różnymi drobnymi represjami, a właściwie nie represjami, tylko zwykłymi próbami utrudniania życia. Człowiek musi się liczyć z tym, że policja przychodzi, dzwoni, dopytuje, itd. Tyle, że czasem dochodzi do przykrych sytuacji. Np. dwa dni po pogrzebie mojego ojca dzwoni dzielnicowy do mojej mamy i mówi, że chciałby przesłuchać mojego ojca na jakąś tam okoliczność. Twierdził, że dostał taki nakaz z góry. Przypadek? Nie wiem, ale takich sytuacji zdarzało się znacznie więcej. Na dzień dzisiejszy bycie Polakiem nie jest jeszcze nielegalne, a bycie heteroseksualnym mężczyzną i katolikiem nie stanowi przestępstwa. Dlatego każda forma jakiegoś prześladowania byłaby łamaniem prawa. Moi ideowi przodkowie narażali się dużo bardziej i cierpieli znacznie gorsze represje, więc nie można się użalać.

Dlaczego dalej jesteście kojarzeni jako twardogłowi radykałowie? Może to również Wasza wina? Z publikacji w ONR-owskim magazynie „Magna Polonia” wynika, że wciąż odnosicie się do stawianych Wam zarzutów… Dlaczego dusicie się ciągle w tym samym sosie? Dlaczego brakuje przekazu pozytywnego? Staramy się to zmieniać. Np. w pierwszym numerze mieliśmy tekst o cenach paliw, pracujemy nad kolejnymi z  tej tematyki: ubezpieczenia społeczne, prawodawstwo, itd. Poza tym, jeżeli ktoś cały czas wali w ciebie jako antysemitę i faszystę, musisz odpowiadać. Tym bardziej, że „Magna Polonia” jest przeznaczona również dla osób, które nie zetknęły się z narodowym radykalizmem. Pamiętam, że gdy zaczynałem działać potrzebowałem jakiegoś wyznacznika. Co więcej, również przed wojną istniały podobne „instrukcje”, wyjaśnienia czym różni się narodowy radykalizm od faszyzmu i nazizmu. Zauważ, że jednak liczba podobnych publikacji trochę zmalała, a wzrosła liczba publikacji dotyczących czasów współczesnych. Jesteśmy w początkowej fazie przygotowywania pokaźnej książki, będącej antologią współczesnej myśli narodowo-radykalnej. Takie publikacje są potrzebne, ponieważ ONR nie stanowi monolitu, choćby w kwestiach gospodarczych., Dla jednych jesteśmy socjalistami, dla innych – liberałami. Trzeba to jakoś usystematyzować. Tym bardziej, że wiele rozwiązań międzywojennych jest już archaicznych. Musimy szukać nowych.

Dziękuję za rozmowę. Rozmawiał Aleksander Majewski

Kłamstwa zwolenników „kompromisu” Święty kompromis staje się powoli najważniejszym świętym „otwartych” katolików, a nawet wojowników z „Gazety Wyborczej”. To on ma sprawiać, że debata o zakazie zabijania osób z zespołem Downa ma się stać niemożliwa. A wszystko dlatego, że ich zabijanie mieli zaakceptować Jan Paweł II, kard. Józef Glemp, a nawet polska lewica. Szkopuł w tym, że to kłamstwo. 600 zabijanych dzieci (większość z nich podejrzewanych jest o zespół Downa) rocznie, to wciąż za mało, by wzruszyć wyznawców kompromisu aborcyjnego. Ich życie, uśmiech, miłość nie mają znaczenia, gdy chodzi o „pokój aborcyjny”, dla którego zagrożeniem ma być jakakolwiek debata nad taką zmianą prawa aborcyjnego, która lepiej chroniłaby życie ludzkie. Debata ta bowiem ma grozić jakimś gigantycznym Armagedon, który zniszczyć ma spokój społeczny, a także wychylić przestrzeń debaty w lewo, co doprowadzić ma do... zmiany prawa aborcyjnego w kierunku przeciwnym życiu. Winę zaś za to ponoszą zaś oczywiście konserwatyści i prolajferzy, którzy proponują jakiekolwiek zmiany, i to w sytuacji, gdy „kompromis zaakceptował nawet Kościół”, a także lewica.

I gdzie ten kompromis? To krótkie (niespecjalnie nawet ubarwione) streszczenie poglądów wyznawców „świętego kompromisu aborcyjnego” pokazuje, że zbudowane jest ono na kłamstwach, które bardzo łatwo zdemaskować. Pierwszym z nich jest domniemany szacunek lewicy dla uchwalonej w 1993 roku ustawy. Problem polega tylko na tym, że tego szacunku nigdy nie było. Jeszce za prezydentury Lecha Wałęsy postkomuniści do spółki z częścią posłów Unii Demokratycznej doprowadzili do zmiany ustawy chroniącej życie. I gdyby nie veto prezydenckie aborcja stałaby się na powrót legalna z przyczyn społecznych. Warto też przypomnieć, że Wałęsa nie wetował jej wówczas w imię kompromisu, ale w imię obrony życia. W 1996 roku lewica naruszyła „kompromis” po raz drugi. I wówczas była skuteczna. Zdominowany przez SLD parlament doprowadził do ponownej legalizacji zabijania nienarodzonych z przyczyn społecznych, a prezydent Aleksander Kwaśniewski (skądinąnd obecnie zwolennik kompromisu) ustawę podpisał. W efekcie przez niemal rok można było w Polsce zabić legalnie każde nienarodzone dziecko. Zatrzymał ten proceder Trybunał Konstytucyjny, który uznał – pod przewodnictwem prof. Andrzeja Zolla, choć nie jednogłośnie, że tamta ustawa jest niezgodna z polską konstytucją, i tym samym przywrócił starą ustawę z 1993 roku. „ „Artykuł o aborcji ze względów społecznych pozwala na usunięcie z ciała matki rozwijającego się płodu, a to jest równoznaczne z pozbawieniem go życia. W pewnych sytuacjach ochrona tej wartości może być ograniczona, ale musi być usprawiedliwiona kolizją dóbr, praw i wolności konstytucyjnych. Aborcja ze względów społecznych nie spełnia tych warunków” - napisano w uzasadnieniu tej decyzji. Od tego momentu stało się jasne (i to mimo iż później zmieniono konstytucję na nową), że jakiekolwiek gmeranie w prawie aborcyjnym w kierunku ułatwiania likwidacji nienarodzonych wiąże się z koniecznością zmiany konstytucji, co nieco ostudziło pragnienie zmiany tego prawa w lewicy.

Przesuwanie granic Od tego momentu lewica i zwolennicy aborcji przyjęli inną strategię. Zamiast dążyć do zmiany prawa (choć i takie próby były – głównie już z przyczyn piarowskich – podejmowane) zdecydowano się na wymuszanie reinterpretacji istniejących już przepisów, a także walkę z ich ostrzejszym rozumieniem. Tak było ze sprawą Alicji Tysiąc w efekcie których Polska zapłaciła odszkodowanie, a wzrok stał się przesłanką do aborcji (wbrew protestom nawet proaborcyjnych ginekologów, który wskazywali, że w takiej sytuacji choroba jest co najwyżej wskazaniem do cesarskiego cięcia, a nie do zabicia dziecka). Podobny mechanizm zastosowano w przypadku „Agaty” z Lublina, która doprowadziła do praktyczne rozszerzenie rozumienia „czynu zakazanego” jako wskazania do aborcji z gwałtu (jak to było ujmowane na początku) do każdego czynu zakazanego (czyli także współżycia z osobą niepełnoletnią). Afera wywołana przez media była w tym przypadku w ogóle oparta o kłamstwo. Dziewczynka bowiem miała zostać zgwałcona, a źli obrońcy życia mieli jej uniemożliwiać aborcję (tak opisywano sprawę w pierwszych dniach), ale szybko okazało się, że o gwałcie nie było mowy (ciąża była efektem zwykłego nastoletniego romansu), a aborcji nie wykonano (początkowo), bo nie chciała się na nią zgodzić dziewczynka. Ostatecznie jednak na skutek działania Ewy Kopacz dziecko zostało abortowane we wskazanym szpitalu w Trójmieście. Już tylko te dwa przypadki pokazują zupełnie jednoznacznie, że o żadnym kompromisie ze strony lewicy (ale także PO) nie może być mowy. Jest to tylko próba obrony obecnego stanu posiadania przed zakusami obrońców życia. Proaborterzy mają świadomość, że na razie nie mają ani konstytucyjnych (zdaniem profesora Zolla nawet obecne prawo jest sprzeczne z konstytucją) ani społecznych możliwości zmiany obowiązującego prawa w korzystnym dla nich kierunku. I dlatego zaczynają walczyć o kompromis. Z perspektywy obrońców życia, czy wierzących katolików nie ma jednak powodów, by im ulegać. Kościół bowiem nigdy kompromisu nie zaakceptował, a jedynie przyjął go do wiadomości.

Zgoda Kościoła? Najlepiej widać to zresztą, gdy przeanalizujemy wypowiedzi samych biskupów po głosowaniu w 1993 roku. Prymas Polski kard. Józef Glemp uznał decyzje za „krok we właściwym kierunku”, ale już samo to sformułowanie zawiera w sobie nadzieję na to, że nie będzie to krok ostatni. Znany polski filozof Wojciech Chudy przypomniał jednak, że nie może być mowy o kompromisie, gdy giną ludzie. „Kompromis przy ważeniu na szalach ustawodawczych życia małych istot ludzkich oznacza darowanie tego życia niektórym z nich. Ale oznacza również śmierć innych. I to dyskwalifikuje słowo i wartość kompromisu w odniesieniu do tej sprawy” – wskazywał Chudy na łamach tygodnika „Niedziela”. Jan Paweł II, na którego także chętnie powołują się zwolennicy kompromisu, dopuścił wprawdzie głosowanie za niedoskonałą ustawą, ale sformułował także kilka zasad, którymi muszą się kierować katolicy w takim działaniu. I w żadnej z nich nie wspomniał nawet o tym, że wartością dla wierzących ma być „święty kompromis”. „... jeśli nie byłoby możliwe odrzucenie lub całkowite zniesienie ustawy o przerywaniu ciąży, parlamentarzysta, którego osobisty absolutny sprzeciw wobec przerywania ciąży byłby jasny i znany wszystkim, postąpiłby słusznie, udzielając swego poparcia propozycjom, których celem jest ograniczenie szkodliwości takiej ustawy i zmierzających w ten sposób do zmniejszenia jej negatywnych skutków na płaszczyźnie kultury i moralności publicznej. Tak postępując bowiem, nie współdziała się w sposób niedozwolony w uchwalaniu niesprawiedliwego prawa, ale raczej podejmuje się słuszną i godziwą próbę ograniczenia jego szkodliwych aspektów” – napisał wówczas Jan Paweł II. Nie ma zatem w tych słowach poparcia czy akceptacji kompromisu, jest tylko zgoda na głosowanie za prawem, które polepsza prawną ochronę dzieci. W każdej innej sytuacji jest to niedopuszczalne. Z tamtych słów można zatem wyczytać, że błąd popełnili ci, którzy głosowali przeciwko niedoskonałej ustawie z 1993 roku, ale błądzą również ci, którzy niedoskonałą ustawę chcą uwiecznić i uznać za ostatni głos. Stanowisko Jana Pawła II jest zupełnie inne: dobre prawo chroni życie bez żadnych wyjątków. Każde inne jest niedoskonałe. Dla polityków, którzy deklarują swój katolicyzm zaś wynika z tego jeden zasadniczy wniosek. W sytuacji takiej, jak obecnie, mają oni obowiązek podjąć wszystkie działania, które jeszcze polepszą sytuacje prawną w Polsce. Powoływanie się na „Evangelium vitae”, by udowodnić, że takie działania są niepotrzebne stanowi całkowite niezrozumienie litery i ducha nauczania Jana Pawła II. Bardzo mocno przypomnieli o tym polscy biskupi w specjalnym oświadczeniu. „Kościół broni godności i prawa do życia każdego człowieka, w tym wszystkich osób niepełnosprawnych, a także nienarodzonych dotkniętych wadami genetycznymi. Dlatego z uznaniem przyjmuje prace nad wykreśleniem części zapisu wspomnianej ustawy tak, by pozwoliła uchronić życie osób z zaburzeniami genetycznymi. Mowa tu o dzieciach z zespołem Downa, Turnera, Retta i innymi z grupy ponad 20 tys. znanych schorzeń genetycznych. Osoby te są cenne dla dobra każdego społeczeństwa, stąd ważne jest tworzenie dla nich oraz dla ich rodziców jak najbardziej przyjaznego klimatu społecznego. Dzieci ze schorzeniami genetycznymi mają prawo do tego, by – tak jak wszyscy inni ludzie – urodzić się i żyć wśród nas, by kochać i być kochanymi” - napisali biskupi. I to jest wskazówka o wiele ważniejsza, niż obawy prezydenta Komorowskiego przed rzekomą wojną... Obawą, która ma usprawiedliwiać śmierć 600 dzieci rocznie. Tomasz P. Terlikowski

Katofeministyczny manifest Coś dla wszystkich kobiet, co powinni także przeczytać wszyscy mężczyźni. „Jesteśmy najbardziej przedsiębiorcze w Europie, a zarazem najbardziej upokarzane. Możemy wszystko i nie mamy nic oprócz wewnętrznego sprzeciwu. Zróbmy chociaż tyle - zorganizujmy się. Zawalczmy o siebie, bo Polska to nie oni, POLSKA JEST KOBIETĄ !!!” - pisała, nie – wrzeszczała – na łamach „Przekroju” Manuela Gretkowska, „Polka, matka, katoliczka i skandalistka”. Opublikowany w 2006 roku manifest dał początek ruchowi społecznemu „Polska jest kobietą”, co z kolei zaowocowało zarejestrowaniem 11 stycznia 2007 roku Partii Kobiet. „Możemy w kilkadziesiąt tysięcy pójść pod sejm i zademonstrować naszą siłę, ale najważniejsze jest stworzyć do następnych wyborów partię i wejść z nią do sejmu. Nie być na lewo, ani na prawo, być sobą bez względu na sympatie polityczne” - przekonywała Gretkowska. Wbrew deklaracjom o byciu ponad podziałami ideologicznymi, szybko okazało się, że gros podnoszonych przez Partię Kobiet postulatów było jednak na wskroś lewicowych. Panie feministki de facto nie walczyły o wyzwolenie uciemiężonych polskich kobiet, o lepsze warunki pracy dla ciężarnych i korzystniejsze urlopy macierzyńskie. Nie przypominam sobie, aby troszczyły się o obiektywnie pojęte dobro kobiety. Tym, co zaprzątało (i wciąż zaprząta je bez reszty) jest bronienie prawa do aborcji jak niepodległości, domaganie się dostępu do antykoncepcji i edukacja seksualna jako dogmat. I na tym właściwie można by zakończyć wyliczanie zasług Partii Kobiet, o której dość będzie powiedzieć, że ani razu nie udało jej się wejść do Sejmu.

Hitler był kobietą! Polskie feministki nie dają jednak o sobie zapomnieć, zwłaszcza kiedy co jakiś czas powraca wiecznie żywy temat ustawy aborcyjnej. Co roku organizują Kongresy Kobiet uzurpując sobie prawo do reprezentowania Polek (przepraszam, mnie o zdanie nie pytały) i pochody rozwrzeszczanych feminazistek, których szczytem elokwencji jest maszerowanie z transparentem „Mam cipkę” oraz feministycznych samców (ergo: feministów), deklarujących „Pierdolę, nie rodzę”. To właśnie na jednej z takich Manif (8 marca 2008) Młodzież Wszechpolska przedstawiła swoją prześmiewczą wersję „Manifestu feministycznego”, zgrabnie uformowaną w dziesięciu punktach: 

1. Trzy miliony klinik aborcyjnych
2. Obozy pracy dla mężczyzn
3. Obowiązkowa menstruacja dla każdego mężczyzny
4. Hitler była kobietą
5. Kanonizacja Blidy
6. Męski niewolnik dla każdej kobiety
7. Prawa człowieka dla kobiet szympansów
8. Gender studies na maturze
9. Środa dwa razy w tygodniu (prof. Środa chyba)
10. Kara śmierci za noszenie stanika” (źródło ). 

Mniej śmiesznie robi się, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że feministki z ich wydumanymi problemami o podłożu ideologicznym występują w mediach jako kobiecy vox populi, kładąc tym samym swoiste embargo na głos zwykłych kobiet, którym snu z powiek wcale nie spędza problem legalizacji aborcji. To te pierwsze występują w mediach jako autorytety moralne, ekspertki. To te pierwsze wypowiadają się, kiedy politycy odgrzewają kwestię zmiany ustawy o aborcji. To także te pierwsze przodują w atakach na Kościół (uzupełnijmy: lęgowisko ciemnoty i ostoja zaścianku). Problem w tym, że w debacie publicznej jak wody na pustyni brakuje głosu rozsądnych, roztropnych kobiet, którym naprawdę zależy na dobru płci pięknej, które dostrzegają inne palące problemy, niż niedostateczny poziom kształcenia w zakresie zakładania prezerwatyw na banana.

Chrześcijański feminizm? Na myśl od razu przychodzi Joanna Najfeld, która swego czasu zasłynęła ostrą krytyką polskiego lobby homoseksualnego (vide: występ z Jackiem Adlerem, szefem gejowskiego portalu randkowego w TVN24), a która samą siebie określała mianem „chrześcijańskiej feministki”. Czy jednak nie brzmi to jak oksymoron, pojęcia wzajemnie wykluczające się? „Nie sądzę, choć sama mam wątpliwości co do określenia katolicki feminizm. Jestem katoliczką i feministką, ale preferuję pojęcie feminizm chrześcijański. Feminizm katolicki brzmi wyznaniowo, zbyt wąsko. Chrześcijański znaczy dla mnie ekumeniczny, nawet jeśli każdy z jego nurtów będzie miał swój specyficzny język” - powiedziała w rozmowie z „Polityką” Joanna Podgórska, pierwsza w Polsce teolożka i jednocześnie feministka. Jej zdaniem, już widać w Polsce zmiany na lepsze, bo Kościół otworzył się na kobiety, dał im większą przestrzeń, a one same wreszcie się uaktywniły. „Na wydziałach teologicznych jest więcej kobiet i otwiera się przed nimi możliwość awansu naukowego. Pojawiają się publikacje dotyczące kobiecego spojrzenia na sprawy wiary i tradycji kobiecych w Kościele” - mówiła. Czego jednak wciąż brakuje? „Uznania tego za rzecz oczywistą. Gdy pisałam „Milczącą obecność”, byłam chyba jedyną teolożką w Polsce, która określała się jako feministka. Dziś jest nas więcej, chociaż nadal wiele kobiet z mojego środowiska unika tego słowa, mimo że ich poglądy można by uznać za feministyczne”.

 A to błąd. W dodatku bardzo duży. Bo przecież nie wszystkie feministki muszą wyznawać „prawo kobiety do własnego brzucha” i nie wszystkie muszą być zwolenniczkami przyznania homoseksualistom prawa do adopcji dzieci. Przypominała o tym Olga Gumanova, publicystka rosyjskiej „Pravdy”, komentując homilię Benedykta XVI wygłoszoną w kościele Świętej Rodziny w Barcelonie (listopad 2010). „Katolickie i prawosławne kobiety natrafiają w swym codziennym życiu na znacznie realniejsze i poważniejsze problemy. Podczas gdy niewierząca kobieta wybiera późne zamążpójście, antykoncepcję lub aborcję, chrześcijanka szuka innych rozwiązań niż zabicie swego dziecka. Jeśli zajdzie w ciążę i nie chce mieć aborcji, będzie musiała pogodzić pracę z macierzyństwem” - napisała Gumanova, podkreślając, że większość spraw, o które walczą tzw. postępowe feministki to wydumane pseudoproblemy, często po prostu rażące swą śmiesznością i brakiem związków z rzeczywistością. Publicystka przypomniała również o sukcesach katolickich i protestanckich ruchów kobiecych na Zachodzie (. wywalczenie ulg socjalnych dla pracujących matek). Wciąż jednak brak zdecydowanego, spójnego głosu kobiet, które potrafią powiedzieć jednoznaczne „NIE” lansowanemu przez lewacko-liberalne feministki stylowi życia. Jedynym komunikatem, jaki dostają dziś wchodzące w dorosłe życie dziewczyny jest wmawianie im, że muszą być... takie, śmakie i owakie. Wystarczy rzut okiem do kobiecej prasy i literatury, żeby przekonać się, jaki typ kobiety jest dziś pożądany. Postępowa bizneswoman, która za cholerę nie zamierza siedzieć w domu z dziećmi przy garach. Wamp, który w ogóle nie zamierza mieć dzieci, a mężczyzna stanowi dla niej rodzaj wroga. Z drugiej strony, pod płaszczykiem prawa do decydowania o sobie, feministki chcą pozbawić kobiety właśnie tej zdolności decyzyjnej. Mówią im: musisz. Słowo klucz. Musisz tak wyglądać, tak się zachowywać, tak się ubierać. Musisz usunąć ciążę, jeśli dziecko będzie chore. Musisz szprycować się całą tablicą Mendelejewa, jeśli nie chcesz zajść w ciążę. Musisz oddawać się swojemu facetowi kiedy tylko on tego zechce i w sposób, jaki on sobie zażyczy (choćby w brutalności dorównywał opisom z „Pięćdziesięciu twarzy Grey'a”). Musisz tak dbać o swoje ciało (siłownia, botoks, diety), żeby mimo upływającego wieku wciąż wyglądało jako ciało modelki, bo w innym przypadku twój partner (bo przecież nie „mąż”) zamieni cię na lepszy model (chociaż Kasia Klich śpiewała o odwrotnej opcji).

Stop. Nie musisz! Nic nie musisz! Nie musisz traktować swojego ciała, jak karty przetargowej. Nie musisz biegać z wywieszonym językiem pomiędzy pracą, kursem językowym i żłobkiem, w którym całe dnie spędza twój maluch (jeśli już udało ci się cudem takiego mieć). Banały? Nie do końca, bo dziewczyny od najmłodszych lat karmione femin...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl
  • Podstrony