902, Prywatne, Przegląd prasy

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Rządowe absurdy smoleńskie. Część Polaków ws. Smoleńska przestała racjonalnie myśleć. Dlaczego poszło tak łatwo?

I. Sąd. Proces przeciwko Danielowi T. Oskarżony jest o morderstwo. Obrona powołuje na świadka eksperta ds. pirotechnicznych. Sąd odczytuje: "powołuję na świadka Daniela Tomaszewskiego". Oskarżony wstaje z ławy oskarżonych i siada na miejscu dla świadka. Jest przesłuchiwany. Opowiada o analizie noża, którym zabito ofiarę. Stwierdza, że wykonana przez niego ekspertyza pokazuje, że oskarżony Daniel T. nie miał noża w ręce. Prokurator protestuje, żądając powołania innego biegłego. "Ten jest nieobiektywny" - tłumaczy. Sąd odrzuca protest, uznaje opinie biegłego i oddala oskarżenie. Przeciwko prokuratorowi wszczynane jest postępowanie dyscyplinarne.

II. Na biurku szefa ochrony lotniska dzwoni telefon. W słuchawce odzywa się jeden z ochroniarzy: "Zidentyfikowaliśmy podejrzanego człowieka, urządzenia wykryły na nim ślady materiałów wybuchowych. Został zatrzymany". Mężczyzna przygotowuje się i ubiera w mundur. Już chce wychodzić. Tu nagle znów dzwoni telefon. W słuchwce ten sam głos, tym razem jakby zmieszany. "Szefie, mógłby szef tu przyjść szybko. Jest problem".
Mężczyzna wychodzi z gabinetu. Idzie do pracowników. Widzi, że kłaniając się nisko dają kwiaty jakiemuś człowiekowi. Ten jest wściekły. Szef ochrony pyta o co chodzi. "Normalnie, szefie. Znów to samo. Facet jednak nie miał na sobie śladów materiałów wybuchowych. To jego perfumy zaalarmowały nasz sprzęt. To już kolejny raz w tym tygodniu" - słyszy w odpowiedzi i wraca spokojnie do pracy. Zatrzymany mężczyzna okazuje się być ważnym dyplomatą zagranicznym. Wybucha międzynarodowy skandal...

III. Na miejscu wypadku autokaru pracuje policja. Jeden z nich ogląda wrak pojazdu. Ogląda ciała. Jedno z nich leży w okolicach ciała kierowcy. Obaj w chwili wypadku wylecieli przez przednią szybę. Policjant po kilkunastu minutach obecności na miejscu wypadku notuje w raporcie przyczyny zdarzenia: Przyczyną wypadku był błąd kierowcy, który zjechał na pobocze i uderzył w drzewo. Działał on w sytuacji stresu. Pasażerowie wywierali na kierowce silny nacisk. Działał pod presją. Uderzył w drzewo, ponieważ wpadł w poślizg. Kontekst sytuacyjny sugeruje, że w chwili zderzenia za kierownicą siedział jeden z pasażerów. Osoba zatrudniona jako kierowca autokaru stała obok. We wnioskach znalazło się stwierdzenie, że w związku ze śmiercią wszystkich odpowiedzialnych za wypadek policja wnosi o umorzenie sprawy, sama więcej czynności nie zamierza wykonywać.

IV. Sklep. Ochroniarz wzywa policję, ponieważ złapał na gorącym uczynku złodzieja. Jako dowód przedstawia taśmę z monitoringu. Jednak policja ma inne zdanie. Tłumaczy, że na taśmie nie widać na razie dokładnie, kto został zarejestrowany. Oddaje nagranie do analizy. Ochroniarz w związku ze swoim alarmem zostaje zatrzymany na 24 godziny. Potem zostaje zwolniony z pracy. Choć ze sklepu zniknęło tego dnia wiele wartościowych towarów, kierownictwo sklepu uznaje, że nie warto sprawdzać, co się tego dnia działo w sklepie. Szef firmy ochroniarskiej z kolei przyznaje, że doszło do pomyłki i wypłaca podejrzanemu mężczyźnie odszkodowanie.

Opisywane sytuacje są absurdalne? Oczywiście. Przyzna to chyba każdy, bez względu na poglądy, bez względu na stosunek do katastrofy smoleńskiej czy okrągłego stołu. Zgoda co to idiotyzmu opisanych scenek wydaje się być czymś naturalnym. Tyle tylko, że te scenki są logiczną konsekwencją działań rządu i prokuratury ws. katastrofy smoleńskiej. Począwszy od oddania Rosjanom śledztwa, a skończywszy na ostatnim wymuszeniu zwolnienia Cezarego Gmyza z redakcji "Rzeczpospolitej" - władza prezentuje równie wielki absurd jak w wymyślonych przypadkach. Wymyślone sytuacje wynikają z przyjęcia tego samego sposobu myślenia, jaki ws. smoleńskiej prezentuje władza.Jednak w tym przypadku absurdy rządzących nie wywołują powszechnego zdziwienia, nie są odrzucane i ośmieszane. Są zupełnie bezpodstawnie przedstawiane jako przykład zdroworozsądkowego podejścia do śledztwa smoleńskiego. Zastanawia dlaczego mediom oraz politykom tuszowanie absurdu władzy przychodzi z taką łatwością. Dlaczego znaczna część Polaków w sprawie Smoleńska przestała kierować się zdrowym rozsądkiem? Dlaczego dała sobie wmówić, że trzeźwe myślenie w tym przypadku jest błędem? Dlaczego nie widzi, że mamy do czynienia z absurdem najwyższej klasy? Odpowiedzi na te pytania są oczywiście skomplikowane i wielowątkowe. Jednak warto przypomnieć jedną z ciekawych uwag, która mówi o ważnym elemencie składowym reakcji Polaków na Smoleńsk. Komentatorzy po 10 kwietnia wielokrotnie wskazywali, że Polacy tłumnie wyszli na ulice, by oddać hołd Lechowi Kaczyńskiemu m.in. dlatego, że poczuli jak wielką krzywdę wyrządzono Prezydentowi za życia. W wielu osobach tragedia smoleńska wywołała wyrzuty sumienia. Wiele osób miało poczucie, że również przyłożyło rękę do przemysłu pogardy wymierzonego w głowę państwa. W ich psychice powstał mechanizm dysonansu poznawczego. Ich poprzednie stanowisko - pogarda dla Lecha Kaczyńskiego - zostało wyparte przed poczucie krzywdy i wyrzuty sumienia. To spowodowało huśtawkę nastrojów oraz kazało Polakom wyjść na ulice. To również spowodowało strach w środowiskach dominujących w Polsce. Bowiem rozgrzane emocje tłumów mogły spowodować odrzucenie wraz z poprzednią narracją o Prezydencie całego układu medialno-politycznego III RP. Establishment miał podstawy, by czuć się zagrożonym. Należało więc doprowadzić do przesilenia. Trzeba było znów rozpętać burzę przeciwko Prezydentowi, by Polacy mogli się wyzbyć dysonansu poznawczego, mogli wrócić do stabilnej sytuacji psychicznej. Sytuacji, która nie zagrażała establishmentowi. Dzięki łamiącej wszelkie standardy powtórnej nagonce na Prezydenta i ofiary smoleńskie, dzięki mordowi w Łodzi i grze manipulacyjnej wokół tego wydarzenia, dzięki kłamstwom na temat PiSu i jego lidera udało się przywrócić dawne nastroje wokół Lecha Kaczyńskiego i jego środowiska politycznego. W tej ponownie odgrzewanej i podsycanej nienawiści Polska tkwi do dziś. I będzie tkwić, dopóki Polacy będą dawali się prowadzić i będą dawali sobą manipulować, dopóki przy zmianie politycznego myślenia wciąż będzie występował silny mechanizm dysonansu poznawczego tych, którzy będą zmieniać optykę m.in. smoleńską. Ten dysonans można jednak zmniejszyć. Można sprawić, by psychologiczne koszty przejścia na stronę racjonalnych krytyków koncepcji betonowej brzozy, by koszty przyznania, że realia polskiej demokracji nie spełniają wymogów demokracji, były mniejsze. Kluczem do tego jest dojście do prawdy o tragedii smoleńskiej oraz godne upamiętnienie tragedii narodowej, jaka miała miejsce 10 kwietnia, i jej ofiar. Polacy, którzy będą chcieli zmienić swój sposób myślenia, gdy zobaczą, że Smoleńsk został wyjaśniony a ofiary godnie upamiętnione, nie będą mieli wyrzutów sumienia, że m.in. przez ich zaniedbania i bierność wciąż nie znamy przyczyn katastrofy, wciąż nie są uhonorowane ofiary tej strasznej tragedii. Jeśli nie będzie wiadomo, co stało się w Smoleńsku, a ofiary wciąż nie zostaną potraktowane w sposób godny, zmiana optyki smoleńskiej będzie znacznie kosztowniejsza, będzie wiązała się z silnymi wyrzutami sumienia oraz przekonaniem, że również dana osoba musi się samooskarżyć i poddaj surowej ocenie. To skutecznie utrudni zmianę podejścia do sprawy śledztwa smoleńskiego. Wygląda więc na to, że klucze do przewartościowania podejścia Polaków do śledztwa ws. 10 kwietnia mają m.in. ci, którzy od samego początku walczą o prawdę nt. katastrofy oraz apelują o godne miejsce w przestrzeni publicznej dla osób, które poległy w Smoleńsku. Ludziom działającym na tym polu należy się podziękowanie za budowanie podstaw do powrotu Polaków do zdrowego rozsądku, do analizowania narracji smoleńskiej w oparciu o racjonalne myślenie i chłodną analizę argumentów. Ci ludzie, bohatersko działający na rzecz powrotu Polski do racjonalności, muszą mierzyć się z mediami, władzą oraz rosyjską machiną propagandową. Im należą się słowa uznania. Oby wytrwali!

Bielecki czuje się urażony filmem „Pokłosie” Czesław Bielecki, który sam mówi, że jest polskim Żydem, czuje się urażony antypolskim filmem „Pokłosie”. - Uważam, że ci wszyscy prości ludzie, którzy dla mojej rodziny, od znajomego księdza, zdobywali świadectwo chrztu po jakichś nieżyjących Polakach, katolikach, nagle są wstawieni w sytuację zbiorowej odpowiedzialności – tłumaczył na antenie TOK FM. Były kandydat na prezydenta Warszawy, znany architekt Czesław Bielecki nie pozostawia suchej nitki na „Pokłosiu” - „dziele” Władysława Pasikowskiego, w którym obrażani są Polacy.
- Jestem szczęśliwy z jednego powodu, że jako polskiemu Żydowi udało mi się urodzić w kraju, w którym ludzie kochają wolność. To jest coś fantastycznego. Jestem normalnym, polskim i warszawskim Żydem i jako człowiek niewykorzeniony mam twarde rozumienie polskiego interesu narodowego – tłumaczył Czesław Bielecki w audycji TOK FM
- Widziałem („Pokłosie” – dop. red.) w wersji roboczej, bardzo mi się nie podobał. Nie dlatego, że taka sytuacja jest kompletnie niemożliwa, bo tak zdarzyło się - choćby np. Jedwabne. Ale ponieważ jego premiera była tuż przed Świętem Niepodległości, to bym powiedział tak: na podstawie doświadczeń mojej rodziny z okupacji i swoich własnych z konspiracji z lat 80. obraz tych ciemnych i złych wieśniaków wrogich Żydom jest bardzo wyselekcjonowanym fragmentem rzeczywistości. Jest tak pozbawiony półcieni i tak okrutny, że zapomina się o ponurych porachunkach polsko-żydowskich z lat 40. i 50., o Żydach i żydowskich komunistach, którzy z radością witali wchodzącą Armię Czerwoną, którzy donosili na Polaków, których potem wywożono na Wschód, i nie były to dziesiątki, a setki ludzi – mówił Bielecki.
- Uważam "Pokłosie" za film, który mówi jakiś fragment prawdy, mówi to w sposób zbyt łatwy, jest to prawdziwe, ale przerysowane. Ja czuję się tym filmem urażony, uważam, że ci wszyscy prości ludzie, którzy dla mojej rodziny, od znajomego księdza, zdobywali świadectwo chrztu po jakichś nieżyjących Polakach, katolikach, nagle są wstawieni w sytuację zbiorowej odpowiedzialności - tłumaczy. - Stosunki polsko-żydowskie w III Rzeczypospolitej cechuje zrozumienie, ciekawość i pozytywne myślenie. Uważam, że różnej maści lewacy traktują to jako bardzo dobry, chodliwy towar propagandowy. Wolę dialog, który jest bardziej pogłębiony, wtedy jest uczciwszy i wobec Polaków, i wobec Żydów. A ani Polacy, ani Żydzi niewiniątkami nie są. Czesław Bielecki odniósł się również do śledztwa smoleńskiego i wyjątkowej uległości polskiego rządu wobec Rosji.
- Uważam, że polski rząd miał obowiązek od dwóch lat formalnie zażądać od Rosjan zwrócenia wraku. I ponieważ Rosjanie nie chcą go nam oddać, nie oddają również czarnych skrzynek, to to oznacza, że nie ma co się tu umizgiwać, żaden serwilizm tu nie pomoże. Nie udajemy, kiedy nas biją, że wszystko jest w porządku. Ale to nie oznacza, że mamy Rosji wypowiedzieć wojnę. Nikt nie mówił nigdy, że z tego powodu, że Rosjanie kłamali ws. Katynia, mieliśmy ruszyć na Smoleńsk. Wyłącznie mówiliśmy jedno, że kłamią. Jeżeli w tej chwili Rosjanie kłamią, to trzeba powiedzieć, że kłamią, a nie udawać, że jest inaczej. W ogóle podlizywanie się innym narodom, czy własnemu narodowi, jest politycznie szkodliwe. A czy ta tromtadracja jest Rydza-Śmigłego, czy Sikorskiego, jest zawsze tromtadracją, czyli podbijaniem bębenka. Nie wyjadajmy sobie z dzióbków, kiedy ktoś nam pluje na buty. Trzeba wychodzić od faktów – mówił na antenie TOK FM Czesław Bielecki. Niezalezna

Nasz wywiad: „Pokłosie” powiela fałsz historyczny W krajach zachodnich podobne traktowanie własnego narodu byłoby niemożliwe. Tam po prostu działa społeczeństwo obywatelskie. Ktoś, kto o swoich rodakach wyrażałby się z podobną pogardą, byłby publicznie „spalony” – mówi prof. Bogdan Musiał, historyk, znawca historii Polski w XX wieku w rozmowie z portalem Niezależna.pl. Pokazywane od kilku dni na ekranach polskich kin „Pokłosie” Pasikowskiego porusza ważny temat relacji polsko-żydowskich. Niestety, w krzywym zwierciadle, na siłę puszczając zgraną płytę, że oprócz kilku sprawiedliwych wszyscy Polacy to odpychający antysemici. Dlaczego wciąż próbuje się nam coś takiego wkładać łopatą do głowy? Musimy tutaj starannie rozdzielić zainteresowanie tym tematem w Polsce, Niemczech i Stanach Zjednoczonych. Amerykańskie uwarunkowania są zupełnie inne, co ma związek z silną w tym kraju diasporą żydowską. Wielu amerykańskich Żydów wyjechało z Polski, a ich dziadkowie czy rodzice byli ofiarami Holocaustu. Stosunkowo duża część diaspory utożsamia Polaków z antysemitami. A pamiętajmy, że to środowisko ma silne wpływy w kulturze, przemyśle filmowym, mediach.  I narzuca swoje wewnętrzne przekonanie o polskim antysemityzmie. Z kolei w Niemczech obowiązuje szkodliwa i nieprawdziwa zbitka myślowa „polski nacjonalizm – polski antysemityzm”. Na to wszystko nakłada się pewnego rodzaju brak świadomości w Polsce.
Co Pan ma na myśli? Reakcje na oskarżenia o antysemityzm powinny być wyważone. Reagując histerycznie, Polacy potwierdzają jedynie to, co druga strona chce usłyszeć. Najważniejsze, by przeanalizować powody, z których wzięły się uprzedzenia polsko-żydowskie. Oczywiście nie twierdzę, że wśród Polaków w ogóle antysemitów nie było. Byli. Ale odpowiedzmy sobie na pytanie, czy polski antysemityzm był silniejszy od niemieckiego, francuskiego czy amerykańskiego? Czy był szczególny? Uważam, że w Polsce po 1989 r. debata rozliczeniowa z antysemityzmem ma odciągnąć uwagę od zbrodni komunizmu w czasach PRL. To często widać po biografiach. Osoby, które były silnie związane z systemem komunistycznym, często później naukowo czy publicystycznie angażowały się w rozliczanie polskiego antysemityzmu. Przy czym rozliczyć z niego powinien się naród, a nie jego elity. Najlepszym przykładem takiej postawy jest sprawa Jedwabnego.
Do której wprost nawiązuje film „Pokłosie”... Gdzie doszło do zbrodni i to jest fakt, ale takim samym faktem jest, że książka Grossa o Jedwabnem jest nierzetelna i przekłamuje historię. Największy problem w tym, że tę przekłamaną historię tzw. siły postępowe w Polsce wciąż uważają za dogmat. Kto temu zaprzecza od razu słyszy, że jest oszołomem i nacjonalistą. Taki przekaz zatwierdzają tzw. autorytety, jak Andrzej Wajda, który dzisiaj wychwala film Pasikowskiego. Niestety to myślenie, które współbrzmi z tym, jak Polacy w czasie wojny są postrzegani na Zachodzie. Przez okulary Grossa: chciwi, prymitywni, mordujący dla żądzy posiadania. W dodatku współodpowiedzialni za Holocaust i tak samo antysemiccy, jak naziści. Nie – Niemcy, tylko naziści! W Niemczech powstaje zresztą film dokumentalny, którego reżyserka w rozmowie ze mną wyraziła taki właśnie sąd. Aż mnie zatkało. Czyli przekaz Polakantysemita wciąż ma się na Zachodzie dobrze. Filmy takie jak „Pokłosie” mają go tylko umocnić, tym razem w masowej świadomości. Ludzie mają chodzić do kin. Pasikowski, robiąc swój film, bardzo dobrze wiedział, czego oczekuje się dzisiaj od filmu postępowego. Chcąc dostać Roman Graczyk (były dziennikarz "GW", który odszedł z redakcji z powodu konfliktu dotyczącego stosunku do lustracji) opowiada:
Pamiętam taką sytuację: siedzę u Adama i omawiamy jakieś istotne sprawy. W pewnym momencie wchodzi pewien młody, ale już znany dziennikarz polityczny, piszący również publicystykę. I zupełnie bez żenady zwraca się do Michnika: „Adam” - tam jest taki zwyczaj, że wszyscy mówią sobie po imieniu – „powiedz, co mam napisać?”.
Graczyk ujawnia, że wszystkie osoby, które początkowo próbowały się stawiać, z reguły szybko zmieniały zdanie.
- Dziennikarze byli spolegliwi, a wielu z tych, którzy próbowali się postawić w jakiejś sprawie, prędzej czy później i tak dokonywało samogwałtu na swoim sumieniu. Były dziennikarki, które wychodziły z płaczem od naczelnego, po czym, przemyślawszy sprawę, zgadzały się zrobić tak, jak im polecił Michnik – tłumaczy Roman Graczyk w rozmowie z portalem pch24.pl.
Wieloletni dziennikarz „Gazety Wyborczej” zauważa, że w redakcji panował mechanizm opierający się na całkowitym autorytecie redaktora naczelnego oraz pewnego rodzaju nacisku finansowym na dziennikarzy.
- Główną rolę grał jego autorytet. W końcu Michnik to człowiek z bogatą, rzekłbym: budzącą szacunek, biografią. Za figury uchodzili też jego zastępcy, namaszczeni przecież przez naczelnego. Tak powstała piramida oparta na autorytecie naczelnego. Z tym, że tu mieliśmy do czynienia z pewnym nadużyciem, z przeniesieniem tego ogólnego autorytetu na dowolną szczegółową dziedzinę: jeśli on tak uważa, to przecież nie może się mylić – tłumaczy Roman Graczyk.
Wyjaśniając skomplikowany mechanizm finansowy, Graczyk tłumaczy, że gdy „Wyborcza” weszła na giełdę, pracownikom przydzielono pewną liczbę akcji na preferencyjnych zasadach. Jego zdaniem osoby wysoko postawione w redakcyjnej hierarchii otrzymały wręcz fortuny. Cały problem polegał jednak na tym, że dostęp do pieniędzy był ograniczony. Tylko część akcji można było sprzedać od razu, na możliwość sprzedaży pozostałych trzeba było niekiedy czekać latami.
- Proszę sobie wyobrazić: jest grupka piszących do działu „Opinie”, czołowe pióra „Gazety Wyborczej”. Przeważnie mają 30, może 40 lat… przeważnie są na dorobku… przeważnie mają żony… przeważnie mają też dzieci… i – powiedzmy – część z tych osób ma spory kredyt hipoteczny do spłacenia… (...) Swoje kredyty będą mogli spłacać, jeśli ich akcje zostaną uwolnione. To się jednak stanie za kilka lat. A jeśli wcześniej zostaną wyrzuceni z pracy, to o żadnych akcjach nie ma nawet mowy. A wtedy? Może licytacja domu, na który publicysta wziął kredyt, a na pewno zagrożenie bytu materialnego rodziny – wyjaśnia w rozmowie z portalem pch24.pl Roman Graczyk.
Okazuje się, że „centrala” często interweniowała w „terenie”, gdy któryś z lokalnych dziennikarzy postanowił napisać coś, co nie podobało się Michnikowi. Np. gdy jedna z dziennikarek zrobiła wywiad ze znanym węgierskim opozycjonistą, Ákosem Engelmayerem, Michnikowi nie podobały się pytania zadawane przez dziennikarkę. Uznał on, że pytania są krzywdzące dla rozmówcy, a dziennikarka się go niepotrzebnie czepia. Wówczas do Krakowa wysłany został Lesław Maleszka, którego zadanie polegało na „wyklarowaniu” dziennikarce, że nie ma racji. Maleszka pojawił się także w innej sytuacji. Graczyk opowiada:
Był to okres, gdy powstawała Platforma Obywatelska. A partia ta powstała w kontrze do Unii Wolności, niejako na gruzach tego ugrupowania. Unię – proszę pamiętać – Michnik popierał. W Krakowie było wtedy jakieś spotkanie założycielskie Platformy. Przyszło sporo ludzi. A nasi dziennikarze relacjonowali, że zjawiła się mała liczba osób. Taki był po prostu nakaz – a co najmniej oczekiwanie - z góry. To zresztą dość zabawne, bo dzisiaj „Gazeta” jest z Platformą za pan brat, a wtedy dezawuowała ją, jak tylko się dało. Główną przyczyną było to, że Donald Tusk, zakładając partię, uderzył w Bronisława Geremka. I po jakimś moim tekście, neutralnym wobec PO, okazuje się, że on nie może pójść, że jestem dla PO zbyt wyrozumiały. Wtedy w imieniu Michnika rozmawia ze mną Maleszka, który mi wyjaśnia, jak o sprawie pisać. Niezalezna

Zaufanie kontra złoto – co lepszą podstawą waluty? Z terminem „jakościowy” spotkać się możemy na aukcjach internetowych i w kiepskich sklepach. Jakościowy sweter, jakościowe pończochy, jakościowa bułka z makiem. Co oznacza ten termin trudno stwierdzić, czy chodzi o wysoką jakość, czy o jaką bądź? Analizując rynek aukcji internetowych można dojść do wniosku, że słowo „jakościowy” służy głównie zamaskowaniu rażącej słabości towaru. Po tym, jak w roku 1923 rząd swoje wydatki w 75% pokrył z dodrukowanych marek polskich (oficjalna waluta po roku 1920), do problemów państwa siłującego się z i tak już ogromnym rozłamem wewnętrznym, doszła jeszcze konieczność reformy walutowej. Tym zajął się znany wszystkim Władysław Grabski, dzięki któremu w roku 1924 Polska mogła się pochwalić silną, stabilną, wymienialną walutą, opartą na parytecie złota. Zaczął od niezbędnych reform usprawniających ściągalność danin, dzięki czemu zapewnił sta...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl
  • Podstrony