903, Prywatne, Przegląd prasy

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Ruch Narodowy Na facebooku wszyscy pytają mnie co sądzę o Ruchu Narodowym, którego powstanie ogłoszono na Marszu Niepodległości w dniu 11 listopada. Czy KZM i konserwatyzm.pl poprą tę inicjatywę?

1. Na początku zaznaczę, że nie uważam się za nacjonalistę, a za narodowego radykała w szczególności. Broniący Marszu Niepodległości na naszych łamach Marcin Masny pisze:

"Za młodu uważałem się za "obywatela świata". W każdym razie do polskości odnosiłem się z dużym dystansem. (...) Na studiach zafascynowany byłem żydostwem i sprawdzałem, czy czasem nie dałoby się znaleźć jakiegoś żydowskiego przodka". Ja przeszedłem ewolucję zgoła odmienną. Gdy kol. Masny szukał żydowskich korzeni, to wtenczas uważałem się za nacjonalistę. Ale gdy kol. Masny, w wieku bardziej dojrzałym, stał się nacjonalistą, to ja się z tej przypadłości kompletnie wyleczyłem. Bardziej czuję się dziś związany z "kosmopolitycznym" katolicyzmem rzymskim i ideą reakcyjnego Świętego Przymierza niż z ideą narodu. Polakiem jestem na tyle, na ile polskość wyraża tradycyjne wartości i cnoty. Narodowy radykalizm - czyli nacjonalizm zradykalizowany społecznie i ze skłonnością do aktywizmu - jest mi obcy jeszcze bardziej. Jestem gotów go popierać na tyle, na ile prezentuje tradycjonalistyczne treści. Cenię Romana Dmowskiego jako tytana polityki, realistycznego podejścia do niej i wroga politycznego romantyzmu. Bardziej cenię go jako polityka niźli ideologa. Czyli zajmuję stanowisko zupełnie odwrotne do stanowiska Roberta Winnickiego.

2. Nie wiemy kompletnie nic o programie Ruchu Narodowego. Okrzyki "Wielka Polska" czy "Polska od morza do morza" to ogólniki / hasła wiecowe. Program "narodowy" w gospodarce nic mi nie mówi czy to idea wolnorynkowa czy socjalizm. Przywódcy Ruchu Narodowego próbują raczej egzaltować swoich ewentualnych zwolenników hasłami patriotycznymi i nacjonalistycznymi. Na podobny egzaltowany patriotyzm jestem totalnie odporny i nie przemawiają do mnie takie hasła. Po 2,5 latach szturchania mnie patriotyzmem posmoleńskim mam kompletnie dosyć takiej retoryki. Nie chcę jednak od razu przywódców Ruchu Narodowego wyzywać od "demagogów" (jak uczynił L. Skurzak), ani porównywać głębi ich intelektu do wiewiórek (jak przezabawnie uczynił K. Rękas). Póki co programu tu nie widzę, ale dam przywódcom Ruchu Narodowego szansę, że coś stworzą i wymyślą. Jak to przedstawią, to ocenię merytorycznie. Jak nie przedstawią - czego nie można wszak wykluczyć - to ocena tej inicjatywy przedstawi się nam sama.

3. Poza moim osobistym dosyć krytycznym stosunkiem do narodowego radykalizmu i mgławicowego charakteru Ruchu Narodowego, mam poważną wątpliwość co do samego pomysłu. Nacjonalizm zwykle był defensywną wizją świata (wbrew temu co twierdzi liberalna lewica). Pojawiał się gdy wspólnota etniczna czuła się zagrożona militarnie lub kulturowo przez wroga zewnętrznego lub wewnętrznego. Polska militarnie nie jest zagrożona. Kłopot jest także z zagrożeniem wewnętrznym. Nie ma tu ani 3 milionów Żydów i 5 milionów Rusinów; nie ma tu nawet 500 tysięcy imigrantów z Bangladeszu i Afganistanu. Nacjonalizm, aby istnieć, musi mieć "narodowego" wroga. Innymi słowy: zupełnie nie dostrzegam bazy społecznej dla Ruchu Narodowego. Widzę grono kierownicze ("generałowie"), kilkunastotysięczne grono aktywistów marszowych ("oficerowie") i kompletną pustkę społeczną w której ma to być zawieszone (brak "wojska"). Nie chcę być złym prorokiem, ale jeśli Ruch Narodowy wystawi listę wyborczą, to zbierze vota jedynie własnych aktywistów i kibiców (tzw. kiboli). Prawie cały elektorat to mężczyźni w wieku 18-25 lat. To jest pomysł polityczny na 0.2-0,3% głosów. Bez wroga nie ma nacjonalizmu, a patriotyzm został już dawno zagospodarowany przez PiS. Nie starczyło tu miejsca dla Solidarnej Polski, nie starczy więc i dla Ruchu Narodowego.

4. Mimo tych wszystkich "ale" nie stawiam na Ruchu Narodowym kreski. Portal konserwatyzm.pl zawsze stał na stanowisku, że największym nieszczęściem polskiej polityki jest zawłaszczenie całej prawicy przez socjalno-piłsudczykowską partię: PiS. Dlatego też udzielaliśmy poparcia różnym inicjatywom, które wymierzone były w lewicowe panowanie PiS-u na prawicy. W wyborach prezydenckich poparłem JKM, w eurowyborach popierałem Libertas. Jakkolwiek wyrażam głęboki sceptycyzm co do szans i samego pomysłu Ruchu Narodowego, to trudno mi nie zauważyć, że jest to jednak próba przełamania supremacji politycznej PiS na prawicy. I na tyle, na ile przywódcy Ruchu są gotowi na konfrontację z PiS, na tyle uzyskają moje wsparcie. Niestety, moim zdaniem idee patriotyczne zostały już zmonopolizowane przez partię Kaczyńskiego i licytacja Winnickiemu i Zawiszy z prezesem PiS nie uda się. Czyli źle kolegom narodowcom nie życzę. Oby wam się udało, i to wbrew przewidywaniom starego konserwatywnego "kapcia" jakim jest piszący te słowa. Dla siebie rezerwuję moją ulubioną rolę polityczną: jednego z tych dwóch dziadków, którzy w Muppet Show złośliwie komentowali co się dzieje na scenie. Adam Wielomski

Koniec epoki neutralizacji  Wbrew narzucającemu się niejako z przyzwyczajenia – albo raczej ze stępienia wrażliwości – podejściu, niedawną deklarację herszta obozu libertyńskiego o potrzebie wywołania w Polsce wojny światopoglądowej należy potraktować nie jako kolejny medialny cyrk postpolitycznego wesołka, ale całkowicie poważnie. Co więcej, w pewnym sensie Januszowi Palikotowi należy przyznać rację, w tym mianowicie, że przyjęte po 1989 roku rozwiązania odnośnie do kardynalnych kwestii moralnych oraz metafizycznych fundamentów porządku politycznego nazywa zgniłymi kompromisami – bo tak jest w istocie, niezależnie od tego, z jakiego stanowiska je rozpatrywać. Ustawa zasadnicza, która znosi w indyferencji wiarę w Boga jako źródła prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna z niepodzielaniem tej wiary i wywodzeniem tych uniwersalnych wartości z innych (jakich?) źródeł oraz traktuje alternatywnie poczucie odpowiedzialności przed Bogiem i subiektywne własne sumienie; konkordat, który nie zawiera nawet śladu uznania religii prawdziwej za ortodoksję publiczną Rzeczypospolitej, a konstatuje jedynie statystyczny fakt wyznawania religii katolickiej przez większość społeczeństwa polskiego; ustawa, która wbrew konstytucyjnej zasadzie prawnej ochronie życia człowieka już w samym tytule dopuszcza jednak przerywanie ciąży w określonych warunkach – wszystkie te podstawowe akty normatywne faktycznie przesiąknięte są zgnilizną kompromisowości wypływającą nie skądinąd, jak z liberalnej mentalności indyferentyzmu, zwanego neutralnością, a więc ontologicznym i etycznym NIC.

U źródeł wszystkich tych konfuzji, leży więc ideologia liberalna, która w ciągu ostatnich dwóch stuleci zdołała opanować i podporządkować sobie nowoczesne państwo, a której demoniczna siła polega właśnie na odrzuceniu jednoznacznych i wiążących rozstrzygnięć we wszystkich podstawowych kwestiach oraz podniesieniu tej nihilistycznej indyferencji do rangi naczelnej normy życia zbiorowego. Z drugiej strony, siła ta przejawia się jedynie w zdolności do rozkruszania i niszczenia wszelkiego ładu, natomiast na dłuższą metę neutralny substytut porządku jest nie do utrzymania, bo zgodnie z drugą zasadą termodynamiki zniesienie wszelkich przeciwieństw prowadzi do entropii, a więc unicestwienia funkcji życiowych ciała – w tym wypadku społecznego. Liberalizm przeto, jako zasada „ani – ani”, musi ostatecznie zatem ustąpić jakiemukolwiek rozstrzygnięciu. Na tę oczywistą konieczność zwracali uwagę wielcy katoliccy krytycy liberalizmu, demonstrujący jego czysto negatywny charakter i pęd ku samounicestwieniu – niestety zagrażający również unicestwieniem społeczeństwu, jeśli w porę nie zdoła ono znaleźć stosownych antytoksyn. „Ojciec Syllabusa”, Juan Donoso Cortés (1809-1853) zauważył, że alienacja z podległości boskiemu autorytetowi prowadzi słaby, jednostkowy rozum człowieczy do niemożności rozróżnienia pomiędzy prawdą a fałszem, a w konsekwencji do uwiądu i „śmierci duchowej”. Deistyczny filozofizm nie ma nawet znamion desperackiego heroizmu konsekwentnej negacji istnienia Boga przez ateistów, gdyż racjonalistom brak najzwyczajniej intelektualnej odwagi. Liberał-racjonalista „tylko” wątpi o istnieniu Boga oraz sączy w dusze i umysły jad sceptycyzmu i niepewności:

Filozofizm zaczyna od tego, że zręcznie grubą zasłoną przykrywa prawdę i światło, któreśmy z nieba otrzymali, zaś rozumowi podaje nierozerwalne zagadnienie, jak wyprowadzić z płodny sposób prawdę i światło z wątpliwości i ciemności, rzeczy przeciwnych wszelkiej płodności w rozumie ludzkim.

Tym, czym liberałowie rozkoszują się najbardziej, jest nieustanna, a przy tym zupełnie niekonkluzywna dyskusja. Nic nie kompromituje wymowniej liberalnej „klasy dyskutującej” (clase discutidora), niezdolnej do rozstrzygnięcia czegokolwiek, jak wyobrażenie sobie liberała jako postawionego – jak Piłat – przed alternatywą: uwolnić Jezusa albo Barabasza. Naonczas liberał, który nigdy nie mówi tak albo nie, ale zawsze ja rozróżniam, najchętniej zaproponowałby przeniesienie sesji parlamentu na inny termin, dla wszechstronnego rozpatrzenia tego tak „złożonego” problemu. Liberał bowiem, jako człowiek kompromisu, pragnie,

aby nigdy nie nadszedł dzień radykalnej negacji lub pełnej afirmacji; dlatego przy pomocy dyskusji zamąca wszystkie pojęcia, rozplenia sceptycyzm wiedząc, że lud, który nieustannie, przy każdej sprawie, słyszy z ust swoich sofistów «za» i «przeciw», w końcu nie wie już czego ma się trzymać i pyta się czy prawda i fałsz, sprawiedliwość i niesprawiedliwość, hańba i honor rzeczywiście są ze sobą sprzeczne, czy też raczej są tym samym, rozpatrywanym z różnych punktów widzenia. Donoso przewidywał jednak, że stan taki nie może trwać à la longue, albowiem człowiek jest zrodzony do działania, i wieczna dyskusja, która nie zostawia miejsca na działanie, jest czymś nienaturalnym. Dlatego nadejdzie dzień, kiedy lud pchany swoimi instynktami runie na ulice, aby zdecydowanie zażądać wypuszczenia Barabasza lub Jezusa, i aby przewrócić katedry sofistów.

Niestety, nie wiadomo za kim opowie się (zdemoralizowany gadaniną o swojej „suwerenności”) lud: za powrotem do Ewangelii czy za nową, egalitarną, tyranią. Również „teolog polityczny” Carl Schmitt (1888-1985) obnażał jednoczesną hipokryzję i słabość liberalizmu. Oba te czynniki sprowadzają kryzys władzy, czyniąc ją niezdolną do obronienia państwa przed atakiem wrogów zewnętrznych i wewnętrznych (sił partykularyzmu i anarchii). Stworzony przez liberałów system parlamentarny to kapitulacja państwa przed egoizmami partyjnymi, tchórzliwie osłaniana abstrakcją bezosobowych „rządów prawa”. Liberalizm, który nie zauważa albo ignoruje specyficznie polityczne rozróżnienie: „przyjaciel – wróg”, dostrzega tylko trzy typy konfliktów w społeczeństwie: interesów, idei i wartości podstawowych. Co gorsza, naiwnie zakłada, że można je rozwiązać – pierwsze drogą negocjacji i kompromisów, drugie poprzez racjonalną dyskusję, a trzecie przez prywatyzację religii. XIX-wieczna teoria leseferystyczna państwa – „nocnego stróża” byłaby nie do pomyślenia bez uprzedniej (dokonanej przez XVII- i XVIII-wieczny mechanicyzm) rewolucji teologicznej, zastępującej Boga opatrznościowego deistycznym Wielkim Zegarmistrzem. Liberalną wiarę w „rządzenie przez dyskutowanie” (gouvernement par la discussion) obaliło powszechne głosowanie, dopuszczające masy do polityki, i powstanie masowych partii politycznych, które za nic mają poszukiwanie prawdy w rozumnej debacie.

Demokracja liberalna umieszcza swój ideał w politycznym bezkrólewiu, ponieważ liberalizm, nie odrzucając wprawdzie państwa w sposób radykalny, nie potrafił mimo to wypracować żadnej pozytywnej teorii państwa i własnego programu reformy państwowej. W gruncie rzeczy nie istnieje liberalna polityka sui generis, lecz tylko liberalna krytyka polityki, a liberalizm to nie teoria polityczna, lecz depolityzacja, neutralizacja religii i ekonomizacja.

Do identycznej konkluzji – o samounicestwieniu się liberalizmu – doszedł, zażarty skądinąd oponent Schmitta w przedmiocie „teologii politycznej”, konwertyta z luteranizmu Erik Peterson (1890-1960). W jego wypadku właśnie to, co doprowadziło go do konwersji, czyli poznanie mielizn protestanckiej „teologii liberalnej” à la Harnack, pozwoliło poznać słabość zasadniczy błąd wszelkiego liberalizmu i obnażyć bezpodstawność liberalnej tezy o braku związku pomiędzy polityką a teologią, która to teza bynajmniej nie jest wyrazem jakiegoś poznania ludzkiego o uniwersalnej ważności, lecz sama stanowi świadectwo konkretnej postawy politycznej i wyraża określone nastawienie teologiczne. „Prywatyzacja” wiary, która dokonała się w liberalizmie, spustoszyła nie tylko przestrzeń społeczno-polityczną, ale również dogmatykę we wszystkich jej działach, pozbawiając Boga charakteru transcendentnego: Bóg-Człowiek stał się liberalnym mieszczaninem, który wprawdzie nie czynił cudów, ale za to głosił humanitaryzm, którego krew nie kryła tajemnicy, ale który umarł za swoje przekonania; który wprawdzie nie powstał z martwych, ale przeżył we wspomnieniach najbliższych mu osób; który nie przepowiedział końca świata i swego powtórnego przyjścia, choć nauczył widzieć piękno lilii polnych.

Nawiązując do faktu uznania przez papieża Piusa IX (w Syllabusie) liberalizmu za herezję, Peterson zauważył, że konsekwentnie również i twierdzenie liberałów o rozdzielności polityki i teologii musi był traktowane jako herezja, ponieważ jest ono heretyckim zniekształceniem wiary chrześcijańskiej, która wymaga koniecznie przyjęcia eschatologicznej perspektywy w postrzeganiu historii. Odkąd Syn Człowieczy przyszedł na ziemię oraz (w konfrontacji z Piłatem) wyjaśnił sens swojego królestwa, era „królestw” li tylko światowych – a takim jest przecież programowo „świeckie”, liberalne państwo narodowe – została ostatecznie zamknięta. Zrodzone w XIX wieku, humanitarne państwo narodowe europejskiego liberalizmu bez wątpienia tedy stanowi urzeczywistnienie ideału państwa przeciwstawiającego się teologii chrześcijańskiej. Jednakowoż, «neutralność» liberalizmu wobec Chrystusa może być zawsze jedynie stadium przejściowym, albo do uznania Jego królestwa, albo do jego otwartego zanegowania.

Wszystko wskazuje na to, że owo „stadium przejściowe” (nie)porządku zgniłych kompromisów, ustanowionego przez demoliberalnych „ojców założycieli” III Rzeczypospolitej – w tym również „liberałów katolickich”, takich jak wynalazca konstytucyjnej formuły o wywodzeniu „uniwersalnych wartości” z różnych źródeł, b. premier Tadeusz Mazowiecki – dobiega właśnie końca. „Partyzanci Barabasza” przewrócili zbędne już „katedry sofistów”, rozpoczynając eschatologiczny bój. Najwyższy to więc czas, aby przeciwko nim swoje falangi rozwinęli „filozofowie Chrystusa”.

Jacek Bartyzel

Tradycyjne książki dla dzieci na celowniku Brukseli Książki dla dzieci, w których przedstawiane są „tradycyjne” role matek opiekujących się swoimi pociechami lub ojców wychodzących do pracy mogą zniknąć z bibliotek szkolnych. Postulat taki zgłasza Komisja Praw Kobiet i Równouprawnienia działająca w Parlamencie Europejskim. Według raportu przygotowanego przez komisję, stereotypowe przedstawianie płci w szkołach wpływa na postrzeganie przez chłopców i dziewczęta ról, jakie powinni spełniać w dorosłym życiu. Unijni eksperci postulują, by do szkół trafiły zmienione „materiały naukowe”, aby mężczyźni i kobiety nie byli przedstawiani w nich w „tradycyjny” sposób. Gdyby propozycja ta została przyjęta, dzieci mogłyby zostać pozbawione przyjemności czytania klasycznych książek. „The Daily Mail” twierdzi, że np. w brytyjskich szkołach nie można by było znaleźć opowieści z serii „Miś Paddington” czy „Piotruś Pan”. Komisja Praw Kobiet i Równouprawnienia postuluje również zmianę przepisów dotyczących sposobów wykorzystywania wizerunku kobiet w reklamach w trakcie programów telewizyjnych dla dzieci. W raporcie przygotowanym przez ekspertów z komisji czytamy: „Dzieci spotykają się ze stereotypami płci w bardzo młodym wieku poprzez seriale telewizyjne, reklamy, materiały i programy edukacyjne, które mają wpływ na ich postrzeganie tego, jak powinni zachowywać się mężczyźni i kobiety”. „Powinny zostać wprowadzone do szkół specjalne programy edukacyjne i materiały, w których mężczyźni i kobiety nie są już przedstawiani w swoich tradycyjnych rolach, tj. mężczyzna jako żywiciel rodziny, a kobieta jako ta, która opiekuje się dziećmi” – twierdzą eksperci. Autorzy raportu uważają, że tradycyjne postrzeganie ról sprawia, iż kobiety nie podejmują kariery zawodowej, bo nie mają wystarczającego zaufania do siebie i wiary we własne siły. Z tego m.in. powodu wciąż – zdaniem feministek – w zarządach firm i w polityce jest zbyt mało kobiet. The Daily Mail, AS

Ci którzy zarzucają nam nadmierną krytykę wszystkiego co polskie – niesłusznie zresztą – mogą odetchnąć. Tym razem laurka dla polskich produktów! Wysokich jakościowo, w przystępnych cenach, po prostu najlepszych! Niech żyją nam i rozkwitają polskie farby i lakiery! Gdyby unia nie była tak screwed up jak jest, dostawałyby jedną nagrodę za drugą, dominując kontynent. Tajemnicą polskich farb i lakierów jest zacofanie. Dotyczy to zarówno producentów jak i konsumentów, waszego skryby nie wyłączając. Każdy wstecznik i rewizjonista pamiętający dawne czasy wie że aby farba była dobra to musi śmierdzieć, truć, paćkać i w ogóle być nie do usunięcia. Najlepiej taka co to w parę godzin twardnieje na mur beton po wpływem czegoś tam. W hołdzie jej wynalazcom należy poświęcić wtedy pędzel czy wałek, które po raz przerwanej pracy są potem nie do użytku. No i bardzo dobrze bo malowania raz zaczętego nie należy przecież przerywać. Od przerywania pracy to mamy związkokrację… W teorii są wprawdzie jakiś rozcieńczalniki o skomplikowanych nazwach ale kto by się z nimi bawił skoro jedna butelka ksztuje tyle co parę pędzli? Wiadomo też że jak dobry lakier wyschnie na kamień to go potem kamień nie ruszy, nie mówiąc już o bardziej miękkich środkach takich jak śnieg, deszcz czy powietrze. Nie ma siły. Przedmiot potraktowany prawdziwą polską farbą jest więc należycie zabezpieczony, cel w którym dawniej używało się farb. Niestety, wg najnowszych dyrektyw unijnych farby w imperium mają służyć przede wszystkim ochronie środowiska. To czy farba jeszcze coś przed czymś chroni  jest rzeczą drugorzędną. W nawiązaniu pewnie do swojego biurokratycznego wodolejstwa unia postanowiła więc że farby unijne oparte mają być nie na poważnych chemikaliach nadających im pożądane właściwości ale na wodzie. Tak jest, na wodzie, no joking. Nie wiemy w jakim terminie dyrektywa ta ma zostać powszechnie wcielona w życie. Sądząc po Polsce, niektóre kraje mogły dostać z Brukseli jeszcze jakąś czasową dyspensę. Faktem jest jednak że w szeregu krajów starej unii już teraz nie uświadczysz po prostu żadnej innej farby niż oparta na wodzie. Mamy więc autentyczny pic na wodę na skalę kontynentu. Co warte są farby oparte na wodzie nietrudno sobie wyobrazić, zwłaszcza po paru dobrych ulewach. Płot zabezpieczany przed deszczem farbą water-based budzi u wielu raczej złośliwe skojarzenia. Nie napawa też specjalną wiarą w swoją długowieczność. Korniki potraktowane taką farbą, jeśli kiedykolwiek zginą, to też chyba najprędzej ze śmiechu. Nawet gdyby deszcz czy śnieg takiej farby od razu nie spłukał to jakoś nie potrafimy sobie wyobrazić że mogłaby ona dorównać farbom tradycyjnym. Nie potrzeba sobie zresztą wiele wyobrażać, wystarczy pomyśleć. Gdyby tanie jak woda farby na niej oparte były rzeczywiście lepsze od tradycyjnych to nikt by przecież tych ostatnich nie kupował. Ich producenci poszliby z torbami dawno temu. Jest jednak inaczej. Zanikające farby tradycyjne i wypierające je „water-based” w cenie dwa razy wyższej świadczą wyłącznie o tym że eko terroryści rozdają w Brukseli karty a gdzie indziej hojne dopłaty, zakazy i nakazy. Nie może być przecież inaczej. Zanim więc water-based paranoja przyjdzie na ojczystą ziemię, której włodarze bezkrytycznie na ogół przejmują największe nawet głupoty unijne, niech żyją nam i rozkwitają farby prawdziwie polskie! Śmierdzące, żrące i trujące ale za to działające. Takie jakie być powinny i czort niech weźmie korniki. DWaGrosze

DAJE PRZYKŁAD NAM JAMAJKA... Ta dawna brytyjska kolonia powołała „Komisję d/s Reparacji”, by zbadać społeczny i gospodarczy wpływ niewolnictwa – i sprawdzić, czy nie należy żądać odszkodowania albo formalnych przeprosin od Wielkiej Brytanii. Hmmm... Niewolnictwa nie wymyślili Brytyjczycy, niewolników kupowano od Arabów w Afryce i przywożono do Nowego Świata, niewolnictwo nadal istnieje w Mauretanii, gdzie Brytyjczyków nigdy nie było. Zjednoczone Królestwo jako pierwsze zniosło niewolnictwo i czynnie zwalczało handel niewolnikami. Stany Zjednoczone dlatego oderwały się od Królestwa, że król Jerzy zabraniał zabijać Indian i chciał znieść niewolnictwo właśnie (o czym jakoś się nie mówi). Ale co szkodzi zażądać odszkodowania? Może głupi Brytyjczycy coś zapłacą? Na razie Komisja napomyka, że chodzi o kilka bilionów funtów. Suma jest absurdalna – ale niewolnictwo istotnie opóźnia rozwój kraju. W takim razie może by powołać Komisję d/s Reparacji – i zażądać od Związku Sowieckiego odszkodowania za wprowadzenie niewolniczego ustroju w Polsce w 1945 roku? Szkoda, jaką wskutek tego poniosła Polska, jest wielokrotnie wyższa niż wszystkie straty wojenne! Nie chodzi tylko o zbrodniczy ustrój lat 1945 – 56 – ale i o podtrzymywanie rozmaitych wersyj „polskiego socjalizmu” w wydaniu śp. Gomułki i Gierka. To były też bardzo kosztowne ustroje. Rosjanie uznali się za kontynuatorów Związku Sowieckiego – więc jest od kogo żądać odszkodowania. Jeszcze większych bilionów niż Jamajczycy! Ale co odpowiedzą Rosjanie? Odpowiedzą, że przedwojenna Polska i tak szła w kierunku komunzmu. Powołają się na śp. płk. Ignacego Matuszewskiego, który grzmiał w Sejmie w 1938, że jak tak dalej pójdzie, to za 10 lat Polska niczym nie będzie różniła się od Sowietów. Bo i rzeczywiście: czym różniła się budowa COPu od budowy Donbasu? Tak samo niewydajne państwowe przedsiębiorstwa, do których trzeba było dopłacać. Czym różniła się budowa Gdyni od budowy np. Kuzniecka? Nowy Jork budowali prywaciarze – i proszę: jak ładnie wygląda. Ceny mieszkań ustalane były na wolnym rynku, a nie przez reżym – i dlatego miliony ludzi chciały się osiedlić – i osiedliły się – w Nowym Jorku. A tu – to wszystko jedna komuna. Pewno Państwo nie wiecie, że w przedwojennej sanacyjnej Polsce obowiązywały np. maksymalne ceny wynajmu mieszkań! Tak samo, jak w dzisiejszej socjalistycznej Francji... To może zapowiedzieć, że zażądamy od Unii Europejskiej odszkodowania za budowę w Polsce ustroju niewolniczego? Jeśli nie wolno mi dać klapsa własnemu dziecku, posłać go (lub nie posłać!), do jakiej chcę szkoły, ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl
  • Podstrony