913, Prywatne, Przegląd prasy

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Czy Portotyko zostanie 51 stanem USA? Jeżdżą amerykańskimi samochodami. Używają amerykańskich kart kredytowych i objadają się hamburgerami w sieciach amerykańskich fast foodów. Dzięki amerykańskim operatorom telefonii komórkowej mogą dzwonić z mobilnych aparatów. Nic więc dziwnego, że Portorykańczycy tęsknią za tym, by ich kraj przekształcił się w 51. stan USA. Portoryko to wyspa w archipelagu Wielkich Antyli w Ameryce Środkowej, leżąca na wschód od Haiti. Obszar tego skrawka lądu to 9104 km2. Zamieszkuje go 4 miliony ludzi. Portoryko (hiszp. Puerto Rico – Bogaty Port) odkrył dla Europejczyków Krzysztof Kolumb w 1493 roku. Przez 405 lat było częścią kolonialnego imperium Hiszpanii. Dopiero w 1898 roku w wyniku przegranej wojny z USA Hiszpanie wynieśli się z wyspy, którą zajęli Amerykanie. Wyspa pozostaje pod zwierzchnictwem USA ale z dumą nazywa się Stowarzyszonym Wolnym Państwem Portoryko. Ma duży zakres autonomii. Portoryko posiada jednego delegata w Izbie Reprezentantów USA, ale nie ma on prawa głosu. Także Portorykańczycy, choć są obywatelami USA, nie mają pełni praw politycznych, przynajmniej dopóki stąpają po rodzimej ziemi. Na wyspie nie mogą brać udziału w wyborach ani amerykańskiego prezydenta, ani amerykańskiego parlamentu. Wystarczy jednak, że przesiedlą się na terytorium USA, a wtedy droga do urn wyborczych staje się dla nich otwarta. Za to dalsze zamieszkiwanie na wyspie ma także swoje plusy. Mieszkańcy Portoryko nie płacą federalnych podatków od dochodów wytworzonych na rodzimej wyspie! W ciągu ostatnich 50 lat mieszkańcy Portoryko mieli co najmniej cztery okazje, by podczas powszechnego głosowania opowiedzieć się, czy chcą dla swej wyspy zachować status Stowarzyszonego Wolnego Państwa, czy też przekształcić się w kolejny stan USA. Dotychczas przewagę mieli zwolennicy zachowania pewnej niezależności. Ale we wtorek 6 listopada br. górę wzięli entuzjaści dołączenia portorykańskiej gwiazdki do konstelacji gwiazd i pasów na amerykańskiej fladze. Portorykańczycy, choć w przeważającej większości (85 procent) ni w ząb nie rozumieją języka angielskiego, są obywatelami USA od chwili narodzenia. Są dumni z posiadania tego obywatelstwa i nieraz udowodnili, że są warci tego statusu. U boku Amerykanów walczyli ramię w ramię w każdej wojnie czy poważnym konflikcie XX wieku. Oddawali swe życia za ten kraj i za wolności i wartości, które on reprezentuje. Wyspa jest terytorium Stanów Zjednoczonych, więc 6 listopada Portorykańczycy także wybierali. Tyle że jedynie gubernatora i swego reprezentanta do Kongresu USA. Wypowiedzieli się także, czy chcą zmienić swe relacje z Waszyngtonem. Na pierwsze pytanie – czy są za przedłużeniem obecnego statusu wyspy – wymagano prostej odpowiedzi: „TAK” albo „NIE”. W następnym sprawdzono preferencje: chcą zostać 51. stanem USA, uzyskać pełną niepodległość czy też nadal tkwić przy stowarzyszeniu? Kelner serwujący tapas (przekąski) w jednym z barów w stołecznym San Juan nie okazał się wybitnym prorokiem. – Powinniśmy mieć pełną niepodległość – przekrzykuje tłum, podsuwając pod nos klientów talerzyk z ziemniaczaną sałatką. Biesiadnicy tylko machnęli rękoma. – A po co tu coś zmieniać? Ludzie już przywykli do obecnej sytuacji i wiedzą, jak w tych warunkach robić interesy – mówią. I także nie wyczuli nastrojów. Bo większość Portorykańczyków wcale nie życzy sobie przedłużania obecnego statusu wyspy. Za zmianami był blisko milion głosujących w referendum (54 procent oddających głos). I odpowiadając na drugie referendalne pytanie, aż 61 procent (1,3 mln uczestników plebiscytu) wybrało przekształcenie się w 51. stan USA, a tylko 5,5 procent pełną niepodległość. Referendum miało charakter wyłącznie konsultacyjny. O ewentualnej integracji Portoryko z USA zadecydować może wyłącznie amerykański parlament. Czy jednak Stany Zjednoczone – drugie co do liczebności hiszpańskojęzyczne państwo świata – tak naprawdę pragną przygarnięcia i nadania pełni obywatelskich praw kolejnej hordzie Hispanics? Oczywiście nikt oficjalnie w Waszyngtonie nie powie otwarcie, co myśli, bo natychmiast przypięto by mu łatkę rasisty, co dla administracji czarnoskórego prezydenta byłoby rzeczywiście nieco szokujące. Republikanin Mitt Romney obiecywał, że pchnie sprawę nadania Portoryko statusu stanu, ale zapewne chodziło mu wyłącznie o pozyskanie głosów Portorykańczyków mieszkających na Florydzie. Jednak przegrał wybory, więc jego obietnice nie są już warte funta kłaków. Deklaracje Demokratów były bardziej powściągliwe. I nie ma się co dziwić, bo poglądy polityczne i społeczne Portorykańczyków lokują ich raczej jako potencjalny elektorat Republikanów. Ale na dobrą sprawę to jedynie Portorykańczycy, choć oklaskują swoich sportowców i wyją z zachwytu na widok swej reprezentantki podczas wyboru Miss Świata, chcą zostać Amerykanami. Płynące z Waszyngtonu warunki przyjęcia Portoryko jako 51. stanu USA są niemal nierealne. Amerykanie niezmiennie pragną, by językiem urzędowym i powszechnego zrozumienia był angielski. A przecież – przypomnijmy – na wyspie aż 85 procent mieszkańców przyznaje otwarcie, że tylko co nieco kapuje w tym języku. Ponadto Amerykanie nie za bardzo są skorzy do narzucania kolejnych obciążeń skarbowi państwa. A Portoryko ma deficyt budżetowy szacowany na miliardy dolarów. Ponadto decydenci w USA bardzo życzyliby sobie, aby co do zmiany statusu państwa wśród Portorykańczyków panowała jednomyślność. 61 procent społecznego poparcia to dużo, ale do 100 procent jest wciąż stanowczo za daleko. Te trzy niezwykle surowe kryteria Portoryko będzie mogło osiągnąć nie wcześniej niż za jakieś 60 lub 70 lat. Po co więc było to całe referendum? Złośliwi twierdzą, że to wynik wyrachowanych kalkulacji gubernatora Luisa Fortuño. Republikanin ubiegający się o reelekcję postrzegany jest jako główny adwokat przekształcenia Portoryko w 51. stan USA. Liczył, że referendum przyciągnie do lokali wyborczych większą rzeszę jego zwolenników. I jak to często się zdarza, te plany wzięły w łeb, bo Fortuño przegrał elekcję. W czasie gdy Portorykańczycy lgną do USA, wśród samych Amerykanów rosną szeregi secesjonistów. Niecały tydzień po powtórnej elekcji Obamy obywatele jednego z przedmieść Nowego Orleanu wystosowali petycję do Białego Domu domagającą się umożliwienia oderwania się Luizjany od Stanów Zjednoczonych. Wystarczającą liczbę podpisów pod podobnymi petycjami zebrano w Alabamie, Georgii, Karolinie Północnej, Tennessee, Teksasie oraz na Florydzie. W sumie zadeklarowanych secesjonistów jest już 675 tysięcy. Podpisali się oni na 69 oddzielnych petycjach secesyjnych zbieranych we wszystkich stanach USA i przesłali je do Białego Domu. Administracja Baracka Obamy będzie musiała jakoś na te niepodległościowe ambicje odpowiedzieć. Olgierd Domino

Zwycięstwo Obamy jest złe dla świata  Z prof. Markiem Janem Chodakiewiczem, historykiem, publicystą, wykładowcą The Kościuszko Chair of Polish Studies w The Institute of World Politics w Waszyngtonie, rozmawia Mateusz Rawicz - Barack Obama wygrał wybory prezydenckie. Głosowało na niego 50 proc. wyborców, ale uzyskał poparcie większości delegatów stanowych. System wyborczy w USA jest bardzo skomplikowany - w innych demokracjach kandydatowi do zwycięstwa wystarczy zdobycie większości głosów wyborców. Proszę przybliżyć naszym czytelnikom zasady głosowania w wyborach w USA.

- Wyborcy w każdym stanie głosują na swojego kandydata na prezydenta (tzw. popular vote) oraz na elektorów, którzy mają wybrać prezydenta w ostatecznym głosowaniu (tzw. electoral vote). Prawie każdy stan ma inną liczbę głosów elektorskich, stąd koncentracja kandydatów na wielkich stanach, które mają ich więcej niż małe. Kilka razy zdarzało się w historii USA, że kandydat na prezydenta uzyskiwał większość głosów bezpośrednich, ale mniejszość głosów elektorskich.

- Jak wyglądała ta kampania wyborcza? Była bardzo zacięta? - Kampania nie była zacięta, bowiem kandydat republikański był mydłkowaty. Natomiast prezydent Obama był bardzo brutalny. Zaczął od opisania Mitta Romneya jako krwiopijcy ssącego krew biedaków, kobiet, mniejszości narodowych i seksualnych. I powtarzał to w kółko. Romney był sparaliżowany. Ponadto jego kampanię prowadzili amoralni najemnicy, którzy blokowali i niszczyli ludzi ideowych. Sztab Romneya to ci sami ludzie, którzy stali za klęską Boba Dole’a i Johna McCaine’a w poprzednich kampaniach prezydenckich.

- Jakie były główne różnice między kandydatami. Czyje zwycięstwo byłoby lepsze Ameryki, dla świata i dla Polski? - Dla Ameryki lepsze byłoby zwycięstwo Romneya, który naprawiłby gospodarkę. Teraz możemy oczekiwać ponownej zapaści gospodarczej. A to będzie bardzo złe dla świata i bardzo złe dla Polski. Romney jest przedsiębiorcą, zna się na gospodarce. Obama natomiast jest radykalnym lewicowcem, zna się więc tylko na taktyce i strategii zdobywania i utrzymywania władzy.

- Obamie nie zaszkodził rekordowy poziom bezrobocia i brak programu naprawy państwa. Dlaczego Amerykanie ponownie mu zaufali? - Zaufała mu trochę ponad połowa elektoratu, bo wszystko wszystkim obiecał. Ponadto ludzie boją się kryzysu gospodarczego i chcą się schować pod opiekę państwa.

- Przed Obamą wiele pracy - za najważniejsze należy uznać wyjście z największego kryzysu, jaki dotknął USA po II wojnie światowej. Czy poradzi sobie z tymi wyzwaniami? - Nie poradzi sobie, bo nie o to mu chodzi. Chodzi o największą w dziejach Ameryki próbę kumulacji władzy. W tym sensie kryzys jest dobrą wymówką, aby zwiększyć zasięg działania państwa. W Senacie republikanie są mniejszością, ale na szczęście w Izbie Reprezentantów będą blokować wszystko, co się da.

- Jaka będzie polityka zagraniczna USA? Czy coś się zmieni w stosunkach USA-Rosja? Mitt Romney podkreślał w kampanii, że Rosja jest głównym wrogiem Ameryki, Obama zaś ma inne priorytety w polityce zagranicznej… - Polityka zagraniczna będzie jeszcze słabsza niż dotychczas. Trzeba się spodziewać umizgów w stosunku do Moskwy, wyrozumiałości wobec Berlina i zachwytów nad Brukselą. W obszarze Intermarium (Międzymorza) Stany Zjednoczone są wielkim nieobecnym. A to kiepsko wróży dla Ukrainy i Polski. USA najpewniej wycofają się z Afganistanu i cała wojna pójdzie do diabła. Przynajmniej Irak jest stabilny, mimo że podległy Iranowi i Chinom.

- Obama podejmie decyzję o ataku na Iran? - Raczej nie. Będzie tylko groźnie pobrzękiwał. USA nie są gotowe na wojnę z małymi państwami wyposażonymi w broń nuklearną. Zresztą Ameryka przecież nie jest bezpośrednio zagrożona przez Teheran. Izrael jest zagrożony, a po prostu nie ma środków, by samodzielnie zaatakować Iran.

- Jakie będzie miejsce Polski w polityce zagranicznej Obamy? Czy Polska ma dla Ameryki jakiekolwiek znaczenie? Nie ma żadnego, Polskę będzie się dalej ignorować albo nawet “przy okazji” poniżać.

- Podobno po zwycięstwie Obamy w USA wzrósł popyt na broń? - Tak, brakuje też amunicji.

- Zmieńmy temat. Niedawno w Ameryce ukazała się Pana nowa książka… - Tak, nosi tytuł “Intermarium: The Land Between the Black and Baltic Seas (Transactions)”. To praca o Kresach i starej Rzeczypospolitej oraz o tym, co z niej zostało. Wkrótce wyjdzie również polskie tłumaczenie mojej książki o Jedwabnem.

Dziennikarstwo na ręcznym hamulcu WYWIAD O sytuacji w Presspublice i jej właścicielu Grzegorzu Hajdarowiczu z byłym redaktorem naczelnym tygodnika „Uważam Rze” PAWŁEM LISICKIM rozmawia TOMASZ SAKIEWICZ.

Dlaczego nie jest Pan już redaktorem naczelnym „Uważam Rze”? To bardzo ciekawe pytanie, bo trudno na nie jednoznacznie odpowiedzieć. Tego, co się wydarzyło w ostatnich dniach, nie można racjonalnie wytłumaczyć. Wydawca Grzegorz Hajdarowicz podał kilka powodów mojego odwołania. Uraziła go publiczna krytyka z mojej strony dotycząca dodatku nt. kulis publikacji o trotylu, którą sam zresztą zamieścił w „Rzeczpospolitej”.

Mówi Pan o dodatku, który ukazał się już po tekście Cezarego Gmyza? Tak. Po ukazaniu się tego dodatku udzieliłem wywiadu portalowi wPolityce.pl. Mówiłem, że wydawca przekroczył swoje kompetencje, ponieważ w Polsce dotychczas zawartością merytoryczną gazet zajmowali się redaktorzy naczelni, a nie wydawcy. Wytknąłem mu, że zaczął pouczać dziennikarzy, jak mają pisać, choć nigdy nie był dziennikarzem i nie ma o tym zielonego pojęcia. Wskazywałem również, że przyjęcie jego zasad w dziennikarstwie śledczym sprawi, że straci ono sens. Dziennikarz nie może ujawniać wydawcy swoich informatorów. Skoro Hajdarowicz tyle mówi, że należy się posługiwać etyką w zawodzie dziennikarza, to mógłby zastosować zasady etyki w swoim dodatku, udzielając krytykowanym prawa głosu. Wydawca zaakceptował zresztą moje zdanie i w niedawnym wywiadzie w tygodniku „Wprost” stwierdził, że dopuszcza taką formę krytyki. Nagle zaczęło mu to przeszkadzać i poczuł się obrażony moimi wypowiedziami.

Czyli bezpośrednią przyczyną utraty przez Pana stanowiska był wywiad dla braci Karnowskich, a merytorycznie chodziło o Gmyza? Od chwili gdy wynikło zamieszanie związane z artykułem Gmyza, uważałem, że powinien on pozostać współpracownikiem „Uważam Rze”. Trzy dni po publikacji tekstu o trotylu wydawca domagał się zakazu publikowania jego tekstów. Zaprotestowałem przeciwko temu. Nie wyobrażałem sobie, że mógłbym zabronić Gmyzowi pisania do mojego tygodnika. Ten wątek przeplatał się przez ostatnie tygodnie. Kilka dni temu zarząd spółki podjął uchwałę, która zakazuje osobie zwolnionej dyscyplinarnie pisania do jakiegokolwiek tytułu Presspubliki. Już sam fakt dyscyplinarnego zwolnienia Cezarego Gmyza pokazuje, że wydawca nie liczy się z obowiązującym prawem. Przy czym nie chodzi tylko o prawo, ale i o zasady. Wydawca nie może ogłaszać listy proskrypcyjnej dziennikarzy, którzy mu się nie podobają albo są z nim w konflikcie. Nie chciałem zaakceptować takiej listy. Kolejnym zarzutem Hajdarowicza była moja niewłaściwa jego zdaniem reakcja na nowy dwutygodnik „W sieci”. Moim zdaniem zareagowałem właściwie. Karnowski utracił pracę w „Uważam Rze”, ale nie zabroniłem mu pisać do mojej gazety.

Jak Hajdarowicz wyobrażał sobie swoją rolę w gazecie? Według niego wydawca powinien wyznaczać kierunek pisma, decydować o tym, co może się ukazywać, a co nie.Chciał narzucać dziennikarzom własne zasady. To po co w takim wypadku byłby redaktor naczelny? Nie bardzo widzę miejsce na takie stanowisko.

Hajdarowicz wyglądał na mocno zdenerwowanego, może puściły mu nerwy? Żadnego z jego argumentów nie można uznać za poważny. Sam wydawca wcześniej podważał i kwestionował sposób myślenia, który teraz zaprezentował. To, co się stało, można uzasadnić na dwa sposoby. Pierwszy, Hajdarowicz chce być Herostratesem polskich mediów. Rozkłada nabywane gazety, wierząc, że jest geniuszem. Nie rozumie skutków własnych czynów. Osłabiając „Uważam Rze” jednocześnie przecież wspiera konkurencję. Liczy też na szum medialny i zainteresowanie własną osobą. Psychologia jednak nie tłumaczy aż takiej szkodliwości działań. Musi mieć w tym interes. Jaki interes może mieć ktoś w tym, że niszczy pisma, które przynoszą zysk, ale były krytyczne wobec władzy? Sprawa ewentualnych nacisków na zmiany w „Rzeczpospolitej” i „Uważam Rze” musi zostać wyjaśniona. Parę rzeczy zostało w tej sprawie ostatnio ujawnionych. Współpraca Jacek Liziniewicz

Czy do Polski zawita terror „mowy nienawiści”? Już wkrótce mogą być dokonane zmiany w kodeksie karnym, penalizujące tzw. mowę nienawiści. Chce tego PO, która zgłosiła nowelizację kodeksu karnego w tej sprawie. Może ona stanowić olbrzymie zagrożenie dla wszystkich, którzy nie ulegają politycznej poprawności i przestrzegają ewangelicznego zalecenia Pana Jezusa – „niech wasza mowa będzie tak, tak, nie, nie”. Dla PCh24.pl sprawę komentują: ks. Przemysław Drąg, prof. Aleksander Stępkowski i prof. Mieczysław Ryba. Nie jest jasne, czym tak naprawdę jest tzw. „mowa nienawiści”. Proponowana przez PO nowelizacja kodeksu karnego nie wyjaśnia tego terminu. W projekcie czytamy: „Kto (…) nawołuje do nienawiści wobec grupy osób lub osoby z powodu jej przynależności narodowej, etnicznej, rasowej, politycznej, społecznej, naturalnych lub nabytych cech osobistych lub przekonań, albo z tego powodu grupę osób lub osobę znieważa, podlega karze grzywny, ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat dwóch”.

- Przepis ten teoretycznie może być neutralny. Problem polega na tym, że współcześnie „nawoływaniu do nienawiści” nadaje się bardzo dziwne znaczenie. Często wiąże się bowiem z neomarksistowską doktryną, gdzie zakłada się, że co nie jest afirmacją czy akceptacją różnych zachowań czy stylu życia jest nawoływaniem do nienawiści – wyjaśnia prof. Aleksander Stępkowski, prawnik z Uniwersytetu Warszawskiego.

Na podobny problem zwraca uwagę prof. Mieczysław Ryba, historyk z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. – Współcześnie klasyczne definiowanie pewnych pojęć, czy pewnych zjawisk i nazywanie rzeczy po imieniu uchodzi za mowę nienawiści – mówi. - Ma to charakter wybitnie uznaniowy zwłaszcza w obecnie dominującym modelu kultury, która jest na wskroś relatywistyczna. Funkcjonujemy w otoczeniu określonej ideologii. W jej imię zmienia się znaczenia pojęć i wprowadza się pewien rodzaj cenzury. Nie trzyma się ona rzeczywistości, zatem by utrzymać swe władztwo wprowadza terror oparty na strachu – dodaje.

- Już samo określenie „mowa nienawiści” jest typowym skrótem myślowym, którym także i my, katolicy się posługujemy i to w sposób bezrefleksyjny. Jest ono niebezpieczne, bo wskazuje, że wszyscy, którzy mówią o pewnych sprawach w sposób niezgodny z oficjalną wersją, propagują nienawiść – uzupełnia ks. Przemysław Drąg, dyrektor Krajowego Ośrodka Duszpasterstwa Rodzin.

Pierwsza jaskółka Boniego Pierwsze sygnały ideologicznej ofensywy PO wysłał kilka dni temu minister Michał Boni. Zwrócił się on do abp. Sławoja Leszka Głodzia, współprzewodniczącego Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu, o przeciwstawianie się „mowie nienawiści i wszelkim objawom nietolerancji”. Przeciwko kierowaniu tego apelu do Kościoła protestuje ks. Drąg. – Swoim apelem, by Kościół włączył się w walkę z „mową nienawiści”, minister Boni pośrednio zasugerował, że taka mowa nienawiści istnieje w Kościele. A to nieprawda. Jezus Chrystus wzywał do miłości i przebaczenia i my to w Kościele robimy – mówi.

Ks. Drąg zwraca też uwagę, że Kościół nie musi jakoś szczególnie angażować się w to, do czego wzywał minister Boni, bowiem nigdy nie promował nienawiści. - To w Kościele szukano zrozumienia i pociechy, Kościół angażował się w udzielanie pomocy i dawaniu nadziei pokrzywdzonym. Katolicy mówią językiem miłości, i zachęcają do budowania normalnych zdrowych, relacji – dodaje duchowny.

Atak na niepoprawnych Jeśli proponowana przez PO regulacja dotycząca tzw. „mowy nienawiści” zyska uznanie większości parlamentarnej to poważny problem będą mieć Ci, którzy nie chcą wpisać się w język politycznej poprawności.

- Socjalistyczna utopia stojąca za propagowaniem takich rozwiązań prawnych jest bardzo niebezpieczna i w wielu wypadkach może uderzyć w Kościół. Neguje bowiem podstawy moralności. Nazywanie praktyk homoseksualnych grzechem, a aborcji zabijaniem dzieci, może pod pewnymi względami podpadać pod tzw. mowę nienawiści i, o zgrozo, może być karane – ocenia prof. Ryba. W podobnym tonie wypowiada się prof. Stępkowski.

- Proponowana przez PO nowelizacji art. 256 kodeksu karnego może doprowadzić do zakazu krytyki homoseksualistów z uwagi na ich styl życia. Wskazuje na to zapis o zakazie nawoływania do nienawiści z powodu „nabytych cech osobistych”. Ks. Drąg zwraca z kolei uwagę na to, że lewicowy dyktat politycznej poprawności, wsparty penalizacją mowy nienawiści, może stanowić poważne zagrożenie dla rodziny. 

- Przepisy o tzw. mowie nienawiści są zagrożeniem dla funkcjonowania rodziny. Przykładem są choćby wydarzenia ze Szwecji, gdzie na podstawie podobnych zapisów rodzicom, którzy wychowują swoje dzieci w duchu prawdziwych wartości nie oglądając się na lansowane wzory, są odbierane prawa rodzicielskie – mówi duchowny. Jak pokazały wydarzenia związane chociażby z Marszem Niepodległości i coraz większe popularyzowanie łatki „faszysty” przypinanej środowiskom patriotycznym, piewcy tolerancji nie przebierają w środkach walki politycznej.

- Ci, którzy oskarżają przeciwników o tzw. mowę nienawiści, sami kreują pewien rodzaj nienawiści i niechęci. Protesty przeciwko rzekomej agresji ze strony środowisk patriotycznych przeobrażają się w seanse nienawiści skierowane przeciwko nim – twierdzi prof. Ryba.

PR i pułapka Jak zwracają uwagę nasi rozmówcy, obecne w kodeksie karnym regulacje wystarczająco dobrze chronią obywateli przed agresją werbalną.
- Kierowanie pod czyimś adresem sformułowań obraźliwych było i jest karane, tutaj nie dostrzegam żadnej luki prawnej. Można więc przypuszczać, że chodzi o ograniczenie swobody wypowiedzi – ocenia prof. Stępkowski. - Uważam, że obowiązujący art. 256 kodeksu karnego spełnia swoje zadanie i nie widzę powodu, by go zmieniać – potwierdza ks. Drąg. Prof. Stępkowski zwraca jednak uwagę, że należy być ostrożnym przy ocenianiu kolejnych posunięć Platformy Obywatelskiej.

- Warto też zwrócić uwagę, że podanie do wiadomości propozycji wprowadzenia do kodeksu karnego „mowy nienawiści” może być zabiegiem PR – owym mającym na celu odwrócenie uwagi od problemów rządu Donalda Tuska, na przykład od – zakończonego fiaskiem – szczytu Unii Europejskiej w sprawie budżetu– zastanawia się. Z kolei ks. Drąg dostrzega w działaniach PO przewrotność i próbę zastawienia sprytnej pułapki na katolików.

-Proponowane zmiany są niestety bardzo sprytnym posunięciem ze strony PO. Jeżeli Kościół nie pójdzie za głosem apelu Boniego to zaraz rozlegną się głosy, że popieramy nienawiść. Jeśli zaś poprzemy te rozwiązania, sami ukręcimy sznur na swoją szyję. Może się okazać, że pierwszymi, którzy będą ukarani na podstawie zmienionego prawa, będziemy my, katolicy. Łukasz Karpiel, Krzysztof Gędłek

Sorry, Donald W pojęciu przeciętnego Polaka Unia Europejska to jakby wielki cyc, do którego dossaliśmy się, aby w nieskończoność ciągnąć wszelkie dobra. Głównie materialne − choć tak zwane elity chętnie widzą w niej także źródło nadrzędnej mądrości. Za prawo ciągnięcia z tego rogu obfitości warto zapłacić każdą cenę, w takiej walucie jak suwerenność, godność narodowa czy międzynarodowa podmiotowość. Tym bardziej że te pojęcia to dla większości obywateli niezrozumiałe abstrakcje. A promocje w marketach, trzy w cenie dwóch, obniżone raty, kredyt na dowód bez poręczycieli i zaświadczeń, który można przeznaczyć na bardziej wystawne święta lub fajniejsze wakacje − to wszystko wartości konkretne, korzyści tu i teraz. Pomagdalenkowa władza doskonale tę mentalność zna i wykorzystała ją bardzo skutecznie. Jaki ten Tusk jest, taki jest, ale jest grzeczny, więc wyżebrze dla nas 300 mld. Może nie 300, ale coś tam ma szansę wyżebrać. A Kaczyński by podskakiwał, upominał się o jakieś należne Polsce względy, więc jemu na pewno nie dadzą. Rachunek był dla polactwa prosty. W przeddzień budżetowego szczytu Unii Europejskiej, jak zauważyli wścibscy internauci, sławny spot wyborczy o 300 mld zniknął ze stron PO bez śladu, a politycy rządzącej partii zaczęli się wycofywać chyłkiem z podawanej wcześniej sumy i uciekać od tematu w poszczekiwania na „nieprofesjonalizm” Kaczyńskiego, który niesłusznie rozmawiał z premierem Wielkiej Brytanii, choć nie wiadomo właściwie, dlaczego było to niesłuszne i nieprofesjonalne. A cała propagandowa orkiestra zaczyna nam sączyć, iż naszym prawdziwym negocjacyjnym sukcesem będzie, jeśli uratujemy Unię, wstrzymując się od wetowania jej ustaleń. To nieomylne znaki, że wieści z europejskiego targowiska wskazują, iż w sprawie wspólnotowego budżetu na następne lata sukcesu ogłosić się władzy raczej nie uda. Muszę powiedzieć, że nieco mnie to zdziwiło. Spodziewałem się raczej, iż rząd pójdzie na wszelkie ustępstwa, aby tylko móc wykazać te 300 miliardów na papierze. To znaczy, zgodzi się na takie obostrzenia w wydatkowaniu funduszy spójności i wspierania rolnictwa, które de facto uczynią je fikcją. Widać jednak unijnym potęgom tym razem chodzi nie tylko o realne oszczędności − tamtejsi przywódcy też potrzebują propagandowego sukcesu, a będzie dla nich takowy, jeżeli zdołają swym wyborcom pokazać: patrzcie, oszczędziliśmy wasze podatnicze pieniądze, marnowane dotychczas na dokarmianie Polaków i innych takich. A wobec potrzeb propagandowych Frau Kanzlerin potrzeby propagandowe jej polskich nadskakiwaczy niestety muszą ustąpić. Sorry, Donald, ale medal i tytuł honorowy to wszystko, czym ci się możemy odwdzięczyć. Mając do wyboru wojnę albo hańbę, wybraliście hańbę, a i tak mieć będziecie wojnę − powiedział swego czasu Churchill. Mając do wyboru narodową suwerenność albo michę, wybraliście michę, a i tak ją stracicie − można dziś sparafrazować te słowa na użytek tej części mieszkańców III  RP, którą zwykłem nazywać polactwem. Rafał A. Ziemkiewicz

Władza przegrywa, kiedy przekracza granice śmieszności Władza wiele potrafi znieść, ale nie to, że się z niej kpi. Politycy zarzekają się, że mają poczucie humoru i żartowanie z nich nie wywołuje irytacji. Najczęściej jest to jednak dobra mina do złej gry, bo „normalną” krytykę politycy łatwo znoszą, natomiast żarty i kpiny wywołują u nich skrajną irytację. Autorzy dowcipów o władzy najczęściej od razu trafiają na czarną listę. Wynika to głównie z tego, że wielkim problemem jest kompletny brak poczucia humoru u wielu polityków, o autoironii nawet nie wspominając. Politycy boją się śmiechu i kpin, bo doświadczenie uczy, że władza, z której się powszechnie kpi, tak naprawdę już nie rządzi, tylko dryfuje i nawet mały podmuch jest w stanie taką władzę zdmuchnąć ze sceny. Mówi się wprawdzie, że śmiech i ironia są bronią bezsilnych, jednak są one bardzo skuteczne. Bo śmiech i kpina oznaczają, że władzy, która jest ich przedmiotem, ludzie nie traktują już jako realnej, lecz jako taką, która z etapu dramatycznego weszła w fazę farsy. Z moich doświadczeń wynika, że żadne artykuły nie wzbudzały takiej irytacji ważnych polityków jak kpiarskie felietony. Szczególnie alergicznie reagowali na ironiczne teksty prezydent Aleksander Kwaśniewski (gdy żartowałem na przykład z jego rozkładu dnia, w którym 80 proc. czasu miało zajmować oglądanie kanału Eurosport) oraz premier Donald Tusk. W wypadku tego ostatniego największe emocje wzbudziło jego rzekomo prawdziwe pierwsze expose – nie trwające 3,5 godziny, lecz kilka minut. Była to ironiczna przeróbka rzeczywistego expose, w której premier właściwie kpił sobie z wyborców. Ponieważ część czytelników (a nawet dziennikarzy) nabrała się na ten dowcip, otoczenie premiera uznało, że może on go ośmieszać. Kiedyś napisałem podróbkę stenogramu obrad Rady Ministrów i znowu wielu czytelników, w tym znani dziennikarze telewizyjni, pytało mnie, jak udało mi się zdobyć tak sensacyjny materiał, uznając go za prawdziwy. Znów wywołało to irytację w Kancelarii Premiera. Najzabawniejszy w tym wszystkim jest fakt, że żarty uznano za prawdziwe wypowiedzi premiera i ministrów, choć były one tak absurdalne, jak tylko mogły być. Co by oznaczało, że po rządzących przynajmniej część wyborców nie spodziewa się poważnych wypowiedzi, tylko „kupuje” jako ich własne nawet najbardziej kpiarskie i absurdalne podróbki. Nieprzypadkowo tajemnica „księgi śmiechu”, czyli drugiej części „Poetyki” Arystotelesa jest w powieści „Imię róży” Umberta Eco powodem tajemniczych morderstw w średniowiecznym klasztorze. Ochrona tajemnicy II części „Poetyki” była zabezpieczeniem przed dostaniem się w niepowołane ręce instrukcji obsługi tego bardzo niebezpiecznego i skutecznego oręża, jakim jest śmiech. Doskonale o tym wiedzieli nadzwyczaj inteligentni prześmiewcy z Latającego Cyrku Monty Pythona. Jeden z ich najbardziej głośnych skeczów znany jest pod nazwą „zabójczy dowcip” (naprawdę nosił tytuł „Najzabawniejszy dowcip świata”). Każdy, kto usłyszał ten dowcip, a nawet sam go przeczytał czy wypowiedział, padał trupem – z powodu niepohamowanego ataku śmiechu właśnie. W wersji Monty Pythona była to najskuteczniejsza broń II wojny światowej, dzięki której alianci odnieśli zwycięstwo. Ze śmiechu ginęli jak muchy nawet ponurzy gestapowcy. Mechanizmy staczania się władzy w groteskę, z której się tylko żartuje, działały już w czasach PRL, mimo że tamta władza naprawdę nie miała poczucia humoru i żartowanie z siebie traktowała jak zbrodnię. Najdobitniej przekonał się o tym poeta i satyryk Janusz Szpotański, który za pamflet na Władysława Gomułkę, ówczesnego I sekretarza KC PZPR, „Cisi i gęgacze” został w 1967 r. aresztowany, a w 1968 r. skazany na trzy lata więzienia. Jednak gdy to się działo niemiłosiernie wykpiwana ekipa Gomułki była już „na wylocie”. Równie prorocze i kpiarskie było chyba najbardziej znane dzieło Szpotańskiego – „Towarzysz Szmaciak”, które powstało w epoce Gierka. Kpina z tępego albo cynicznego PRL-owskiego karierowicza zwiastowała koniec epoki, w której władza bajała o „10 potędze przemysłowej świata”, która potem okazała się mirażem budowanym za miliardowe kredyty spłacane jeszcze przez ponad 2...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl
  • Podstrony