929, Prywatne, Przegląd prasy

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

27 Grudzień 2012 Gratuluję i serdecznie dziękuję wszystkim amerykańskim przyjaciołom, to naprawdę bardzo dobrze mieć przyjaciół. Zgodnie ze starym polskim powiedzeniem: prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie- kiedy jest trudno, źle, taką rolę przyjaciół Polski, demokracji, niepodległości, wolności i polskich szans na lepsze życie pełniły fundacje amerykańskie. I pełniły ją w tym czasie najtrudniejszym, kiedy tylko mogliśmy marzyć o wolności i musieliśmy o nią walczyć, kiedy ważyły się szanse na to, czy potrafimy mądrze spożytkować odzyskaną

wolność i demokrację”- tak mówił, podczas spotkania z

Panie! Ześlij nam Roosevelta albo Orbána! Jak w pierwszych latach dwudziestowiecznej Ameryki znaleźliby się nasi czołowi politycy? Właśnie skończyłem lekturę „Uzbrojonej demokracji”, pierwszej części monumentalnej historii Ameryki w 20 wieku pisanej przez Piotra Zarembę. Pierwszy tom jest poświęcony czasom prezydentury Theodore'a Roosevelta i jego następcy, czyli latom 1900 - 1912. Książka jest naprawdę świetna, ale ostrzegam osoby liczące na lekką publicystykę polityczną. Zaremba sięga do trzewi amerykańskiej polityki przeprowadzając bardzo gruntowną sekcję. Czas, o którym pisze jest niezwykle ciekawy. Prezydentura Roosevelta to okres równoczesnego wybicia się słabego dotychczas z reguły rządu USA na pozycje rzeczywiście decyzyjne, a zarazem okres niezwykle ciężkich rozstrzygnięć, które zaważyły na przyszłości i potędze USA, a także losach świata. To „uzbrojenie” Ameryki i utrzymanie jej na kursie asertywnej, a często wręcz agresywnej, militarystycznej polityki zagranicznej. To walka z gigantycznymi kartelami niszczącymi wolność kraju, ale i powstrzymywania przed nadmiernym radykalizmem związków. To decyzja o poziomie dopuszczalnego interwencjonizmu państwowego, a także ruchy, które zaważyły nie tylko na krajobrazie społecznym  i politycznym Ameryki, ale i dosłownie - przyrodniczym (wielkie projekty związane z ochroną przyrody). To czasy sufrażystek, zamachów anarchistycznych, kampanii antyalkoholowych, nieformalnej restytucji niewolnictwa, eksplozji agresywnego rasizmu, rosnącego napięcia w sytuacji międzynarodowej (jak to stwierdził wówczas jeden z kongresmenów „Imperializm to kara za wielkość Ameryki”). To jednak przede wszystkim sama osoba Theodore'a Roosevelta, którą Zaremba stara się potraktować nader uczciwie. Główny bohater „Uzbrojonej demokracji” nie jest postacią sympatyczną. Budujący popularność na militarnej hucpie, jaką były jego rzekomo heroiczne popisy na Kubie podczas wojny z Hiszpanią w 1898 roku, zadziwiająco małostkowy (permanentna cecha wielkich ludzi), potrafiący po latach czyścić swoje wspomnienia ze wszystkiego co niewygodne, za buńczucznymi wypowiedziami kryjący czasem umiarkowane działania. Ale jednak dzieło Roosevelta rzuca na kolana. Uwzględniając formalną słabość prezydentury, na którą pozornie miał być skazany, Roosevelt okazuje się politykiem wyjątkowego formatu, momentami wręcz wizjonerem (choćby wtedy kiedy przewiduje wojnę z Japonią i rozbudowuje flotę). Potrafił wzmacniać swoją władzę do granic formalnych możliwości, ale trudno mu zarzucić silne przekroczenie tych granic. Równocześnie kapitalną cechą pierwszego dwudziestowiecznego prezydenta (nie licząc Williama Mc Kinleya, który został zamordowany w 1901 roku) była jego wielka zdolność do poruszania się pomiędzy istniejącymi siłami, liczenia środków na zamiary, realizacji tego co było możliwe, a nie co "warto byłoby zrobić, ale jest bez szans powodzenia". Historia pierwszych lat dwudziestowiecznej Ameryki autorstwa Piotra Zaremby dla osoby interesującej się mechanizmami politycznymi i historią zostawia ogromną ilość wiedzy. Niestety, jest to, dla mnie przynajmniej, też lektura zostawiająca pewną nieprzyjemną refleksję. Jak w tej sytuacji znaleźliby się nasi czołowi politycy? Donald Tusk? Poukładałby się zapewne z największymi koncernami, rzeczywiste rozwiązania zastępując propagandą. Zadbałby bardziej niż Roosevelt o media. Dużo mówił o amerykańskich wartościach, dumie, de facto tolerując lub nawet wspierając wszelkie nadużycia i słabości państwa. Jedynym celem jego pierwszej kadencji byłaby reelekcja, a potem utrzymanie jakiegoś własnego układu władzy. Jarosław Kaczyński? Odrzuciłby transakcyjność polityki. Wytoczyłby spektakularną wojnę wszystkim możliwym siłom w kraju i równie spektakularnie ją przegrał. Potem jako lider opozycji stawałby na czele demonstracji bez większych szans na odzyskanie władzy i pogrążył się w radykalizmie. Jeszcze bardziej irytująca jest ta refleksja, że niedawno przeczytałem inną biografię, tym razem dużo bardziej publicystyczną, współczesnego polityka środkowo-europejskiego, który zapewne dużo lepiej znalazłby się w tamtych czasach. To oczywiście „Napastnik” Igora Janke, biografia Wiktora Orbána. I znowu, Orbán to nie jest przyjemniaczek. Nie docenia wolności słowa, po swojemu rozumie społeczeństwo obywatelskie, nie lubi krytyki. Ale kierując się racją stanu potrafił budować własną siłę także w oparciu o część biznesu, układał się, by zrealizować swoje cele, z wieloma różnymi siłami na Węgrzech. Zachowywał rozsądek. Gdy wybuchła uliczna wojna z rządem Gyurcsánego, zachował spokój i wyczekiwał. Wygrał na tym. Z drugiej strony już jako premier potrafił zaryzykować konflikt z międzynarodowymi instytucjami finansowymi, bankami, koncernami skazując się na rolę europejskiej czarnej owcy. Coś, na co ekipy Tuska z szefem dyplomacji korzystającym z lustra chyba częściej niż smurf Laluś, nigdy nie byłoby stać. I tu znowu: Kaczyński w miejscu Orbána przeszarżowałby, wytoczył działa na wszystkie strony nie posiadając amunicji, Tusk z Lalusiem poświęciliby rację stanu w zamian za akceptację i poklask Zachodu.

Może jednak, uwzględniając, że Miłosierny zesłał nam przynajmniej kilku ludzi potrafiących wnikliwie i uczciwie opisywać wybitnych mężów stanu, ześle nam kiedyś i tych ostatnich. Tego sobie i Państwu życzę nie tylko w nadchodzącym roku. Dziennik Wiktora Świetlika
Zły zawsze Jej nienawidził Cudowny obraz Matki Bożej z Guadalupe ocalał z zamachu bombowego w 1921 roku.  Niedawna próba zniszczenia Cudownego Obrazu Matki Bożej na Jasnej Górze jest straszliwym, ale nie jedynym przykładem toczącej się w Polsce bezpardonowej walki już nie tylko z Kościołem, ale z samym poczuciem sacrum. Przecież kult maryjny nie jest tylko „domeną” katolików (gdzie są głosy oburzenia prawosławnych?), podobnie jak cześć oddawana Krzyżowi.  Podczas barbarzyńskich bachanalii w sierpniu 2010 roku na Krakowskim Przedmieściu publicznie drwiono nie tylko z tego symbolu wiary wszystkich chrześcijan, ale naigrywano się z samego Chrystusa (por. film „Krzyż”). Trzeba zresztą przypomnieć, że jasnogórski wizerunek Matki Bożej nie po raz pierwszy jest w Polsce profanowany po 1989 roku. Dość wspomnieć bluźniercze okładki pisma „Wprost” (Matka Boża w masce przeciwgazowej) czy „Machiny” (przedstawienie pewnej „artystki” w szatach Czarnej Madonny) z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. To niechybny znak toczącej się rewolucji. Podczas wszystkich rewolucji pierwszym celem architektów „nowego porządku” były miejsca szczególnej obecności Matki Chrystusa. Niejako przypieczętowaniem zerwania z Rzymem króla Anglii Henryka VIII było w 1538 roku spalenie na jego rozkaz cudownej figury Matki Bożej z Walsingham (Norfolk) i zniszczenie tego sanktuarium...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl
  • Podstrony