920, Prywatne, Przegląd prasy

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Wielki Wschód i wielkie perspektywy masonów Rosnący wpływ masonów niepokoi wielu Francuzów. Odkąd do władzy doszła lewica, masoneria nie kryje ambicji, by sterować debatą publiczną W siedzibie Wielkiego Wschodu przy ulicy Cadet w IX dzielnicy Paryża odbyło się niedawno spotkanie ministra oświaty Vincenta Peillona z francuskimi masonami. Napisał o tym konserwatywny dziennik „Le Figaro", relacjonując debatę nad moralnością laicką i „umocnieniem republikańskiej szkoły oraz umocnieniem Republiki poprzez szkołę". Jak twierdzi gazeta, następny w kolejce do przemawiania przy ulicy Cadet jest przewodniczący Zgromadzenia Narodowego Claude Bartolone. Obaj politycy mają być „profanami", czyli nie należą do masonerii. Jednak zdecydowanie zabiegają o poparcie Wielkiego Wschodu. Jak to się dzieje, że wpływy polityczne masonerii są ciągle tematem dociekań najważniejszych francuskich gazet i tygodników opinii, a informacje dotyczące działalności największej organizacji wolnomularskiej we Francji, Wielkiego Wschodu, stale wyciekają na forum publiczne?

– Żeby zrozumieć ten fenomen, trzeba by sięgnąć głęboko do historii III Republiki. Masoneria jest w pewien sposób częścią systemu politycznego Francji, a z pewnością francuskiej kultury politycznej. Może się to podobać lub nie, ale nikt nie może tego kontestować – mówi prof. Tadeusz Cegielski, historyk, znawca dziejów wolnomularstwa.

„Czy należy pan do masonerii?" – to pytanie, jakie bez wahania zadają więc francuscy dziennikarze, rozmawiający z politykami. Aktualizowanie listy osobistości, które są „braćmi i siostrami", wydaje się wręcz obowiązkiem mediów. Gdy przy władzy była prawica, jeden z ministrów przyznał publicznie, że 
należy do Wielkiego Wschodu, trzech innych zaś o to podejrzewano. Wolnomularze znajdowali się też w otoczeniu ówczesnego prezydenta Nicolasa Sarkozy'ego, wielkim mistrzem Wielkiego Wschodu był nawet jego doradca ds. bezpieczeństwa i terroryzmu.

Loża, kuźnia kadr Jednak dopiero triumf Partii Socjalistycznej – która po czerwcowych wyborach nie tylko dysponuje większością głosów w Zgromadzeniu Narodowym, sformowała rząd, a w dodatku wyłoniła ze swych szeregów prezydenta Francois Hollande'a – otworzył przed francuskim wolnomularstwem nowe perspektywy. Ilu ministrów rządu premiera Ayrault należy do masonerii? Dziennikarze francuscy twierdzą, że nawet 12. Połowa z nich nie chce odpowiadać na pytania o przynależność do wolnomularstwa, połowa zaś półsłówkami daje do zrozumienia, że spekulacje prasy mają podstawy.

– Różne grupy zachowują poufność, jeśli chodzi o pewne szczegóły swej działalności. Prawdę mówiąc, w kręgach bankowych czy partiach politycznych jest ona znacznie dalej posunięta niż w wolnomularstwie – mówi prof. Cegielski. – Jednak wśród masonów dyskrecja dotyczy samej przynależności do wolnomularstwa. Można ujawnić oczywiście, że jest się masonem – ja sam to zrobiłem – ale nie wolno bez ich zgody wskazywać innych członków loży. Ta tajemnica przestaje dopiero obowiązywać w wypadku śmierci członka loży. Obserwatorów życia politycznego Francji niepokoi nie tylko liczba ministrów, którzy należą do masonerii. Masoneria jest kuźnią kadr politycznych, jej adepci zajmują kluczowe stanowiska w administracji rządowej, dysponując realną siłą wykonawczą. Wielki Wschód to największa obediencja, czyli organizacja masońska kontynentalnej Europy, a przecież we Francji funkcjonują jeszcze inne loże. Przypuszcza się, że do masonerii należy około 150 tysięcy Francuzów. Zważywszy na wolnomularską zasadę nakazującą „braciom" solidarne wspieranie się, stanowi to olbrzymią, nieformalną siłę. „Profani" mają niekiedy wrażenie, że ich kariera cierpi, bo nie są wtajemniczeni w wolnomularstwo. Solidarność masońska wydaje się nawet nadrzędna wobec tej wynikającej z przynależności do partii politycznej – o wybraniu obecnego przewodniczącego Zgromadzenia Narodowego zdecydowały nie tylko głosy jego socjalistycznych kolegów, ale także zmobilizowanych przez członków Wielkiego Wschodu prawicowych deputowanych.

„Zdejmijcie maski" – Jeśli dzieje się coś, co wydaje się niezbyt jasne, zazwyczaj ludzie mówią „kryją się za tym masoni" – napisał kilka lat temu liberalny „Le Nouvel Observateur", podkreślając, że tajemnica spowijająca masonerię jest sprzeczna z ideą przejrzystości życia publicznego. O „niewidzialnej ręce masonerii" pociągającej za sznurki pisał też w obszernym raporcie „Le Point", twierdząc, że najważniejsze decyzje w biznesie, polityce i wymiarze sprawiedliwości zapadają pod wpływem lobby masonów. To masońskie loże miałyby być miejscem nieformalnych kontaktów na styku biznesu i polityki. Opiniotwórcze media, oczywiście bezskutecznie, apelują więc o masoński „coming out " i „zdjęcie z twarzy masek". Zachowując jednak dyskrecję w kwestii przynależności do wolnomularstwa wpływowych osobistości, masoni coraz śmielej mówią o swych aspiracjach. Nowy wielki mistrz Wielkiego Wschodu, José Gulino, w bezprecedensowym wywiadzie udzielonym „Le Figaro" jasno sformułował najbliższe cele. – Chcemy mieć wpływ na życie polityczne, ponieważ bronimy określonych wartości: Republiki, wolności, równości, braterstwa i laickości – stwierdził Gulino. Jak powiedział, masoni będą „aktywnie i czujnie" zajmować się projektami zmian w prawie dotyczących eutanazji, bankowości, szkolnictwa, a także dążyć do wprowadzenia „małżeństwa dla wszystkich", pozwalającego na zawieranie ślubu przez pary homoseksualne. Oświadczył też, że Kościół katolicki i inne religie nie mogą wypowiadać się w kwestii małżeństw homoseksualnych, gdyż „nie powinny zajmować stanowiska w kwestiach związanych ze sferą publiczną" i „wtrącać się w sprawy Republiki". Zgodnie z doktryną kościelną przynależność do wolnomularstwa jest grzechem ciężkim i nie pozwala na przyjmowanie komunii. Dokument na ten temat wydała Kongregacja Nauki Wiary, gdy jej prefektem był kardynał Joseph Ratzinger. Maja Narbutt

Kto rzeczywiście podzielił Polaków??? Właśnie oglądam TVN24 i pani redaktor Justyna Pochanke, w kontekście zaostrzenia się „języka nienawiści” w debacie politycznej przytacza „dramatyczne” słowa z wywiadu Adama Michnika, w którym pan redaktor mówi, cytuję:

"Polska jest pęknięta. Jest Polska, która źle czuje się w nowych realiach i instytucjach. Polska prowincjonalna, zawiedziona, mająca poczucie wykluczenia i braku szans. Dla tej Polski łatwej oferty nie ma. Łatwa oferta to jedynie szczuć ją na tę Polskę, której się udało..." koniec cytatu.   Proszę tedy pozwolić, że przypomnę, jak to rzeczywiście było. Otóż wydaje mi się, że jedną z najważniejszych, o ile nie najważniejszą przyczyną wspomnianego stanu rzeczy jest zabieg socjotechniczny, który na swój prywatny użytek zwykłem nazywać „awansem społecznym bis”. Jak starsi pamiętają, a młodsi niestety już nie, gdyż nie mieli się skąd o tym dowiedzieć, w latach powojennych (lata 40/50) komuniści dokonali bardzo sprytnej socjologicznej sztuczki. Z zacofanej i zabiedzonej prowincji przerzucono wtedy do miast rzesze prostych i niewykształconych ludzi. Brano głównie tych „nijakich”, gdyż prawdziwy chłop ziemi nie chciał opuścić.

W miastach, zazwyczaj w pobliżu zakładów przemysłowych, pobudowano dla nich nowe dzielnice, a w nich bloki z wielkiej płyty, które im się zdały pałacami. Potem im umożliwiono zrobienie zaocznej matury, co oni uznali za awans społeczny. Ci właśnie ludzie, z grubsza okrzesani w hotelach robotniczych i temu podobnych ośrodkach krzewienia kultury masowej, przepoczwarzyli się z czasem w coś w rodzaju „przyzakładowych wierchuszek”. Słowem ni pies, ni wydra, albo, jak kto woli zdegenerowany twór bez rodowodu. Jednocześnie komunistyczna propaganda przypominała im bezustannie, że swój awans zawdzięczają dbającej o ich interesy władzy ludowej, co się w ich świadomości zakodowało na trwałe w formie ślepej wdzięczności dla komuny. To ci właśnie ludzie stanowili służący wiernie stalinowskiemu reżimowi pierwszy rzut zasilający szeregi PZPR, milicji i urzędu bezpieczeństwa. W następnym pokoleniu (lata 60/70), ich dzieci pokończyły już częściowo studia tworząc grupę „nowej inteligencji”, drastycznie odmiennej kulturowo od ideałów inteligencji „starej” wywodzącej się z czasów przedwojennych. Tu skłaniałbym się ku zastąpieniu terminu „nowa inteligencja” określeniem „klasa ludzi wykształconych w pierwszym pokoleniu”. Ta grupa społeczna od inteligencji „starej” różniła się głównie tym, iż nie wyniosła z domu praktycznie żadnych głębszych wartości. I choć nieźle wykształcona zawodowo, nie miała, świadomości, bądź jej nie dopuszczała, iż jest genetycznie skażona piętnem służalczej wdzięczności wobec komunistów, którzy umożliwili ich ojcom społeczny awans. Myślę, że to ci właśnie ludzie poparli, a jeszcze żyjący nadal popierają wprowadzenie stanu wojennego traktując generała Wojciecha Jaruzelskiego jako męża stanu. I w pewnym sensie nie można ich za to winić, gdyż tak ich po prostu wychowano. Po upadku komuny wydawało się przez moment, że nastąpi odrodzenie prawdziwych polskich elit. Otóż nic bardziej złudnego, gdyż proces ten skutecznie storpedowali zbałamuceni przez pewnego redaktora wnukowie tych, których w latach 40/50 przesiedlono do miast. W tym przypadku, ten genetycznie służalczy, tym razem wobec post-komuny, materiał ludzki został wykorzystany, trzeba przyznać genialnie, przez owego redaktora poczytnej Gazety. Mechanizm był identyczny jak w okresie powojennym, czyli utwierdzenie ludzi w poczuciu społecznego awansu. Mechanizm psychologiczny tej chytrej sztuczki jest następujący. Otóż, jeśli garbatemu powiedzieć, że się prosto trzyma, to, choć wie, że tak nie jest, chętnie w to uwierzy. Jeśli szarej myszce ktoś powie, że wygląda jak hollywoodzka gwiazda też się nie oprze pokusie uwierzenia w tę oczywistą nieprawdę. Podobnych przykładów można mnożyć wiele. O ile sztuczka z „awansem społecznym prim” (tata 40/50) polegała na utwierdzeniu prostych i niewykształconych ludzi w przekonaniu, że przynależą do lepszej od reszty społeczeństwa awangardy władzy ludowej, to trik z „awansem społecznym bis” (po upadku komuny) polegał na utwierdzeniu ich już z grubsza okrzesanych i lepiej wykształconych wnuków w poczuciu, iż przynależą do grupy światlejszych i bardziej od reszty społeczeństwa postępowych ELIT. W pierwszym przypadku wykorzystano ciemnotę i niedouczenie, w drugim próżność, pychę i kompleksy ludzi, których na swój prywatny użytek nazywam „intelektualnie nowobogackimi”. Bezsprzecznie genialny redaktor wspomnianej Gazety doskonale znał odbierającą rozum magiczną moc utwierdzenia „nowobogackiego inteligenta” w przekonaniu o przynależności do krajowej elity. Pan redaktor wiedział, że jak takiemu powie, że przynależy do crême de la crême III Rzeczypospolitej, to on nie dość, że w to głęboko uwierzy, to jeszcze będzie owego społecznego awansu (bis) bezkrytycznie bronił do ostatniej kropli krwi. Więcej, w obawie przed utratą nowego statusu wyróżniającego go ponad resztę „ciemnego” społeczeństwa, taki delikwent zrobi dosłownie wszystko, byle się świat nie dowiedział, co sobą reprezentuje naprawdę. I tu moim zdaniem leży tajemnica irracjonalnie wysokich notowań obecnie rządzącej partii, popieranej w znakomitej większości przez takich właśnie ludzi. Popierających bezkrytycznie, w obawie, że ewentualny upadek tej partii grozi weryfikacją elit, co dla nich oznaczałoby możliwość utraty ich awansu społecznego (bis). Tu jednak pragnę dobitnie zaznaczyć, że tych ludzi nie należy, broń Boże, społecznie dyskryminować. Jest to grupa niekwestionowanej inteligencji. Trzeba im tylko uświadomić, jak im zawrócono w głowach. Że dali się nabrać wspomnianemu redaktorowi, iż przynależą do grupy społecznej, która jest bardziej światła, więc de facto lepsza niż reszta „obciachowej ciemnoty”. Tu ważną rolą dziennikarzy jest wytłumaczenie im, że choć w większości przypadków kulturalni i całkiem nieźle wykształceni, stanowią jednakże grupę inteligencji p r z e c i ę t n e j, której daleko do krajowych elit. Więcej, trzeba ich przekonać, że utrata bądź wyrzeczenie się ich nieuprawnionego statusu (przynależności do elity) to nie żadna klęska, ale wręcz przeciwnie, powrót na sprawiedliwie im przynależny szczebel w hierarchii społecznej. Że jeśli się z tym pogodzą, staną się bardziej autentyczni, a co za tym idzie bardziej wiarygodni. Że nie będą się już musieli już bać o utratę nienależnego statusu. Że nie będą już musieli brnąć w zakłamanie. No i co najważniejsze, będzie im wtedy łatwiej się porozumieć z resztą społeczeństwa, że staną się znowu częścią narodowej wspólnoty. Może to właśnie tędy wiedzie droga do pojednania Polaków? Dlatego uczciwi dziennikarze powinni obecnie zrobić ruch wyprzedzający i stanąć na głowie by obnażyć kompleksy, zakłamanie, płytkość ideową i pretensjonalność "elit" III RP. Jeśli się tego uda dokonać, stojąca na glinianych nogach doktryna Donalda Tuska i jego kolegów z boiska piłkarskiego rozpadnie się jak domek z kart, co powinno otworzyć drogę do pojednania Polaków. Rodzi się, więc pytanie, jak to zrobić? Myślę, że desperackie próby zaprzeczania kłamliwemu stereotypowi, że „PIS to obciach” są drogą do nikąd. Ludziom tak zamieszano w głowach, że każda próba zmiany gęby przyprawionej PISowi jest obecnie zdana na niepowodzenie, a wszelkie kroki w tym kierunku działają na korzyść partii rządzącej. Uważam, że naczelnym obecnie zadaniem uczciwych dziennikarzy, zarówno tych z prawej, jak i z lewej strony jest d e m a s k o w a n i e, wszystkimi możliwymi sposobami, r z e c z y w i s t e j jakości post-komunistycznych elit III RP. Trzeba bezlitośnie obnażać ich prawdziwy rodowód, mierny poziom, zakłamanie, miałkość ideową i bezpardonową hipokryzję. Bezlitośnie i konsekwentnie demaskować, ale, co bardzo ważne, bez agresji, starając się unikać nadmiernego patosu i nut martyrologicznych, co bardzo drażni i zniechęca młodych.

Wiem, że to trudna i „niebezpieczna” gra, czego najlepszym przykładem może być Waldemar Łysiak, który kilkanaście lat temu odważył się zdemaskować kulisy różowego salonu. W efekcie nazwisko jednego z najbardziej poczytnych współczesnych polskich pisarzy zostało dosłownie wymazane z mediów. Przekonałem się również o tym na własnej skórze. W roku 1995, na drugi dzień po wyborze Aleksandra Kwaśniewskiego na Prezydenta, kiedy rankiem ogłoszono oficjalne wyniki, w odruchu desperacji napisałem coś w rodzaju listu otwartego, który wręczyłem wybranym znajomym z krakowskich kręgów biznesowych, artystycznych i naukowych. Oto jego tekst:

„W dniu zwycięstwa „Olka” pragnę pogratulować bezspornego sukcesu wszystkim zwolennikom grubej kreski, którzy pozostawili postkomunistów u władzy de facto na kilka pokoleń. Gratuluję również elitom naszej partii inteligenckiej, która przez kilka lat wmawiała Polakom, że to już nie ci sami komuniści. Największe gratulacje należą się jednak panu Adamowi Michnikowi i jego gazecie za to, że nawołując razem z panem Cimoszewiczem do pojednania przekonali ludzi do głosowania na postkomunistów.  To nie naród należy winić za to, co się stało z polską 19-go listopada 1995

Krzysztof Pasierbiewicz Kraków, 20 listopada 1995”

Reakcją na ten list był graniczący z furią ostracyzm krakowskiego salonu wpływu, a także dystans ze strony przyjaciół bojących się salonowi narazić. W efekcie, o ile przez całe lata dostawałem rokrocznie kilkadziesiąt zaproszeń do różnych krakowskich salonów, po moim liście zaproszenia prawie się urwały, z wyjątkiem kilku najbliższych przyjaciół, którzy mnie wciąż zapraszają okupując to jednak stresem i widocznym w ich oczach strachem bym przypadkiem nie wystrzelił z czymś politycznie niepoprawnym. Nie było to miłe doświadczenie, ale pozwoliło mi się przekonać naocznie, że tak zwany „salon” to rodzaj „loży” ze świetnie zorganizowanymi nieformalnymi strukturami, której orężem jest zmowa milczenia i tak zwane przyprawianie gęby. Bo kiedy dziesięć lat później mój list opatrzony tytułem „Nabrani przez redaktora” przedrukował „Newsweek” (Nr 20/2005) okrzyczano mnie natychmiast lokalnym „PISowcem”, choć nawet nie wiedziałem, gdzie ta partia ma swoją siedzibę w Krakowie. Już wtedy jakakolwiek krytyka pod adresem obozu wywodzącego się z pnia Unii Demokratycznej kończyła się okrzyknięciem krytykującego PISiorem, oszołomem, ciemniakiem, a ostatnio obciachowym szaleńcem. W efekcie doszło do sytuacji iście kuriozalnych. Podam dość zabawny przykład. Otóż od czasu, kiedy swoje poglądy ogłosiłem publicznie, jedna z moich przyjaciółek zaczęła wydawać imieniny w dwu turach. Przyczyną był szantaż krakowskich salonowców polegający na tym, że jeśli ktoś się odważył zaprosić osobę „politycznie niepoprawną” zostawał z automatu usunięty z towarzystwa. Ponieważ mojej wieloletniej przyjaciółce w żaden sposób nie wypadało mnie nie zaprosić, zaczęła urządzać imieniny dwuetapowo. Salonowców zapraszała w pierwszej, a mnie w drugiej turze, na którą dopraszała ludzi spoza „towarzystwa”. Najsmutniejsze jest jednak to, że robiła to ze strachu przed zemstą salonu, narażając na szwank wieloletnią przyjaźń.

A wmawia się ludziom, że to Kaczyńscy podzielili Polaków.

Nic bardziej pokrętnie kłamliwego. Dlatego rzetelni dziennikarze powinni uparcie przypominać, że Polaków podzielił już w roku 1995 wspomniany redaktor wpływowej Gazety wraz z pewnym miłośnikiem białowieskich żubrów. To wtedy Polska pękła na pół, rozpadając się na „lewacko” post-komunistyczną i „prawicowo” patriotyczno-solidarnościową, a resztki prawdziwej inteligencji udały się na emigrację wewnętrzną, na której pozostają do dzisiaj. Wielu komentatorów zastanawia się nad genezą szerzącej się w Polsce plagi nienawiści, przybierającej często formy wręcz wynaturzone. „Oświecone” media konsekwentnie oskarżają o ten stan rzeczy Jarosława Kaczyńskiego wmawiając Polakom, że to on jest powodem wszelkiego zła. A prawda jest taka, że to nie Jarosław Kaczyński sieje nienawiść, lecz ci, którzy się panicznie boją, że zostaną przez niego zdemaskowani. Bowiem zdają sobie sprawę, że ten człowiek jest na tyle zdolny i odważny, iż może tego dokonać. Stąd ich patologicznie nienawistna agresja. Moim zdaniem ten sam rodzaj strachu zrodził ideę grubej kreski, wywołał zaciekły opór przeciwko lustracji, a obecnie stymuluje coraz to bardziej pokrętne próby usunięcia Jarosława Kaczyńskiego ze sceny politycznej.

Co zatem robić? Trzeba niezbyt chlubnym wzorem „Szkła kontaktowego” zacząć wykpiwać mentorstwo panów Wajdów, obleśność panów Kutz’ów, nienawistne zaplucie panów Bartoszewskich, antypisowskie fobie panów Niesiołowskich, chamstwo, pretensjonalne stroje i fryzury panów Palikotów, żałosne anegdoty panów Żelichowskich i tak dalej. Bo to oni sieją ową nienawiść, którą media przypisują wyłącznie obozowi Jarosława Kaczyńskiego. O przewinieniach pisowców, którzy też nie są święci nie piszę, bo codziennie to robią za mnie media mainstreamowe, mówiąc oględnie z nawiązką. Trzeba tedy koniecznie odkłamać wylansowany ostatnimi laty stereotyp myślowy, że „lewactwo to cnota, a patriotyzm to obciach”. Uważam to za jedno z najważniejszych obecnie wyzwań dla uczciwych dziennikarzy.

Krzysztof Pasierbiewicz

Płużański: Towarzysz generał ze skazami. Jaki jest Jaruzelski? O Wojciechu Jaruzelskim mówi się najczęściej w kontekście „zasług”, czyli uratowania Polski (PRL) przed Sowietami, oraz koncesjonowanej umowy komuny z częścią opozycji, czyli „okrągłego stołu”. Rzadziej kojarzony jest z masakrą robotników na Wybrzeżu w grudniu 1970 roku, inwazją na Czechosłowację, antysemickimi czystkami w wojsku, zwalczaniem polskiego podziemia niepodległościowego zaraz po wojnie i pracą agenturalną jako TW „Wolski” dla zbrodniczej Informacji Wojskowej. Od początku swojego dorosłego żywota wyróżniał się zaangażowaniem politycznym, czyli służalczością wobec komunistów, co pozwoliło mu piąć się po szczeblach kariery wojskowo-partyjnej. Takiego niewybielonego Jaruzelskiego oglądamy w filmie „Towarzysz generał” Grzegorza Brauna i Roberta Kaczmarka. Widzimy też tego, który umożliwił zakotwiczenie się komunistycznego establishmentu w nowym demokratycznym systemie, czego skutki odczuwamy do dziś.

Zdrajca, sprzedawczyk i kłamca Władimir Bukowski (rosyjski pisarz i dysydent) mówi w filmie:

– Jaruzelski był sowieckim lokajem. Do tego wypowiadają się tam negatywnie o generale Gontarczyk i Cenckiewicz, a przecież gdy widzi ich postępowiec, od razu przełącza telewizor na inny kanał. Po emisji filmu rozpętała się histeria. Że dokument pokazuje Jaruzelskiego w zbyt negatywnym świetle. Że dobrano niewłaściwych historyków, że niektórzy byli wcześniej w PZPR (zmarły niedawno prof. Wieczorkiewicz i płk. dr Lech Kowalski; w ustach postępowca taki zarzut brzmi co najmniej komicznie), a ci centrowi – uznawani przez lewicę – jak Andrzej Paczkowski, też wypowiadają się jakoś dziwnie, nie po linii. Prof. Paczkowski nie ma bowiem wątpliwości:

– Jaruzelski należał do grona ludzi decydujących o antysemickich czystkach w wojsku czy hańbiącej inwazji na Czechosłowację. Czyli film jest jednostronny. A czemu? Bo prawicowy, bo emitowany w pisowskiej telewizji („argument” postępowego Wojciecha Mazowieckiego). W dzisiejszej Polsce tylko to, co lewicowe jest obiektywne, np. gdy Jeruzelski przedstawia swoją zakłamaną wersję wydarzeń. A w filmie towarzysz towarzysz generał się nie wypowiada. Brak też jego popleczników. Gdzie zatem druga strona? Przecież można było zaprosić obrońców organów Informacji Wojskowej, donosicielstwa, apologetów stłumienia „praskiej wiosny”, strzelania do robotników, antysemityzmu. Postępowiec powinien przerazić się tym ostatnim, ale w przypadku generała Jaruzelskiego – lepiej uciec od tematu. Mówi Grzegorz Braun:

– Przez 20 lat w mediach dominował głos generała Jaruzelskiego i usłużnych klakierów – często będących jego nominatami. Cieszę się, że dzięki inicjatywie i determinacji kolegi Roberta Kaczmarka choć raz mogli zabrać głos ludzie, dla których Jaruzelski nie jest „człowiekiem honoru”. To, że Wojciech Jaruzelski – zdrajca, sprzedawczyk i notoryczny kłamca – publicznie przejawia niezadowolenie z naszej pracy, jest dla mnie najwyższym honorem. Dla mnie jest nie tylko sowieckim patriotą i sowieckim generałem w PRL, ale też człowiekiem, którego zdrada, zaprzaństwo i oportunizm posunięty do zbrodni zaważyły na życiu moim i milionów Polaków.

Postęp i ciemnogród Najzabawniejsze jest to, że w filmie nie ma żadnych nowych informacji na temat Jaruzelskiego. Znane fakty zostały tylko zebrane i pokazane szerszej publiczności. Podstawą jest wydana kilka lat temu książka wspomnianego dr Lecha Kowalskiego „Generał ze skazą”. Zresztą „Towarzysz generał” był pokazywany już w grudniu 2009 roku. Wtedy histerii nie było, bo emitowała go niszowa TVP Historia (na zamówienie tego kanału film powstał). Film został przemilczany, podobnie zresztą jak wcześniejsza książka Kowalskiego. Ale w 2010 dokument pokazano w programie pierwszym telewizji publicznej – trzy miliony widzów. O, to już trzeba uważać! A jeszcze po „Wiadomościach” – w najlepszym czasie antenowym. Obrońcy generała w prasie mogli liczyć oczywiście na wsparcie „Gazety Wyborczej”, z niezastąpionym Pawłem Wrońskim, który napisał: „Generał odmówił udziału w dyskusji po filmie. Uznał, że film jest nierzetelny.” Czas więc na fakty…

Walka z „bandami” Zacznijmy od 1943 roku, kiedy Jaruzelski – wychowany w patriotycznej, inteligenckiej rodzinie polskich zesłańców – trafił do utworzonej przez komunistyczny Związek Patriotów Polskich pod egidą Sowietów szkoły oficerskiej w Riazaniu, gdzie był przeciętnym uczniem. Prymusem został kolega Jaruzelskiego, Florian Siwicki, późniejszy szef MON w PRL. Obu absolwentów Riazania połączyło potem wprowadzanie stanu wojennego. Już po skierowaniu na front Jaruzelski, jako dowódca plutonu zwiadu 5. pułku piechoty braki sukcesów na polu walki zaczął nadrabiać zaangażowaniem politycznym, szybko i łatwo dostosowując się do nowych (komunistycznych) realiów. Wojna z faszyzmem się kończy, ale Jaruzelski nadal walczy – jego szlak bojowy znaczą walki z bandami UPA, ale też i z innymi „bandami” – dużo groźniejszymi – tymi spod znaku NSZ i WiN. Przełożonym meldował o tych ostatnich:

„Zadaniem bojówek terrorystycznych miała być bezkompromisowa walka z obecnym ustrojem demokratycznym oraz terroryzowanie i zabójstwa działaczy partii demokratycznych oraz UB i MO, rabowanie pieniędzy w instytucjach państwowych i spółdzielczych, rabowanie broni oraz prowadzenie wszelkimi możliwymi środkami walki i propagandy przeciw demokratycznej państwowości polskiej z jej przedstawicielami”. Jaruzelski walczy skutecznie. Nagrodą jest „zabezpieczanie” kampanii wyborczej do Sejmu w 1947 r. w garnizonie w Piotrkowie Trybunalskim. Znowu sukces. Komuniści wybory sfałszowali i Jaruzelski mógł informować centralę:

„Same wybory przeszły zupełnie spokojnie, nie będąc zakłóconymi przez napady i ekscesy bandyckie (…). Wszystkich schwytanych bandytów i zwolenników reakcyjnego podziemia, przekazano wraz z zdobytą bronią do Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa (…). Organizacjom i bandytom została odebrana ostatnia możliwość wywołania poważniejszego chaosu i zamieszania w kraju”.Znów nie chodziło o bandy ukraińskich nacjonalistów…

Wzorem Dzierżyńskiego W marcu 1947 roku Jaruzelskiego, znów za „zasługi”, skierowano do Centrum Wyszkolenia Piechoty (CWPiech) w Rembertowie, gdzie wyróżniał się przede wszystkim „pracą społeczną”. Cztery miesiące później wstąpił do Polskiej Partii Robotniczej, gdyż – jak później tłumaczył – był „wstrząśnięty niesprawiedliwością społeczną Polski okresu przedwrześniowego”. W 1948 roku Jaruzelski został (też za „zasługi”) wykładowcą Wyższej Szkoły Piechoty, a rok później, jako szef wydziału w oddziale Szkół i Kursów Sztabu Wojsk Lądowych, szkolił oficerów rezerwy. Swojemu przełożonemu, gen. Popławskiemu, meldował:

„Mimo czujności, jaką wykazała komisja kwalifikacyjna przy naborze kandydatów do szkoły, kilku uczniów wykazuje wrogi stosunek do obecnej rzeczywistości w Polsce i do Związku Radzieckiego. Zanotowano wrogie wypowiedzi ze strony niektórych uczniów pochodzących przeważnie ze środowiska inteligenckiego i drobnomieszczańskiego”. Warto wspomnieć, że z takiego środowiska sam pochodził. W 1950 roku znowu awansował – w Głównym Zarządzie Wyszkolenia Bojowego został szefem wydziału Szkół i Kursów Oficerów Zawodowych. Zadawał wówczas podchorążym takie oto pytania:

1. Dlaczego wychowując nowe kadry, winniśmy wzorować się na doświadczeniach WKP(b) (Wszechzwiązkowa Partia Komunistyczna (bolszewików) – dop. red.)

2. Dlaczego żołnierze odrodzonego Wojska Polskiego winni naśladować w służbie i życiu cywilnym takich bohaterów, jak: gen. Świerczewski, Buczek, Marchlewski, Dzierżyński, J. Dąbrowski?

3. Co wiecie o powstaniu Gwardii Ludowej?

4. Jak należy pracować na odcinku wysuwania i wychowywania kadr, jak nas uczy Generalissimus Stalin?

5. Omów rolę Generalissimusa Stalina w organizowaniu zwycięstw Armii Czerwonej w czasie II wojny światowej.

6. Opisz wrogą działalność Caritas na tle wykrycia nadużyć we Wrocławiu,

7. Co wiesz o odchyleniach prawicowych Gomułki, Kliszki i Spychalskiego ujawnionych na III Plenum KC PZPR.

Miłość do Stalina Po inspekcji w Oficerskiej Szkole Łączności Przewodowej w Sieradzu w marcu 1953 roku Jaruzelski był dumny z wyników swojej pracy:

„Kadra oddana jest sprawie budownictwa socjalizmu i przyjaźni dla potężnej twierdzy pokoju ZSRR. W szkole w widoczny sposób wśród całego stanu osobowego wzrosło przywiązanie i zrozumienie roli PZPR oraz umocnienie miłości do WKP(b) i wodza postępowej ludzkości Generalissimusa Stalina”. A oto uwagi krytyczne, mające świadczyć o braku czujności ideologicznej wśród miejscowych towarzyszy, a z drugiej strony o czujności przyszłego prezydenta Polski. Spostrzeżenie pierwsze:

„Lista członków partii przepisana przez maszynistkę komendanta poligonu leżała porzucona na oknie. Ppor. Oświęcimski wychodząc, pozostawił otwarte drzwi do swego pokoju, pozostawiając tym samym całą ewidencję partyjną

niezabezpieczoną. Jeden z oficerów znalazł na ulicy miasta plan szkolenia partyjnego”.

Spostrzeżenie drugie:

„Drobnomieszczańskie klerykalne otoczenie Sieradza wywiera nacisk na oficerów i podchorążych szkoły. Wyrazem tego nacisku jest wzięcie ślubu w kościele przez członka partii ppor. Utechta, o czym przez dłuższy czas nikt w szkole nie wiedział. Praca w klubie w rzeczywistości nie istnieje. Urządza się w nim zabawy, sprzedaje się wódkę w dużych ilościach, alkohol sprzedaje się na co dzień, a często zdarza się, że oficerowie i to na poważnych stanowiskach grają w bilard o wódkę. Jak oświadczyła bufetowa, bywają tygodnie, podczas których sprzedaje się w bufecie kasyna ponad 40 litrów wódki”.

Spostrzeżenie trzecie, najcelniejsze, ciekawe również ze względu na rodzinną przeszłość Jaruzelskiego:

„Do egzekutywy POP kursu doskonalenia podoficerów zawodowych wybrano na zastępcę sekretarza kułaka Kozaka Franciszka. Okłamał partię, referując swój życiorys, zamiast podanych 14 ha ma 16.80 ha i 15 świń. Został usunięty z szeregów partyjnych”. Te spostrzeżenia Jaruzelski przekazywał nie tylko przełożonym, ale także Informacji Wojskowej.

Ceniony w Moskwie Po październiku 1956 roku, gdy inni popadali w niełaskę, Jaruzelski piął się po szczeblach kariery. Najpierw został dowódcą 12. Dywizji Piechoty, co – w porównaniu z wcześniejszą funkcją wojskową dowódcy plutonu zwiadu – było nie lada awansem. Lech Kowalski pisze: „Niszcząc innych i umiejętnie zawiązując koalicje, Jaruzelski szybko i stosunkowo sprawnie budował własny kadrowy układ”. Najważniejsze było to, że Jaruzelski był coraz bardziej ceniony w Moskwie. Poparcie Kremla uczyniło zeń wkrótce pierwszą osobą na szczytach komunistycznej władzy. W 1960 roku Jaruzelski został szefem głównego zarządu politycznego WP. Miał 37 lat i stopień generała dywizji. Funkcję tę pełnił do 1965 roku, będąc jednocześnie posłem PRL do Sejmu. W wytycznych dla podwładnych pisał:

„Udział i rezultaty pracy oficerów nad kształtowaniem materialistycznego światopoglądu wśród podwładnych, a także

wśród najbliższej rodziny (żona, dzieci) winny być uwzględniane również w opiniach służbowych. Wyjaśnić oficerom

bezpartyjnym, że aktywne, uporczywe uprawianie praktyk religijnych [druga, po wódce, obsesja Jaruzelskiego – red.] jest sprzeczne z wymaganiami, jakie stawiamy oficerom Ludowego Wojska…”. W styczniu 1965 roku został szefem Sztabu Generalnego WP. Kowalski pisze, że był to precedens, gdyż Jaruzelski przeskoczył kilka szczebli w pionie operacyjnym wojska, a ponadto w Głównym Zarządzie Politycznym Wojska Polskiego (GZP WP) zajmował się zupełnie czymś innym, dlatego „należy domniemywać, iż była to typowo polityczna decyzja, która musiała wcześniej zostać zaaprobowana przez Moskwę”.

Jaruzelski w marcu Jaruzelski brał udział w przygotowaniach do marca 1968 roku i inwazji na Czechosłowację. Występował otwarcie przeciwko syjonistom jako rzekomym sprawcom wydarzeń marcowych. O pałowaniu studentów mówił: „Nasza kadra występowała z pałkami jako aktyw partyjny – dobrze, że nie z bronią, czego wróg bardzo pragnął”. Szef ochrony Jaruzelskiego, płk Artur Gotówko, w rozmowie z Henrykiem Piecuchem w książce „Byłem gorylem Jaruzelskiego”:

„Jaruzelski miał niepodważalne zasługi w odżydzaniu armii”. Czystek dokonywał wspólnie z głównym ich organizatorem, gen. Mieczysławem Moczarem, który razem z gen. Grzegorzem Korczyńskim wprowadzał go na partyjno-rządowe „salony” PRL, a których potem odsunął, podobnie jak innych, zagrażających mu dygnitarzy. Dotknęło to również pierwszego sekretarzy kom-partii – Jaruzelski nie mając żadnych skrupułów, walnie przyczynił się potem do odsunięcia – po kolei – Gomułki, Gierka i Kani. Gdy był już silny, najbardziej obawiał się ludzi, którzy mieli większe od niego poparcie w Moskwie. Otaczał się sługusami, ignorował niewiele znaczących. Inwazję na Czechosłowację uważał za wojskowy i polityczny sukces: „Doświadczenie wykazało, że pomoc ta była konieczna i przyszła w porę”. Dziwnym trafem tych wszystkich faktów nie dostrzega od dawna Adam Michnik. Za marcowe „zasługi” dla komunistycznej władzy (nie pierwsze w jego życiorysie) już w kwietniu 1968 roku został ministrem obrony narodowej. Kowalski: „Już jako pierwszy sekretarz KC PZPR spowodował usunięcie z wojska (…) 1400 oficerów LWP pochodzenia żydowskiego. Proces ten trwał aż do początków lat osiemdziesiątych”. Autor „Generała ze skazą” pisze dalej, że „postawienie na Jaruzelskiego było strzałem w przysłowiową dziesiątkę – wybór ten zadowalał Moskwę, pozyskiwał Gomułce czołowych antysemitów w obozie władzy, gwarantował dobre przyjęcie kandydata w środowisku wojska”.

Dwa grudnie Dysponujący przeszło czterystu tysięczną armią szef MON, szczególnie przy oparciu systemu na resortach siłowych, miał ogromną władzę. W grudniu 1970 roku to właśnie Jaruzelski i szef MSW, gen. Kiszczak – oczywiście działając zgodnie z wytycznymi kierownictwa partyjno-rządowego – ustalali warunki użycia broni. Bez ich wiedzy i zgody nic w tej kwestii nie mogło się stać. Po masakrze Jaruzelski wydał rozkaz zabraniający dalszego używania broni palnej. Kowalski: „jak chciał, to potrafił i mógł przerwać rzeź – i nie byłyby mu do tego potrzebne polecenia Gomułki ani Cyrankiewicza”. Stan wojenny to na ogół znane fakty. Lech Kowalski – cytując dokumenty – potwierdza, że Jaruzelski zabiegał o pomoc ZSRR, ale m...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl
  • Podstrony