926, Prywatne, Przegląd prasy

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Największy przekręt świata: tanio i dobrze Sól wypadowa zamiast jodowanej? Pokruszone sedesy do budowania nasypów przy drodze S2? Nie trzeba robić aż tak wielkich machlojek, żeby wyjść na swoje. Wystarczy lekko zmienić recepturę, tu coś oskrobać, tam coś pocienić. Kryzys, rynkowa walka producentów, presja na coraz niższą cenę i nieposkromiony apetyt zapędziły nas w pułapkębez wyjścia: otrzymujemy tani towar kiepskiej jakości. Za tanie pieniądze psi mięso jedzą – popularne przed wojną przysłowie dziś powróciło i z atomową siłą bije po głowach i kieszeniach wszystkich: spragnionych fantastycznych okazji cenowych klientów, bywalców hipermarketów, koneserów dolnych półek. Kryzys, walka rynkowa producentów połączona z presją handlowców na coraz niższe ceny oraz nieposkromiony apetyt zapędziły nas w pułapkę bez wyjścia. Stawiając producentów pod ścianą, zmusiliśmy ich do takiego cięcia kosztów, który dramatycznie odbił się na jakości produktów. I naszego życia. Śpimy na łóżkach, które rozsypują się pod nami po kilku miesiącach, na nafaszerowane ulepszaczami pieczywo kładziemy szynką wysoko wydajną, w której nie ma mięsa, ubieramy się w odzież ładną do pierwszego prania. Cieszymy z kafelków za grosze kupionych do nowej łazienki, które po pół roku odpadną od ściany. Najważniejsze, że tanio. Tyle, że jutro będzie drożej. Za to lepiej już nie. A za przyzwoitą choćby jakość przyjdzie nam słono zapłacić. O tym, że nie jest to gderanie zmanierowanych klientów, którym nic się nie podoba i wszystkiego za mało, świadczy to, że zjawisko obniżania jakości towaru zauważyli sami producenci. Związek Pracodawców – Producentów Materiałów dla Budownictwa (ZPPMB) wystąpił niedawno z mocnym apelem: w związku z tym, że co najmniej 30 proc. materiałów budowlanych na rynku to buble, branża sama powinna zadbać o jakość i nakładać kary na fałszerzy. Zwłaszcza że państwowe instytucje kontrolne nie nadążają.

Klej bez kleju Czy był jakiś spektakularny powód takiego kroku? Prezes Ryszard Kowalski tylko się śmieje. I mówi, że sytuacja się ciągle pogarszała, aż po prostu zrobiło się niebezpiecznie. Związek uświadomil to sobie, kiedy przebadał dostępne na rynku kleje budowlane (testy robi od dwóch lat). Okazało się, że 30 proc. skontrolowanych próbek zawierała niewielkie ilości „kleju w kleju”. A klej bez kleju nie działa. A styropian? – Mogę śmiało powiedzieć, że aż 70 proc. produktu dostępnego na rynku to fałszywki, niespełniające deklarowanych parametrów – dodaje Kowalski. Stąd pomysł na wprowadzenie przez branżę dodatkowego Rynkowego Certyfikatu. Przedsiębiorstwa, które chciałyby go uzyskać, musiałyby się zgodzić, aby niezależne laboratorium kontrolowało ich produkty. Przynajmniej dwa razy w roku. Co więcej, firmy same miałyby za takie badania płacić. Ale w zamian dostawałyby branżowy cenzus niewinności. Kiedy poczytać dyskusje na forum pod opublikowaną w sieci informacją można znaleźć komentarz, że to tak „jakby złodzieje chcieli kontrolować innych złodziei”. Brutalne to, ale szczere i najlepiej pokazuje, jaki zaczyna być stosunek konsumentów do producentów niespełniających ich wymagań wyrobów. Jednak problem jest szerszy. Jak w krótkich, żołnierskich słowach tłumaczy Małgorzata Starczewska-Krzysztoszek, główna ekonomistka PKPP Lewiatan: jest spowolnienie, inflacja bezustannie zjada nam pensje, ale chcielibyśmy utrzymać poziom konsumpcji. Więc chcemy taniej i taniej. Takie żądania pod kierunkiem producentów wysuwają też wielkie sieci handlowe. One toczą między sobą śmiertelny bój o nasze portfele, więc wabią nas ceną. – I jest tylko jeden niewielki krok pomiędzy zdrową, korzystną dla wszystkich konkurencją, która wymusza lepszą organizację, cięcie zbędnych kosztów i wyszukiwanie innowacyjnych rozwiązań, a granicą, za którą zaczyna się łamanie prawa – dodaje Starczewska-Krzysztoszek. Wielu właścicieli firm już ją przekroczyło. Jedni przyparci do muru, bo inaczej musieliby do produkcji dokładać. Inni ze zwyczajnej chciwości. Jak opowiada prezes Związek Pracodawców – Producentów Materiałów dla Budownictwa, pewien przedsiębiorca z jego branży z dużą dezynwolturą podchodzi do norm i potrafi oszczędzić na składzie, tudzież materiale. Ale go jeszcze nie złapali. Więc śmieje się z wszelkich napomnień kolegów, a groźby, że kiedyś wpadnie, zbywa wzruszeniem ramionami. Najwyższa kara, jaka grozi za nieprzestrzeganie norm, to 100 tys. zł. A on jest do przodu kilka, kilkanaście milionów rocznie. Te zarobione w bandycki sposób pieniądze to nie tylko okradanie klienta. To także zaciskanie pętli na szyi tych nielicznych przedsiębiorstw, które za wszelką cenę starają się utrzymać poziom i markę. Żeby ciąć koszty, najpierw będą zwalniać pracowników, a potem zaczną oszukiwać lub zbankrutują. Dwa lata temu, kiedy trwały prace nad nowelizacją ustawy o materiałach budowlanych, padł pomysł, by za fałszowanie wyrobów budowlanych wprowadzić dla ich producentów kary administracyjne w wysokości do 5 proc. przychodu. Nie przeszło. – Politycy obawiali się, że z powodu takiej kary może upaść zbyt wiele firm. I zarzucali mi, że działam przeciw branży, kiedy występuję przeciwko oszustom – denerwuje się Kowalski. Jest jasne, że nie samym klejem budowlanka żyje. Eksperci podnoszą, że dużo zastrzeżeń jest także co do jakości okien, że listwy czy kątowniki używane do wykańczania ścian są coraz bardziej wiotkie i kruche, a kupione na wyprzedaży w hipermarkecie kafelki przyklejone do ściany niechętnie trzymają pion. Główny Urząd Nadzoru Budowlanego na czarnej liście za 2011 rok, czyli Wykazie Zakwestionowanych Wyrobów Budowlanych, miał także kotwy metalowe do stosowania w betonie, stal zbrojeniową i sprężająca do betonu, rury, zbiorniki, złożone systemy i zestawy do izolacji cieplnej z wyprawami tynkarskimi. I tak dalej.

Sukienka na lata Powód jest zwykle ten sam: oszczędności na materiale. I tak jest w każdej branży, np. chemii gospodarczej. Mniej substancji czynnej, więcej wypełniacza, dziękujemy, chowamy pieniądze do kieszeni. Elżbieta Juźwiak jest rzeczoznawcą zajmującym się oceną m.in. AGD i o tym, że środowisko, w którym się obraca, przestaje nam dawać poczucie stabilności, przekonała się wiele razy. Zawodowo, a ostatnio prywatnie. Markowy piec do centralnego ogrzewania, w którego kupno zainwestowała kilka ładnych tysięcy złotych, zaledwie po kilkunastu miesiącach używania zaczął przeciekać, aż wreszcie odmówił współpracy. Zaczęła dochodzić dlaczego. Dobra firma, serwisowany, użytkowany zgodnie z instrukcją. Ma wszystkie stosowne certyfikaty. Rozpoczęła śledztwo. Ale nie trzeba było mozolnego dochodzenia. – Monter popatrzył na mnie i wzruszył ramionami: jak się ma nie psuć, proszę pani. Jeszcze parę lat temu taki piec był o 40 kg cięższy – opowiada Juźwiak. I faktycznie. Ale wówczas rury i rureczki, wszelkie kształtki były zrobione z mosiądzu, który ma bardzo długi czas użytkowania. Taki piec miał służyć – i służył, przy odpowiedniej konserwacji – dziesięciolecia. Dziś mosiądz został zastąpiony przez wszechobecny plastik, który jest mniej trwały. Także, co najgorsze dla użytkownikówm, w różnego rodzaju zaworach. – Wszystkie mają oczywiście odpowiednie atesty oraz pozwolenia – zastrzega moja rozmówczyni. Jednak ich czas użytkowania, już z założenia, jest krótszy, niż się to kiedyś zakładało. Lodówki, pralki, telewizory – sprzęty, które przed laty kupowało się raz, a dobrze, dziś mają zakładaną żywotność góra siedmiu lat. Albo taki czajnik – rzecz jasna bezprzewodowy. Joanna Jankowska-Kuć, zastępca mazowieckiego inspektora państwowej inspekcji handlowej, tłumaczy, że wprawdzie wszystkie elektryczne dzbanki muszą przed dopuszczeniem do sprzedaży przejść rygorystyczne testy bezpieczeństwa i niezawodności (np. czy sprzęt da się 10 tys. razy włączyć i wyłączyć), ale to, jak długo będzie nam służył, tak naprawdę zależy od tego, z jakiego zrobiono go materiału. Ten z plastiku kiepskiej jakości przez pierwszy miesiąc będzie podczas gotowania zasmradzał nam wodę aromatem użytej do produkcji chemii, po dwóch zżółknie lub zszarzeje, po pół roku odpadnie mu pokrywka i trzeba będzie kupić nowy. A interes się kręci. Za to niemal każdego dziś stać, aby sobie taki czajnik kupić. Mało tego, każdy z nas uważa, że ma do tego jako człowiek i obywatel prawo. Podobnie jak do telefonu komórkowego, telewizora, komputera oraz modnej koszulki. Dariusz Pachla, wiceprezes zarządu firmy LPP, właściciela takich firm odzieżowych, jak Reserved, House, Mohito czy Promostars, nie widzi w tym niczego złego. Jego branża jest zresztą szczególna, bardziej niż inne nakręcana konsumpcjonizmem, emocjami i przede wszystkim modą. Zgadza się, że większość ciuchów produkowanych na masowy rynek jest może nie najwyższej jakości, za to tania. Dzięki temu każdy może dostać to, o czym marzy i na co go stać. – Zresztą pani też by nie chciała pewnie chodzić w jednej sukience przez długie lata – śmieje się. W sklepach jego marek – jak zapewnia – nie sprzedaje się np. koszulek robionych z bawełny gorszej niż 140 gramów na metr kwadratowy. Te lepszego gatunku mają 160 – 180 gramów. Ale wciąż w sprzedaży, zwłaszcza tej bazarowej, są za 3 zł sztuka te z materiału o gramaturze poniżej setki. Trudno się dziwić, że jest to ciuch do pierwszego prania. Czy można mówić o oszustwie? Nie, po prostu klient zawsze dostanie nieco mniej, niż zapłacił. Prosty rachunek – ktoś musiał na tym zarobić. A w sytuacji, kiedy głównym wyznacznikiem jest cena, zdarza się, że klient nie dostaje, prócz marzeń, prawie nic. Jakkolwiek to zabrzmi: żyjemy w świecie złudzeń. I dobrze nam z tym, nie mamy zamiaru się budzić. Weźmy teraz pod lupę meble. Z danych płynących z rynku wynika, że po dobrym dla branży – według danych Głównego Urzędu Statystycznego – ubiegłym roku, teraz zaczął się czas smuty. Popyt spada, w maju dynamika produkcji sprzedanej była niższa o 10,2 proc. niż rok wcześniej. Następne miesiące nie będą lepsze, tylko znacznie gorsze – budownictwo mieszkaniowe stoi, zarobki nie rosną, a banki nie dają ludziom kredytów. A tu jeszcze wakacje, więc ludziom nie w głowie nowe stoły. Więc co robić, żeby nie wypaść za burtę?

– Oszczędności się robi. Zawsze kosztem jakości – Stanisława Kondracka, rzeczoznawca meblarski, nie ma wątpliwości. Do tego, że nasze niby dębowe szafy oraz krzesła są w rzeczywistości z płyty pilśniowej lub MDF, zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Teraz stają się one po prostu jeszcze cieńsze. Klej gorszy. Blachy i nity gorszej jakości. I dotyczy to zwłaszcza produktów robionych przez niewielkie firmy, które nie mają odpowiedniego finansowego zaplecza. Jak mówi Kondracka, potrafią one tak zejść z kosztów, że mogą oferować cenę nawet o 40 proc. niższą niż fabryki produkujące na większą skalę. Najgorsze jednak jest to, że kiedy łóżko zrobione z prawdziwego drewna się rozklei, można je zreperować. Meblowe erzace nadają się tylko do śmieci. Bo z powodu nasycenia chemią niebezpiecznie by było zrobić z nich ognisko i upiec nad nim kiełbaski.

Zmielone czy mielone O właśnie – jedzenie. Jedna z niewielu rzeczy, z których nawet bardzo oszczędzając nie jesteśmy w stanie zrezygnować. Życiowa konieczność, a do tego źródło przyjemności oraz jeden z symboli społecznego prestiżu. Dla producentów – impuls do wspinania się na wyżyny kreatywności. MOM – ten skrót, oznaczający mięso oddzielane mechanicznie, zrobił w ostatnim czasie olbrzymią karierę. Oznacza on, że resztki np. kurczaka czy innego drobiu, na których zostały już same strzępki mięsa oraz tłuszcz, są mielone, po czym przepuszczane przez specjalne sita, które mają oddzielić masę od kości. Nie wszystkich, bo część zostanie. MOM można też uzyskać, oddzielając mięso od kości za pomocą enzymów lub podczas procesu hydrolizy. W hurcie kilogram tej paskudnej masy kosztuje ok. 2 zł. Żeby była jasność – wszystko jest jak najbardziej legalne. Zawartość MOM w przetworach reguluje Polska Norma PN-92/A-86522, np. w pasztecie nie więcej niż 20 proc. Jeśli do tego dorzucimy skóry (koło 30 proc.), ze 2 proc. podrobów, dodamy grysiku i soi, trochę przypraw, wzmacniacz smaku i stabilizator – wyjdzie pyszny, tani pasztet. Podobnie robi się parówki czy kiełbasę. A nasze ulubione wysoko wydajne wędliny? Z kilograma wkładu można uzyskać w niektórych przypadkach 1,6 kg wyrobu. Wystarczy wstrzyknąć porządną ilość wody. Ale dzięki temu mamy to, na czym nam zależało – kiełbasę po 9 zł. Kilogram prawdziwej szynki, wędzonej przez kilka dni, a nie pokrywanej substancją zwaną koncentratem dymu wędzarniczego, musi kosztować koło 30 zł. Jednak dotąd, dokąd producent poinformuje klientów o składzie, wszystko jest w porządku. Wielu – zdając sobie sprawę z tego, co faktycznie oferuje ludziom, i jak bolesna prawda mogłaby się odbić na sprzedaży – stara się tego nie robić. Wdzięcznym obiektem do analizy jest produkt znany pod pseudonimem „mięso mielone”. Wystarczy jednak nieoficjalnie porozmawiać z osobami z branży, aby raz na zawsze stracić ochotę na pulpety. Mieli się bowiem to, czego w kawałku nie kupiłby nawet najmniej zamożny klient: wszystkie żyły, ścięgna, chrząstki. Niektórzy producenci dodają do niego MOM. Jeszcze bardziej oszczędni – preparaty sojowe, które „robią” objętość. Kupując mięso wołowe mielone, mamy więcej niż połowę szansy na to, że znajdzie się tam też tańsza wieprzowina, o zawartości której producent nas nie poinformował.Joanna Jankowska-Kuć opowiada, że ona osobiście nigdy nie kupuje gotowego, paczkowanego mięsa. Ani nawet takiego, które już zmielone czeka na klientów w misce na stoisku mięsnym. Pokazuje konkretny kawałek i każe go sobie zmielić – taka skaza zawodowa. Za dużo wie, za wiele widziała. I żadne kontrole nie są w stanie takich oszustw wyeliminować. A ludzka pomysłowość jest bezkresna. PIH toczy właśnie z jednym z producentów spór prawny, któremu początek dała jedna litera. Zakwestionowany wyrób mięsopodobny jego firmy (bardzo duża zawartość kolagenu wskazywała na spory udział ścięgien) był sprzedawany pod nazwą „mięso zmielone”. Normy dotyczące zawartości mięsa w mięsie (tłuszcz, sól, etc.) dotyczą mięsa mielonego. Kto ma rację? Sprawa jest w toku. Innym, niż machlojki w składzie, sposobem na polepszenie finansowego wyniku, jest wybór odpowiedniego opakowania. W przypadku mięs duże znaczenie ma wybranie odpowiedniego „pampersa”, czyli wkładki chłonącej wodę. Taki dobrej jakości pozwoli podnieść wagę opakowania nawet o 30 proc. Ale nie tylko w branży mięsno-wędliniarskiej powstają przedziwne, za to ekonomicznie uzasadnione, receptury. Prócz soi ulubionym składnikiem dodawanym do większości produktów jest skrobia ziemniaczana. Fantastyczny zagęszczacz oraz wypełniacz. A co najważniejsze – bardzo tani. Można spotkać go np. w śmietanie i koncentracie pomidorowym. Najprościej jednak niedoważać, niedomierzyć, dać mniej. Analizując raport Głównej Inspekcji Jakości Handlowej Artykułów Rolno-Spożywczych, można zauważyć, że ilość zakwestionowanych próbek wzrasta (najwięcej zastrzeżeń dotyczy kawy, miodu, pieczywa oraz przetworów drobiowych). Coraz wyższej za to jakości są wódka i piwo. Ale i to ma swoje ekonomiczne wytłumaczenie. Można żyć na co dzień bez alkoholu. Trudniej bez obiadu. Co dalej? Jaka droga przed nami? Rokowania są pesymistyczne. Nie ma powrotu do „prawdziwej, zdrowej, ekologicznej żywności”. Nawet zakładając, że świadomość konsumentów jeszcze bardziej wzrośnie. Zawsze eko będzie droższe w produkcji, więc dostępne tylko dla elit finansowych. Zresztą masy nauczyły się już, że serek wanilinowy to samo zdrowie. A hamburger, byle podany z listkiem rukoli, to pożywny, wykwintny posiłek. Nie ma też powrotu do solidnej, „przedwojennej” jakości produkowanych przedmiotów. I to nawet wówczas, kiedy kiepski finansowo dla Europy czas przeminie. Z towarem jest jak z pieniądzem – ten gorszej jakości (czyli tańszy, mniej trwały) musi wyprzeć lepszy. Choćby dlatego, że w świecie, gdzie bogiem jest wzrost, po prostu nie ma miejsca dla rzeczy naprawdę trwałych. Mira Suchodolska

Jak przetrwać koniec świata? Zapłać 12 dolarów Dla pomysłowego przedsiębiorcy każde wydarzenie jest okazją do zarobienia pieniędzy i nadchodzący koniec świata nie stanowi wyjątku. Straszenie ludzi „Apokalipsą Majów” pomogło wielu osobom w zbudowaniu fortun. Wykorzystywanie specyficznej magii roku 2012 najbardziej opłaciło się przemysłowi filmowemu. Producenci wyreżyserowanego przez Rolanda Emmericha filmu „2012” zarobili w kinach niemal 600 mln dolarów (katastroficzna superprodukcja o końcu świata kosztowała 200 mln dolarów, a dochód z biletów wyniósł ok. 770 mln). A doliczyć do tego należy jeszcze dochody ze sprzedaży DVD oraz praw telewizyjnych. Nie trzeba być z Hollywood, aby zarabiać na filmach związanych z końcem świata AD 2012. To niezbyt mądre, ma już ponad 8,5 mln odsłon. Poprzedzają je reklamy, a więc autor może liczyć przynajmniej na kilkanaście tysięcy dolarów zysku. Trudniej oszacować zyski branży wydawniczej, ale z pewnością także są one niemałe. W ostatnich latach ukazało się na całym świecie kilkaset książek dotyczących Apokalipsy w 2012 roku. Jedne to powieści, ale inne to pisane całkiem na poważnie przewodniki oraz poradniki. Takie „niezbędniki” stanowią podstawę oferty wielu sklepów internetowych w USA. Twórcy strony zapewniają, że znają te miejsca na świecie, które przetrwają kosmiczną katastrofę. I mogą nam sprzedać specjalny przewodnik w wersji cyfrowej za jedyne... 27 dolarów. Jeśli ktoś nie będzie zadowolony z książeczki, gwarantują zwrot pieniędzy. Dużo szerszą ofertę przedstawia nam strona . Dzięki jej rankingowi niezbędnych produktów możemy na Amazon.com zakupić m.in. . Specjalnie zapakowane dania (np. makaron, zupa pomidorowa, warzywa, mleko) mogą przetrwać 20 lat. Cena zestawu: 159 dolarów. Inna ciekawa propozycja to (w środku m.in. bandaże, lekarstwa, świece, krzesiwo) za jedyne 175 dolarów. Zestaw dla dwóch osób kosztuje niecałe 99 dolarów. W sklepie możemy kupić także książki i filmy związane z Apokalipsą, w tym i (w promocyjnej cenie $ 12,24). Książka jest obecnie wśród 500 najlepiej sprzedających się tytułów na Amazonie. Już od 2007 roku działa sklep na stronie internetowej . Można na niej zakupić wszelakie produkty i przedmioty niezbędne do przetrwania apokalipsy, np. konserwy, maski przeciwgazowe. Twórcy strony uczynili z przygotowań do Apokalipsy prosperujący biznes, który najwidoczniej jest skuteczny. W ostatnich dniach serwis stale się zawiesza, czyżby Amerykanie rzucili się do robienia zakupów dosłownie w ostatniej chwili? Zestawy do przetrwania końca świata są sprzedawane nie tylko w USA. Niedawno głośno było o . Specjalne zestawy oferowane są także m.in. w Meksyku, a w Chinach budują nawet całe rzekome niezniszczalne kapsuły. Na tym tle wyjątkowo słabo wygląda Polska. Tylko sklepy z elektroniką i dealerzy samochodów zachęcają nas do zakupów na koniec świata. Czyżby Polacy w ogóle nie obawiali się końca świata? A może popyt jest, tylko nikt na niego nie odpowiada? W internecie próżno szukać polskich pakietów służących przetrwaniu apokalipsy. Trudno powiedzieć, czy dobrze to świadczy o rozsądku polskich klientów, czy źle o pomysłowości polskich przedsiębiorców. Paweł Rybicki

Z motyką na wrak Przeciwnicy rządu mogą odetchnąć z ulgą, Rosjanie nie oddadzą nam wraku. Nie pomogły rozmowy ministra Sikorskiego z ministrem Ławrowem. Nic nie dała prośba do lady Ashton, żeby przypomniała prezydentowi Putinowi o naszej własności. Lady Ashton nie jest taką żelazną damą, nie ma zamiaru poruszać tej sprawy na szczycie UE - Rosja. Minister, jak to mówi bliski PiS prof. Krasnodębski, mógł uratować swój honor, swoją godność, a nawet bezpieczeństwo, bo przecież jak PiS dojdzie do władzy, to będą rozliczenia. Nie udało się. Sikorski samotnie porwał się z motyką na słońce. A Słońce Rosji Władimir Putin odpowiedział na konferencji prasowej, że nie należy sprawy upolityczniać, że prowadzone jest śledztwo, że się nie wtrąca, ale porozmawia. Dyskusja o wraku trwa od kilku lat. Co chwilę Rosjanom wypominają tę sprawę polscy politycy. Tym, którzy nie pamiętają, przypomnę, że premier Donald Tusk mówił o powrocie wraku przed drugą rocznicą katastrofy smoleńskiej. Zapewne gdyby rządził PiS, armia polska pod wodzą Antoniego Macierewicza ruszyłaby na Moskwę, na Smoleńsk i odzyskała wrak. Z wrakiem jest kłopot, bo jak wróci do Polski, to co z nim zrobić. Czy ma być częścią pomnika, czy też - jak mówi Izabella Sariusz-Skąpska - powinien być przetopiony w hucie. To stwierdzenie wywołało furię u znanego trotylologa Cezarego Gmyza. Uznał tę wypowiedź za skandal, a pani Skąpska (jej ojciec zginął w katastrofie smoleńskiej) według niego nie powinna stać na czele Rodzin Katyńskich. Gmyz twierdzi, że pani Skąpska chce zniszczyć materiał dowodowy. Zapomina o tym, że przecież wrak był niszczony przez Rosjan, wybito w nim szyby, poddawany był różnym szkodliwym czynnikom atmosferycznym, a przede wszystkim został umyty. Przypomina też o tym córka prezydenta Lecha Kaczyńskiego, komentując starania Sikorskiego: "Za późno, wrak został umyty". No to jak jest? Czy umyty i obity wrak może być dowodem, czy też nie? Ale gdy zostanie sprowadzony do Polski, to się dopiero zacznie. Już wyobrażam sobie wysokie ogrodzenie, za którym zostanie ukryty. A przed wejściem na teren wartę będzie trzymał Antoni Macierewicz razem ze swoją komisją. W ten sposób będzie chciał uspokoić wyrzuty sumienia, wszak 10 kwietnia 2010 r. czmychnął ze Smoleńska. Swoją drogą dziwne, że choć prowadzi tak ważną komisję badającą przyczyny katastrofy - przepraszam, zamachu - to nigdy nie udał się na miejsce zdarzenia. Czyżby bał się następnego zamachu? Doktor Maciej Lasek z komisji Jerzego Millera postanowił dać odpór rewelacjom wysokiej komisji pana posła Macierewicza. Zostało to bardzo źle przyjęte przez propisowskich dziennikarzy z "Gazety Polskiej", którzy uznali, że będzie to komisja do walki z Macierewiczem A jakże byłoby to ciekawe, gdybyśmy mogli obejrzeć Antoniego Macierewicza obok doktora Laska i profesora Biniendy. To mogłoby być pole do popisu dla nowej telewizji informacyjnej, która powstaje pod egidą Bronisława Wildsteina. Ten zna się na rzeczy, został przecież mianowany przez Jarosława szefem telewizji publicznej i przez niego też potem odwołany. Teraz nareszcie będzie mógł być w pełni niezależny i od rana do wieczora odpalać trotyl.

Monika Olejnik

Piramida Sikorskiego Chyba największym błędem popełnionym w 1989 r. było pozostawienie niemal nietkniętej struktury państwowej PRL oraz warstwy społecznej znajdującej się na jej szczycie, czyli nomenklatury. Od samej góry – od Belwederu z prezydentem Wojciechem Jaruzelskim, poprzez resorty rządowe, sądy i prokuratury, po lokalne urzędy skarbowe i komisariaty milicji – wszystko pozostało właściwie bez większych zmian. Konsekwencje są brzemienne w skutki dla kondycji państwa. Pod niestety skuteczną, propagandową przykrywką hasła „grubej kreski”, cynicznie wykorzystując zaufanie do „solidarnościowego” rządu, sprawnie dokonano bezbolesnego dla komunistycznej klasy rządzącej przeszmuglowania jej na równie uprzywilejowane pozycje w nowej rzeczywistości. Udało się to niemal w całości, jedynie z kosmetycznymi zmianami układów organizacyjnych i – co może nawet ważniejsze – personalnych, istniejących przed Okrągłym Stołem. Doskonałym przykładem tej udanej operacji jest Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Gmach przy al. Szucha i placówki za granicą zapełniała przed rokiem 1989 grupa szczególna. Można ją nazwać nomenklaturową arystokracją ze względu na zarobki, które biorąc pod uwagę utrzymywany wtedy sztuczny kurs walutowy, sprawiały, że ówcześni dyplomaci już po kilku latach pracy za granicą wracali stamtąd, jako krezusi. Dlatego MSZ przyciągało wyjątkową mieszankę złożoną z agentów służb wewnętrznych i moskiewskich, oportunistów z talentami językowymi i układami rodzinnymi oraz partyjnych aparatczyków z mocnymi plecami.
Wejście różowych W takim kształcie personalnym MSZ weszło w okres III RP. W ostatniej chwili, w latach 1988–1989, wkręcili się jeszcze do dyplomacji, co bardziej przewidujący funkcjonariusze partii i rozmaitych służb, którzy

Radosne gaworzenie Hajdabombera z Demokratorem w tle  Jakie to miłe – jeszcze się Dzieciątko nie pojawiło w stajence, a już dokoła słychać radosne gaworzenie. Na przykład w świątecznym numerze „Pulsu Biznesu”. Wielki blok świątecznych życzeń otwiera tekst Jacka Zalewskiego, który cieszy się bardzo z tego, że ze zdecydowanej większości pomieszczonych na kolejnych czterech stronach wypowiedzi nababów polskiego kapitalizmu bije optymizm. Radość części tzw. „środowisk biznesowych” jest zrozumiała. Ci, którzy zbudowali swe firmy na, jak to się drzewiej mówiło, dojściach, wiedzą, że póki rządzi Polską odpowiednia sitwa, to krzywda im się nie stanie. „Fortuna nasza przy Tuskowiczach wyrosła” mogliby wyhaftować na sztandarach z jakimiś ukradzionymi tytułami szlacheckimi (w końcu Sowieci i Niemcy wytracili tyle rodów, że jest po kim herby i sygnety kraść) . Oczywiście nie tylko, bo jeszcze przy Millerowiczach, Kwaśniewiczach i innych, poczynając od nestora rodów, sławetnego księcia Beneficyenta Transform...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl
  • Podstrony